13_cz1_12. Marek Dryjer - Trzynasty Schron.pdf

(1378 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
ROZDZIAŁ 12
Marek Dryjer
Trzynasty schron
857156719.002.png
857156719.003.png
Z pamiętnika.
Obsydianowy pył zgrzytał między zębami, a mordercze fale gamma
pustoszyły ludzkie wnętrzności. Ogromna kula ognia niespodziewanie
przetoczyła się przez siedemsettysięczne miasto.
Dzień pierwszy.
Pół dnia zajęło mi wyjście na powierzchnię, gdzie byłem tylko przez
chwilę. Drugą połowę pochłonęło długie i nieskładne myślenie. To co tam
zobaczyłem niepodobne było do niczego. Stosy antracytowego gruzu
zalegały z każdej strony, burgundowe niebo spalało się od środka, a
porywisty wiatr przewalał tumany radioaktywnego kurzu na boki.
Oberwałem tym nieprzyjemnie po twarzy. Poczułem gorąco, a gorzki
posmak nieznanego dostał mi się do ust. Natychmiast zawróciłem.
Drzwi od schronu były przysypane miałkim pyłem i ciężkim
popiołem, który utrudniał ich otwieranie. Z trudem odgarnąłem go nogą,
przylgnął wtedy do buta niczym rzep. Uderzyłem kilka razy zniszczoną
podeszwą o metalowy próg, aby się go pozbyć, niewiele to jednak dało.
Odpadła tylko odrobina, reszta z wielką siłą wżarła się w obuwie.
Ostatkiem sił zamknąłem za sobą, te ciężkie i skrzypiące podwoje.
Usiadłem na twardych granitowych schodach w obszernym
betonowym przedsionku i skryłem twarz między dłońmi. Poczułem
zapach piachu wymieszanego z ziemią, od razu cofnąłem ręce,
odgarnąłem też przykurzone włosy. Nie potrafiłem skupić myśli, które
niczym robaki w akwarium, ciągle gdzieś uciekały. Szlag by to trafił,
zakląłem. Co się do cholery stało? Były to jedyne słowa, które przyszły mi
wtedy do głowy.
Pytania bez odpowiedzi, przywykłem już do tego, i do tych
wszystkich niechętnych mi spojrzeń także. Już nigdy więcej tak dranie na
mnie nie spojrzą, dobrze im tak, głośno się zaśmiałem. Nie... cholera,
płacząc, wykrzywiłem twarz w grymasie bólu. Przecież tak nie można.
Co powinienem zrobić, co powiedzieć, albo o czym pomyśleć, tego
nie wiedziałem. Całe życie szykowałem się na taki właśnie dzień, z trudem
przygotowując to schronienie. Wiedziałem o tym niemal wszystko, a
kiedy w końcu to się stało, od razu umknęły niczym szalejący na
pustkowiu morderczy wiatr, zarówno wiedza jak i niezawodne dotąd
przeczucie. Poczułem się tak jakby mnie ktoś rozebrał do naga, jakby
zerwał ze mnie także i skórę, wszystko okropnie szczypało.
857156719.004.png
Ostrożnie się podniosłem i powoli ruszyłem wzdłuż długiej i
chropowatej ściany, o którą się bez przerwy podpierałem, prosto do
głównego holu. Nie zapaliłem po drodze ani latarki, ani zapałek, było
więc niesamowicie ciemno. Dlaczego tego nie zrobiłem? Ta myśl nie
dawała mi spokoju. Co rusz się uderzałem i potykałem. Może bałem się
tego, co zobaczę, a może oszczędność w tej sytuacji dosłownie
wszystkiego, wydawała się być najsłuszniejszym rozwiązaniem?
Dotarłem do niedużego polowego łóżka, które chybotało się tuż nad
parującą podłogą. Namacałem ręką śpiwór, do którego wsunąłem się po
chwili. Przedtem niezwykle ostrożnie zdjąłem przyciężkie buty, nie chcąc
roznieść po żelbetonowej posadzce tego, co na nich przyniosłem. Nie
wiedziałem z czym mam do czynienia, najgorsze myśli przychodziły mi do
głowy. Nawet nie wiem kiedy zasnąłem, tak ciężko mi się oddychało.
Nie pamiętam też snu, ale wiem, że był strasznie męczący, bo ciągle
sapałem i podrywałem się do góry. Mokry od lepkiego potu i
zrezygnowany, podniosłem się z niewygodnego posłania, po czym
stanąłem na chwiejnych nogach. Natychmiast zakręciło mi się w głowie, a
sufit jakby przy tym zamienił z podłożem. Nie upadłem jednak.
Utrzymałem
równowagę.
Wstrzymując
oddech,
próbowałem
nasłuchiwać. Wszędzie panowała głucha i złowroga cisza...
Dzień drugi.
Z trudem otworzyłem oczy. Nie potrafię stwierdzić, ile czasu
spałem. Nie wiem, czy w ogóle zasnąłem? Nie umiem także określić, jaka
była na powierzchni pora dnia. Czas, który niemal od zawsze wyznaczał
ludzkie życie, teraz jakby nie istniał. Stanął na dobre, gwałtownie
zatrzymując się w miejscu.
Nie miałem zegarka. Nigdy ich nie lubiłem, bo ciągle gdzieś
wszystkich bezlitośnie poganiały. Tak czułem. Teraz żałuję, że chociaż
jednego, ostatniego nie zachowałem. Na taką właśnie sytuację. Jak
wyznaczyć kalendarz, określić godzinę, jak liczyć te beznamiętnie wlekące
się chwile? Postanowiłem sumować doby, ale jak? Od snu do snu, był to
chyba jedyny sensowny sposób.
Niewiele wczoraj wymyśliłem, nic mi się także nie przyśniło. Może
poza głośnymi eksplozjami potężnych stożkowych głowic atomowych,
które były wymierzone w Polskę. Włosy nadal jeżyły mi się na głowie,
skóra cierpła na karku, a zęby bolały niczym wyrywane paznokcie. Stop,
ledwo zachrzęściłem ochrypłym głosem.
857156719.005.png
Szukając odległego celu, nie chciałem marnować sił na
bezproduktywne przekomarzanie się ze sobą. Postanowiłem sprawdzić
zapasy. Tak naprawdę, to cały drugi dzień na tym mi właśnie upłynął.
Liczyłem także na to, że po drodze wpadnę na jakiś genialny pomysł,
który mnie z tego wyzwoli. Przecież i tak w końcu będę musiał stąd
wyjść... a może to tylko niegroźnie wyglądający incydent, może nie jest aż
tak źle? Ta myśl była ze mną od początku.
Zapaliłem kruchą drewnianą zapałkę, jej jasne światło paliło się
teraz na niebiesko. Po krótkiej chwili, kiedy dogasała, odpaliłem od niej
lekko wygiętą białą świecę, która od razu buchnęła pełnym czerwonym
płomieniem. Jej knot był nasączony specjalnym woskiem, który sam
wymyśliłem. Byłem z tego cholernie dumny. Pomieszczenie natychmiast
rozświetliło się ciepłym jałowym światłem, które rzucało na poczerniałe
ściany kubicznie porozciągane cienie.
Poczułem ostre ukłucie. Zabolały mnie załzawione oczy, które od
wielu godzin widziały tylko ciemność. Przetarłem je, ale niczego to nie
zmieniło. Ból również nie ustąpił. Zamknąłem je więc na dłuższą chwilę.
Zobaczyłem wtedy niepokojące obrazy z przeszłości. Wysokie i wąskie
świece, które płonęły na potężnym ceglanym ołtarzu w zabytkowej
średniowiecznej Katedrze, i cudowny Ostrów Tumski, którego liczne i
przepiękne zielone zakątki, odbijały się w krystalicznym lustrze
przepływającej przez Wrocław kobaltowej rzeki. Odra była pełna
śmiercionośnych wirów, a jej nurt pochłaniał wszystko, z czym tylko się
zetknął. Na powierzchni była jednak niezwykle spokojna.
Nie mogłem złapać tchu... siedemnaście głębokich oddechów, po
których nareszcie otworzyłem oczy. Wszystkie je liczyłem, zarówno
wdechy, jak i wydechy. Trochę mnie to uspokoiło, a wzrok się
unormował. Spojrzałem dyskretnie na boki. Pod wybielonymi ścianami
stały metalowe regały, na których leżało rozliczne jedzenie, oraz inne
niezbędne w takiej sytuacji rzeczy. Z drugiej strony sali zalegały
dwudziestolitrowe baniaki z zimną wodą, duże puszki z wołowym
mięsem, owalne konserwy z morskimi rybami, drobiowe pasztety, a także
rozmaite warzywa konserwowe. Było tego wszystkiego niemal trzysta
sztuk.
Powyżej w szczelnych opakowaniach spoczywał gruboziarnisty
chleb, prostokątne i twarde niczym kamienie suchary, ciemna kasza, ryż
w dużych pięciokilogramowych torebkach i różne makarony, których na
oko było z pięćdziesiąt kilo. Na samym dole ustawiono wieloowocowe
857156719.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin