Nigdy niewysłany list.docx

(27 KB) Pobierz

Nigdy niewysłany list

 

Maria Taglicht 

 

Gazeta Wyborcza 02-04-2005

Wiem, że nie doniosłabyś do gestapo, że ukrywa się u Ciebie uciekinierka z getta. Nie wyrzuciłabyś mnie na ulicę. Ale nie mogłybyśmy żyć z sobą w tej przyjaźni - nigdy niewysłany list Żydówki, która po ucieczce z getta mieszkała u nieświadomej jej pochodzenia antysemitki

Droga Heleno,

Wyobrażam sobie Twoje zdumienie, gdy te listy z pieczątką pocztową Izraela znajdą się w Twoich rękach! Nazwisko nadawcy obce, tylko może imię nasunie Ci wspomnienie tej, którą przyjęłaś bez referencyj pod swój dach.

To ja, ta sama, z którą przez dwa i pół roku łączyła Cię idealna przyjaźń między dwiema młodemi kobietami, które miały wesołe usposobienia, były bardzo gadatliwe i miały podobne upodobania. Pamiętasz, jak obie lubiłyśmy muzykę Chopina, poezję Słowackiego, deklamowałyśmy urywki z "Iliady". Pamiętasz, ile wieczorów poświęcałyśmy oglądaniu albumów sztuki antycznej? Godzina policyjna zmuszała nas do spędzania wieczorów w domu, przy lampie karbidowej i gorącej namiastce herbaty, która koniecznie musiała być z zapachem rumowym. Gawędziło się, plotło i rozmyślało na głos.

Tylko że moje myśli były cenzurowane i kontrolowane przez mój instynkt samozachowawczy, który nie pozwolił mi być tak szczerą, jaką Ty byłaś. Twój świat był Twoim naturalnym wyrazem myśli niekontrolowanej. Byłaś tak idealnie szczerą, że pogłębiałaś moją cichą tragedię. Bo ja kłamałam. Kłamałam stale, nawet we śnie pamiętałam, aby trzymać się żelaznej konstrukcji kłamstwa, na której oparta była moja okupacyjna egzystencja. Być może gdybyś mi w czasie jednej z naszych pierwszych rozmów nie wyznała swego poglądu na sprawę żydowską i nie zaakcentowała swego antysemityzmu, nie doszłoby do tego wielkiego oszustwa z mej strony.

Wiem, że nie doniosłabyś do gestapo, że ukrywa się u Ciebie uciekinierka z getta. Nie wyrzuciłabyś mnie na ulicę. Ale nie mogłybyśmy żyć z sobą w tej przyjaźni, która była dla nas wielkim ukojeniem. Dla mnie to, co mi ofiarowałaś, było wszystkim, gdyż nim znalazłam u Ciebie dach nad głową, wałęsałam się jak szczute zwierzę.

Pamiętasz nasze poznanie w sklepie na przedmieściu Warszawy? Jesienią 1942 roku. Weszłam, aby skorzystać z telefonu, ty tam coś kupowałaś i słysząc moją rozmowę w sprawie pokoju, zwróciłaś się z zapytaniem, czy to dla mnie, bo właśnie u jakiejś koleżanki jest pokój. Wyszłyśmy razem, spacerowały godzinę, rozmawiając. Miałam już dobrze obmyśloną historię, że przyjechałam ze Lwowa po zajęciu go przez Niemców. Urodziłam się w Warszawie, rodziców straciłam w czasie bombardowania, a dalsza rodzina jest ze mną w niezgodzie. Przykrą niespodziankę sprawiłaś mi radością, że pochodzisz ze Lwowa, że zostawiłaś tam rodziców i chętnie porozmawiasz o życiu we Lwowie. Miałam o tem mgliste pojęcie z opowiadań siostry, która rzeczywiście stamtąd wróciła i zamieszkała w Puławach, a ja po ucieczce z getta spędziłam u niej kilka dni.

Z iście kobiecą ciekawością wypytywałaś o mój stan cywilny, czy mam dziecko, na co oczywiście dawałam odpowiedzi z góry obmyślone. Mąż zginął w zawierusze wojennej, chyba w Katyniu, bo był oficerem, numer dywizji i pułku też wymieniłam. Nasze małżeństwo nie było szczęśliwe. Mam córkę, ale jest na wsi u rodziny męża, przecież pewne obowiązki mają wobec mnie! A Ty, jeszcze niezamężna, po dość przykrych miłosnych przejściach, kochająca dzieci - zapaliłaś się, aby mnie dopomóc. Wprawdzie mieszkanie masz nieduże, jeden pokój dla siebie, w którym chętnie ulokujesz jeszcze jedno łóżko dla mnie. Drugi pokój zajmuje kuzyn, jest tam kuchnia, łazienka i piwnica, strych... ogród... najlepiej by było, abym przyszła i sama oceniła, czy to mi odpowiada.

Nazajutrz wybrałam się na to przedmieście, kolonja urzędników, w której znajdowało się Twoje mieszkanie, była oddalona o półtora kilometra od przystanku tramwajowego. Minęłam jakiś klasztor, ogrody i działki warzywne. Była już jesień, białe domki robiły sielankowe wrażenie. Zapomnieć się chciało, że jest się bezpańskim tropionym psem. Na lewo od drogi, za dworcem i bocznicami, było getto. Tam właśnie był mój mąż i wszystkie moje myśli przy nim i przy tych, których pozostawiłam, uciekając.

Doszłam do domu. Dzwonek nie działał. Pukałam. Otworzył mi Twój kuzyn, mężczyzna około czterdziestu lat mrużący oczy za wypukłymi okularami. Ciebie jeszcze nie było, ale on powiadomiony o moim przyjściu pokazał mi mieszkanie. Było przytulne, słoneczne, pełne kwiatów. I jak piękne było ono dla mnie - mającej jeszcze przed oczami rudery getta, mieszkania natłoczone ludźmi i meblami, niewietrzone, o wyblakłych tapetach i posklejanych szybach. Twój pokój był na piętrze. Schodki wiodły z jadalni, maleńkie, wijące się, na których potem moja córeczka lubiła siedzieć. Meble z jasnej brzozy, na stoliku złote chryzantemy w błękitnym krysztale... Cóż za poezja spokoju i komfortu, której pesymistyczne komentarze Twojego kuzyna nie potrafiły zniweczyć. "Zimno tu będzie, centralne ogrzewanie zniszczone bombardowaniem, daleko do miasta, często brak światła i gazu, możliwe, że i dach przecieka, trudno o jedzenie, nie ma sklepów".

Możliwe, że długo nie pozostanę, ale tymczasem chcę wytchnąć i nabrać sił do dalszej walki. Musiałam pamiętać o tym, że mój mąż tkwi po tamtej stronie murów, że trzeba go wydostać, dopomóc mu. Że muszę urządzić tak swoje życie, aby móc wziąć do siebie córeczkę. Chwilowo była w Puławach u mojej siostry i jej męża, ale nie wolno mi było ich obarczać tak wielkim obowiązkiem. Sami byli szczuci i ścigani. Więc zaczęłam zbijać jego twierdzenia o niemożliwościach i trudnościach zamieszkania z Wami. I wtedy Tyś przyszła, witając mnie radośnie.

Dni były coraz krótsze, sąsiedzi mało zaglądali. Dostałam jakąś pracę, więc wcześniej wychodziłam, Ty jeszcze wcześniej. Spotykałyśmy się dopiero wieczorem. Wątpię, czy potrafię Ci opisać, czem były dla mnie te wieczorne rozmowy. Bałam się tematów osobistych, ale Ty, podejrzewając u mnie jakąś tragedję małżeńską, nie nalegałaś na wynurzenia. Opowiadałaś mi dużo i barwnie o szkole we Lwowie, o studjach w Paryżu na Sorbonie, o cudownościach paryskich - pokochałam Paryż i Francję z Twych opowiadań. Wiesz, byłam po wojnie rok w Paryżu i myśl o Tobie towarzyszyła mi wszędzie.

Ale wracam do jesieni 1942 roku. Pamiętasz pewien wieczór, to było trzy, cztery tygodnie po moim wprowadzeniu się do Ciebie, kiedy byłam w różowym humorze i śpiewałyśmy rozmaite ludowe piosenki? Kilka godzin przedtem rozmawiałam po raz pierwszy od mojej ucieczki z getta z mężem. Rozmowa była telefoniczna, krótka, mówiliśmy do siebie pan i pani, ale dała mi pewność, że on żyje i że mi wybaczył, że go zostawiłam samego. Powiedziałam mu, że byłam w Puławach i nasza mała jest zdrowa i cała. Wysłaliśmy ją jeszcze z początkiem sierpnia, gdy dowiedzieliśmy się, dokąd idą pociągi z bocznicy kolejowej Stawki. Przypominasz sobie tę moją przyjaciółkę - uroczą Francuzkę, która mnie później odwiedzała od czasu do czasu? Cóż byś powiedziała, gdybyś wiedziała, że ona ma męża Żyda i czyni nadludzkie wysiłki, aby go uratować.

Pamiętasz, jak obie przepadałyśmy za jej towarzystwem? Była zawsze czarująca, śliczna i wesoła. Nie przeczułaś nawet, jak tragicznie musiała się maskować i jak musiała ukrywać rozpacz, gdy dowiedziała się, że z obozu pracy w Poniatowej wywieziono go do zagazowania.

Właśnie dzięki Madame mającej przepustkę do getta zdobyłam numer nielegalnego telefonu w piwnicy fabryki, gdzie mój mąż pracował dla Niemców.

Z początkiem grudnia 1942 roku w czasie naszej nieobecności przyszła jakaś pani i zostawiła liścik wzywający mnie do zabrania Anusi - mojej córki - z Puław. Oburzałyśmy się obie nad tą podłością ze strony rodziny mego męża. Czy uwierzysz, że ową panią, która przyniosła ten liścik, była moja siostra? Dostali poufną wiadomość, że SS zbiera o nich informacje, więc zamknęli mieszkanie, kilka walizek ulokowali u zaprzyjaźnionej nauczycielki w odległej o kilka kilometrów wsi, tam też pozostawili Anusię. Jaką tragedją dla mnie byłby brak takiej przyjaciółki jak ty, nie miałabym innego wyjścia, jak razem z małą wrócić do getta.

Wzięłam kilkudniowy urlop i pod wieczór znalazłam się w Puławach. Przyłączyłam się do grupy przemytniczek, które przenosiły na wieś tytoń i wódkę, a ze wsi do miasta masło i mięso. Byłam ledwie żywa z szybkiego marszu, zimna i głodu, co sobie dopiero uświadomiłam, gdy ujrzałam moją córkę zdrową i całą. Ta nauczycielka proponowała mi, abym u niej przenocowała, ale chciałam jak najprędzej wrócić do Ciebie, do Twojego jasnego pokoju. Moja mała błagalnym głosikiem prosiła, abym ją zabrała, tu ją dzieci biją i przezywają. Nawet nie byłam ciekawa, jakie są te przezwiska, byłam pewna, że na pierwszym planie jest słowo "Żyd".

Mój mózg świdrowała myśl, cóż się stanie, gdy ona opowie to Tobie lub Stefanowi, ale nie miałam innego wyjścia, postanowiłam tymczasem przywieźć ją do Ciebie. Kupiłam kilka osełek masła, trochę żywności, chciałam to przywieźć Tobie. Ale nie dowiozłam. Na Dworcu Głównym zastała nas godzina policyjna. Usiadłam na walizce, Anusia na tobołku. Nie spałam, poprzez zmrużone oczy widziałam, jak jesteśmy obserwowane przez bandę wyrostków. Coraz bezczelniej zaglądali mi w twarz, aż w końcu, gdy już szykowałam się do wyjścia, podszedł polski policjant i zaprosił mnie uprzejmie do komisarjatu. Całe szczęście, że mała była na wpół przytomna i zziębnięta. Z tego widowiska, które rozegrało się w gabinecie komisarza policji, jeden fakt utkwił jej tylko w pamięci: "że mamusi zabrano masło i kaszę". I to Ci opowiedziała z oburzeniem i wściekłością, a Ty, kochana Heleno, byłaś wstrząśnięta podłością Polaków, którzy odważają się okradać małe dzieci. Ale o tem, że mi zabrał całe pieniądze, potem chciał mi skonfiskować walizki i odprowadzić za mury getta, nie opowiedziała Ci.

Zapisałam Anusię do przedszkola dla matek pracujących i po południu odbierałam ją, była gadatliwa, wesoła, uwielbiała Ciebie, byłaś jej ukochaną ciocią, ale stuprocentowej zgody na jej pozostanie nie wyraziłaś.

W Twoim domu, Heleno, był ruch przedświąteczny, sprzątałyśmy, gotowały i piekły. Oczywista, że całą moją kulinarną wiedzę zdobyłam u moich "aryjskich" przyjaciół. W rezultacie kolacja wigilijna była wspaniała. Anusia wyuczona w przedszkolu dotrzymywała nam kroku w śpiewaniu kolęd. I tak wkroczyliśmy w ciężki w wydarzenia 1943 rok. W początkach tego roku znalazł się w aryjskiej dzielnicy mój mąż.

Dla Ciebie, Heleno, był on kuzynem mego męża, gdy nas odwiedzał, siedzieliśmy razem z Tobą najczęściej, dostarczał nam dużo nowin, a czasem pozostawiał nam gazetki "podziemne", które po przeczytaniu paliłyśmy w piecu w łazience. Wyjaśniłam Ci, że on był aktywnie zaangażowany w organizowanie ruchu podziemnego w okręgu radomskim, zaczął być poszukiwany i uciekł do Warszawy. Miał miłą powierzchowność, wszechstronną orientację polityczną i był elokwentny, polubiłaś go i zaprosiłaś serdecznie. Mimo to starałam się, aby jego wizyty wmanewrować w te godziny, gdy byłam pewna, że Ciebie nie zastanie. Dziwiłaś się, kochana Heleno, że ja miałam z nim zawsze intymne tematy dotyczące dziecka, rodziny, przyjaciół do omówienia.
 


Obecność Anusi była dla mnie przeszkodą, gdyż często deklarowała miłość dla wujcia, który według niej był bardzo podobny do tatusia. Naturalnie, że ja ją uświadomiłam, że jej Ojciec zginął w zawierusze wojennej, gdy wybuchła wojna, ona była kilkumiesięcznym dzieckiem. Gdy szłyśmy co niedziela do kościoła, przyrzekała sobie, że będzie modlić się za powrót ojca, ale gdy wujcio przychodził, nie odstępowała go, a przecież tyle palących spraw miałam do omówienia! Na szczęście jeden z kolegów Karola od czasu do czasu dawał nam klucz na kilka godzin. To były cudne przedpołudnia. Moja praca nie była ograniczona porą, czasem po odprowadzeniu Anusi do przedszkola jechałam na Saską Kępę do małej willi, gdzie częściowo sparaliżowana matka znajomej lekarki oczekiwała mojej opieki.

Karol intensywnie myślał, aby umieścić Anusię w jakimś domu dziecka, w klasztorze lub prywatnie. Zasięgnęliśmy rady Wisi. Wisia była "fachowcem", gdyż przed wojną pracowała w jakimś sierocińcu i interesowała się ochronkami i instytucjami społecznemi dla bezdomnych dzieci. To była moja szkolna koleżanka, doradziła nam ulokowanie Anusi w domu im. księdza Boduena, abyśmy ona i czasem też ja mogły mieć kontakt z dzieckiem. Powiedziałam Ci o tem, Heleno, byłaś zaskoczona, myślałaś, że mała pozostanie u nas pomimo niewygody. Ale ja nie mogłam już wytrzymać tego napięcia. Przychodziły do Ciebie sąsiadki bardzo ciekawskie, pytały ją o to lub owo, podobała im się różowa buźka i błękitne oczy Anusi, chętnie produkowała się wierszykami wyuczonemi w przedszkolu, siedziała na schodkach i wtrącała się do rozmowy...

A we mnie zamierało serce ze strachu, czy ona nie opowie o czemś, co widziała i słyszała w getcie. Moje rozmowy z Karolem odbywały się albo w mieszkaniu jego kolegi, albo w Twoim, jednak w tym miejscu obecność Stefana była niepokojąca. Byłam pewna, że on podsłuchuje pod drzwiami, miał tak cichy chód i wyostrzony słuch. Postanowiliśmy więc część zdań tak zwanych obojętnych mówić, a część tych "niebezpiecznych" pisać na kartce, a tę literaturę paliłam później w piecu, w łazience obok naszego pokoju.

Również to samo zrobiłam po rozmowie z Henrykiem. Pamiętasz, był to taki dryblas mówiący grobowym basem, chemik pracujący jako robotnik w niemieckiej fabryce. Znałam go jeszcze w getcie, ale dla Ciebie był to mój znajomy z młodych lat. Przyszedł kilkakrotnie, nawet przyniósł mi dwie porcje cyjankali, dla Karola i dla mnie. Chcieliśmy mieć to przy sobie w razie ostateczności, zanim nas zaczną bić, zanim zaczniemy sypać innych... To była szklana rurka - fajeczka z jednej strony zalakowana, a z drugiej zamknięta koreczkiem.

Moja droga Heleno, czy Ty pamiętasz ten skandal, jaki zrobił Ci Stefan? W mojej obecności domagał się, aby mi wymówić mieszkanie, że uprawiam nierząd, przychodzą mężczyźni i mam z nimi stosunki, w pokoju moim panuje wtedy kompletna cisza, a potem ja wchodzę do łazienki. Byłaś wstrząśnięta jego furją, ale mnie o nic nie pytałaś. Naturalnie, że tłumaczyłam Ci, że czytałam gazetkę i nie czekając, aż nadejdziesz, po prostu wyuczyłam się na pamięć, aby Ci powtórzyć, a spaliłam ją tam, gdzie Ty to robiłaś.

Po kilku tygodniach spadła na mnie jak chmura gradowa moja choroba. Zaczęło się od przeziębienia, a skończyło się na pójściu do szpitala aż na kilka tygodni. Przed pójściem do szpitala trzeba było koniecznie rozwiązać sprawę Anusi.

Ty, Heleno, gdyż zbliżały się święta wielkanocne, miałaś więcej pracy i częściej jeździłaś na wieś, aby zaopatrzyć dom. Wszyscy przyjęliśmy z ulgą wizytę Wisi, która zabrała małą i niewielką walizeczkę z jej garderobą, chwilowo do siebie, a potem do zakładu.

Gdy wybierałam się do wskazanego lekarza, było już przedwiośnie, ale jeszcze chłodno i chociaż Stefan proponował mi swoje towarzystwo, odmówiłam bohatersko. Lekarz po krótkim badaniu orzekł, że to albo śledziona, albo żółć, albo kręgosłup, że muszę przejść wiele badań i już na trzeci dzień miałam się znaleźć w szpitalu.

Ze strachem badałam moją zmienioną fizjonomię, bo opuchnięte oczy psuły mój "aryjski" wygląd. Siedziałam przed lustrem i studiowałam, jaki wyraz będzie najbardziej zuchwały i nonszalancki, gdy Ty weszłaś do naszego pokoju. Pamiętasz, przyniosłaś mi mleko, miód i inne specjały, cieszyłaś się, że interesuję się wyglądem, radziłaś zmienić fryzurę, aby zawrócić głowę lekarzom.

Prosiłam Ciebie i Stefana o nieodwiedzanie mnie, dopóki lekarze nie ustalą, czy choroba jest infekcyjna. Odwiedzała mnie Wisia, opowiadała o Anusi, że łatwo przystosowała się do nowych warunków, że wypytuje o mnie i modli się, żebym szybko wyzdrowiała. Gorączka i lekarstwa osłabiły mój mózg, chwilami zapominałam, gdzie jestem, i wołałam Ciebie, tak mi opowiadały chore z sąsiednich łóżek. W tych bezlitosnych czasach Twój dom i Twoja przyjaźń były dla mnie wartością niezbędną do życia. Gdy wreszcie nastąpił kryzys i ustalono, że to żadna infekcyjna choroba, przyszłaś i naturalnie jako kuzynka i wypytywałaś o mój stan, kiedy wrócę do domu.

I wtedy zaczął się w getcie ostatni akt jego istnienia, ostatni bohaterski bunt opłacony zniszczeniem, ale ratujący honor narodu, z którego pochodzę. Od północnej części miasta szła chmura pożarów i przesłaniała wiosenne niebo, odgłosy wybuchów i kanonada pocisków docierały przez otwarte okna szpitala... Pragnęłam wiedzieć, co się tam dzieje, miałam tam jeszcze przyjaciół i serce pękało mi z bólu, że nikt nie wyrażał żalu ani współczucia. Przecież tam giną ludzie, z którymi się żyło od lat w zgodzie, którzy służyli w wojsku polskim i uważali Polskę za swoją ojczyznę.

Nie spodziewałam się, że Ty, Heleno, zajmiesz tak okrutne stanowisko wobec tragedji rozgrywającej się za murami getta. To był dla mnie duży cios, bo byłaś osobą inteligentną i wykształconą, myślałam, że w obliczu tego masowego morderstwa odezwie się w Tobie chociaż uczucie szacunku dla tej garstki bohaterów.

Gdy znalazłam się z powrotem w Twoim domu, byłaś dla mnie bardzo serdeczna, dbałaś o racjonalne odżywianie. Kilka dni po świętach odwiedziła mnie szewcowa, przyniosła oprócz tradycyjnych wiktuałów bukiet bzu, który tak niepokojąco rozpachniał się w pokoju i przyniósł ze sobą dużo wspomnień. Z trudem powstrzymałam łzy. Na moje pytanie, jak minęły święta, zrobiła jakiś smutny ruch ręką, odpowiedziała, że świąt nie mieli, bo jej mąż należał do straży pożarnej i musiał w getcie ratować budynki, które były zagrożone rozprzestrzeniającym się pożarem, a potrzebne były dla Niemców. Opowiadała, jak wpuścili wodę do kanałów i potopili dużo dzieci, jak wpadali do bunkrów i wrzucali granaty. Gdy wychodzono z bunkru dobrowolnie, to dzieci tak rozpaczliwie płakały, że jej mąż nie mógł tego zapomnieć i płakał w domu.

Spojrzałam na Ciebie, Heleno, i przeraził mnie widok Twojej twarzy wyrażającej zadowolenie. Czułam, jak krew napływa mi do głowy, zanurzyłam twarz w bukiet chłodnego bzu i wybuchnęłam: "Czy nie wstyd Ci w tak tragicznym momencie solidaryzować się z Niemcami?". Sytuację uratował Stefan, który pod Twoim adresem rzucił uwagę, że gdyby mógł kogoś stamtąd uratować, to by to teraz zrobił, że nie potrafi zrozumieć Twojej nienawiści. Trzęsącemi się rękami nie potrafił skręcić sobie papierosa i rozsypał drogi tytoń.

Zaczęłaś nam tłumaczyć, że to konieczność dziejowa, że Niemcy przecięli ten wrzód, i wypowiadałaś te głupie slogany rodzimych faszystów. Wygodnie mi wtedy było grać rolę chorej i spragnionej snu osoby. Byłam przerażona Twoją nienawiścią, nie potrafiłam pogodzić jej z Twoją miłością bliźniego, której dowody nie tylko mnie dawałaś. W ciemnościach nocy gorączkowo planowałam, co robić dalej, przecież nie powinnam pozostać z Tobą dłużej. Do tego dnia łudziłam się, że jeśli naszą przyjaźń scementuje czas i przyzwyczajenie, to przyznam Ci się, zrozumiesz i wybaczysz. Ale ja już nie potrafiłabym Ciebie zrozumieć ani Ci wybaczyć. Byłam świadkiem, jak koledzy Karola, zapaleni endecy, przedwojenni antysemici, zaczęli nie tylko jemu, ale i mniej zaprzyjaźnionym Żydom pomagać. Coraz częściej słyszało się: "Teraz mamy wspólnego wroga, to nas łączy" itd.

A więc muszę zmienić mieszkanie. I to był ten ranek, kiedy obudziłaś się wcześnie, spojrzałaś na mnie i szybko zeszłaś na dół. Wróciłaś z tacą zastawioną śniadaniem na dwie osoby, usiadłaś na moim łóżku i zaczęłaś mnie namawiać, abym dbała o siebie, nie przejmowała się sprawami, na które nie mam wpływu. Mówiłaś do mnie jak matka do chorego dziecka, już dawno do mnie nikt tak ciepło nie mówił! Stefan pracował w ogrodzie, a Ty proponowałaś, aby zrobić wiosenny porządek w naszym pokoju.

Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień. Każdy akt rozpaczy ze strony Polaków: minowanie torów, zamachy na krwawych dygnitarzy wywoływały furję terroru. Co kilka tygodni rozlepiano afisze z nazwiskami ludzi, którzy zostaną rozstrzelani, o ile nastąpi jakikolwiek zamach na Niemców. Najczęściej tych ludzi już przedtem wykańczano, a potem rozlepiano nowe afisze będące paradoksem zbiorowej odpowiedzialności. Z frontu wschodniego nadchodziły wiadomości coraz pomyślniejsze, ale my byłyśmy tak smutne, że szukałyśmy zapomnienia w tzw. rozmowach w przeszłość. A więc fantazjowałyśmy wycieczkę w Pieniny: pięknie położony Czorsztyn, Szczawnica, dziki Dunajec, gdzieś po drodze w lasach rozmowa z pustelnikiem, słowem, poezja romantyczna. Kiedy indziej wzięłyśmy za cel Zaleszczyki. Można było przez Dniestr przepłynąć do Rumunji, a tam upić się młodym winem, oglądać malownicze widoki i niebo tak błękitne, jakie jest tylko na kiczowatych obrazach.

Uderzeniem gromu spadła na mnie wiadomość o aresztowaniu Wisi. Jak się później dowiedziałam, w momencie aresztowania miała przy sobie pełną teczkę "Robotnika" i "Lewego Toru". Zginęła, nie zdradzając nikogo z współtowarzyszy. Ledwie się otrząsnęłam, a już spadło na mnie drugie nieszczęście - aresztowanie Janki i jej męża. Zarówno Karol, jak i ja poruszyliśmy wszystkie znajomości, aby ustalić, gdzie oni są i czy żyją. Przez pewien czas przyjmowano paczki żywnościowe dla niej, jego chyba wcześniej wywieźli, ale po kilku tygodniach paczek już nie przyjmowano i dowiedziałam się, że ją rozstrzelano. Ty, Heleno, też miałaś jakieś tragiczne przejście ze swoją przyjaciółką, siedziałyśmy w domu odrętwiałe i jedna starała się drugą uspokoić.

Sąsiedzi odwiedzali nas, z wszystkimi potrafiłam utrzymać poprawne stosunki, za wyjątkiem pewnej jędzowatej pani Kowalskiej. Poruszała się o lasce, była najczęściej w złym humorze, gdyż drżała ze strachu o syna, który był gdzieś "w lesie", i zazdrosna o bardzo przystojnego męża. A ten właśnie upatrzył sobie Twoje i moje towarzystwo jako atrakcję w czasie godzin policyjnych. Był dowcipny, rozmowny, adorował obie miłe kuzynki, jak mawiał o nas.

Któregoś dnia spotkał Karola i ukłonili się sobie. Myślałam, że to kurtuazja, jednak ku mojej rozpaczy dowiedziałam się od Karola później, że p. Kowalski robi interesy i kręci się w kołach tak zwanych aryjskich Żydów, którzy darzyli go absolutnym zaufaniem, i u jakiegoś wspólnego znajomego się poznali. Nie przewidziałam, że z powodu p. Kowalskiej otworzę wkrótce rurkę z cyjankali.

 

Po wojnie niejednokrotnie rozmyślałam, że jeśli nie wzbudzałam podejrzeń, to tylko dlatego, bo od pierwszej chwili oświadczyłaś ciekawym, że kuzynka mieszka z Tobą. Ja byłam "inna", jak Ty sama kiedyś wyraziłaś się, miałam rzekomo lepszy charakter, umiałam słuchać, gdy inni mówili o sobie.

Ale to nie byłam ja, to był sztuczny człowiek, o sztucznym charakterze, o jakimś obrzydliwym dla mnie, łagodnym usposobieniu. To była kobieta o wystudiowanych przed lustrem ruchach, mówiąca czystym polskim językiem, pozbawiona temperamentu, taka mdła, że aż nudna. Czybyś potrafiła pokochać mnie, tą prawdziwą, pełną temperamentu, gadatliwą, pewną siebie - bardzo wątpię. Przyznam Ci się, że pogardzałam tą "inną", rozstałam się z nią, jak z fałszywą Kennkartą, zaraz po wojnie.

Był 1 sierpnia 1944 roku. Gdy mojej podopiecznej przygotowałam jedzenie i lekarstwa na dwa dni i zorganizowałam opiekę jej sąsiadów, zamierzałam szybko wrócić do domu. Na ulicach było już jakoś "inaczej". Tramwajów mało, większość zajeżdżała do remiz, Niemców nie było widać, dużo młodych ludzi małemi grupami koncentrowało się przy wejściach do bram.

Między godziną 3-4 po południu, gdy czekałam na drugi tramwaj, usłyszałam kanonadę. Zewsząd rozległy się nawoływania przez megafony, aby ludność cywilna udała się do schronów. Wepchnięta znalazłam się w bramie dużej kamienicy. Wszyscy zgadywali, co może być przyczyną strzelaniny. Na ogół przeważało zdanie, że Niemcy się ewakuują, a Rosjanie wkrótce wejdą. Wybuch powstania zaskoczył Niemców, ale nie przyspieszył wejścia wojsk rosyjskich, które były już nawet na Pradze.

Postanowiłam iść pieszo w kierunku naszego domu, zatrzymywano mnie z prośbą o pracę dla powstańców. Pracowałam więc na punkcie opatrunkowym, przy kuchni, zbierałam zbłąkane dzieci i prowadziłam do wyznaczonego miejsca, spałam w jakimś schronie, gdzie było kilku starych ludzi potrzebujących opieki. Dopiero po trzech dniach pozwolono mi iść na własną odpowiedzialność, bo dalsza część miasta była w rękach Niemców. Z rękoma na głowie, teczką przywiązaną do paska od sukni, ciągle kontrolowana przez patrole niemieckie dotarłam do naszego domu. Ciebie już nie było, z relacji Stefana dowiedziałam się, że zabrano Cię wraz z kilkoma kobietami do pracy w niemieckiej komendzie tej dzielnicy.

Zdałam dokładną relację sąsiadom, co się dzieje w Śródmieściu, jaki entuzjazm i patriotyzm ożywia młodzież, na wielu budynkach powiewają narodowe sztandary i wszyscy widzą bliski koniec wojny. Niestety po kilku dniach Niemcy sprowadzili słynne "krowy" na Dworzec Gdański. Były jakieś zrzuty broni dla powstańców, ale ludzie byli zdziesiątkowani, domy obracane w kupę gruzów, które zasypywały chroniących się tam mieszkańców.

Zanim Ty, Heleno, wróciłaś, zawiadomiono wszystkich mieszkańców osiedla, że mogą zabrać ze sobą, co chcą, stawić się na tej i tej ulicy, gdzie przyjadą po nich ciężarówki i zawiozą do Pruszkowa. Tam był obóz przejściowy. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy, że kto może iść pieszo, nie powinien oddać się w ręce Niemców i już o siódmej rano ruszyliśmy w drogę, kierując się na Piastów, skąd podobno jeszcze odchodziły normalne pociągi.

Stefan był zupełnie załamany, wykonywał tylko to, co ja mu polecałam. Widzieliśmy, jak nasze sielankowe domki i pięknie utrzymane ogródki się paliły, już nie mieliśmy do czego wracać.

Na noc zatrzymaliśmy się w jakiejś wsi, gdzie były opuszczone, splądrowane już chałupki, ułożyliśmy się na podłodze, aby o świcie ruszyć dalej. Nagle zauważyliśmy, że przez pola cwałują konne oddziały, wpadliśmy do chałupy, przycupnęliśmy po kątach. Wpadła banda pijanych Kozaków i zaczęli szukać mężczyzn. Wlekli ze sobą dwóch gospodarzy, którzy znali ukraiński, i ci nawoływali, że są potrzebni mężczyźni do zabijania wieprzy.

Z naszej grupy wzięto p. Kowalskiego i Stefana. Po pewnym czasie weszła p. Kowalska i zaczęła mnie wołać, żebym wyszła, bo ja ściągnę na nich nieszczęście, że ona zna ukraiński i jeśli jej mąż nie wróci, to pójdzie do tej bandy i powie, żeby mnie zabrali, a jej męża zwrócili.

Wyszłam i powiedziałam tej jędzy, że ją Bóg skarze, pognałam przed siebie i przykucnęłam w jakichś zaroślach. Z biustonosza wysupłałam tę fajeczkę z cyjankali i już odkorkowałam, trzeba było tylko wysunąć język, nasypać i połknąć, gdy ogarnęła mnie fala żalu. Zamknęłam fajeczkę korkiem, schowałam i postanowiłam jeszcze poczekać.

Wtem zauważyłam, że Stefan i p. Kowalski wracają, dałam znak, aby Stefan się zatrzymał, i prosiłam, aby przyniósł nasze plecaki. Korzystając z tego, że Kozacy zajęci byli libacją, jak najprędzej opuściliśmy to miejsce. Poprzedniego dnia dowiedziałam się, że niedaleko jest szpital, gdzie uciekinierom udziela się pomocy. Uradziliśmy iść tam z nadzieją, że może uda się tam załatwić pracę dla Stefana w charakterze ogrodnika, chociażby tylko za dach nad głową i utrzymanie. Stefan mruknął, że człowiek o słabym wzroku jest kulą u nogi, że nie chce mnie sobą obarczać i zgodził się na rozstanie. W szpitalu pożegnałam się serdecznie ze Stefanem i umówiliśmy się spotkać o 5 po południu, dwa dni po uwolnieniu Warszawy.

Droga Heleno, nie miałam żadnej wiadomości o Tobie, ale wierzyłam, że żyjesz. Gdy nareszcie dostałam się do Piastowa, zameldowałam w biurze Czerwonego Krzyża mój "adres", tzn. kąt do spania u jakiejś nabożnej babci. Dowiedziałam się, że Zakład im. ks. Boduena ewakuowano do Kielc.

Zanim wyjechałam z Piastowa, nadeszła do biura Czerwonego Krzyża wiadomość, że Ty znajdujesz się w Wieliczce, jesteś przykuta do łóżka i pragniesz, abym przyjechała. Nie mogłam spełnić Twej prośby, ale napisałam Ci długi list i podałam adres Stefana. Naturalnie pominęłam milczeniem przeżycia z Kowalskimi. Akurat wybierała się do Wieliczki pewna pani, zabrała list i od niej dostałam garść szczegółów dotyczących Ciebie. I - co najważniejsze - Twój stały adres u przyjaciół w Krakowie, dokąd miałaś pojechać po wyleczeniu ran, zostałaś bowiem trafiona zabłąkaną kulą. I na tem skończył się mój bezpośredni kontakt z Tobą...

Spędziłam Boże Narodzenie w Kielcach z Anusią. Pomimo pogłosek, że dom, w którym mieszkał Karol, został zburzony pociskiem, a gruzy przywaliły mieszkańców zebranych w schronie, okazało się, że Karol się uratował. I w połowie stycznia 1945 roku spełniło się nareszcie marzenie miljonów ludzi - skończyła się potęga Trzeciej Rzeszy. Upłynęło jeszcze kilka tygodni, zanim spotkaliśmy się we troje i postanowiliśmy tymczasowo zamieszkać w Kielcach. Dużo myślałam o Tobie, ale w tym wielkim zamieszaniu nie chciałam rozstać się z dzieckiem, a Karol był zajęty i często wyjeżdżał.

Nareszcie zamknął się zaczarowany krąg, w którym żyłam przez dwa i pół roku. Przypuszczalnie dowiedziałaś się od Stefana prawdy o mnie, a ja wróciłam do siebie i już nie byłam tą "inną", którą Ty kochałaś. Gdy rozpoczęliśmy nowe życie w Izraelu i rodzina powiększyła się o drugą córeczkę, nazwałam ją Twoim imieniem. W ten sposób nadałam trwałość naszej przyjaźni. Nie wiem, czy i kiedy dotrze do Ciebie ten list, osobiście już nigdy się nie spotkamy. Zresztą jesteśmy obie już stare i zmęczone życiem. Dla Ciebie mój naród jest agresorem, z którym Polska zerwała stosunki. Jechać do Ciebie nie mogę, ale może mi odpiszesz, bardzo się ucieszę.

Moja droga Heleno, żegnam Cię z najlepszemi życzeniami dla Ciebie i Stefana.

Zawsze twoja Wanda

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin