widnokrąg.pdf

(2075 KB) Pobierz
Wiesław Myśliwski
Widnokrąg
Grzegorzowi, synowi mojemu
Prolog
Ten mały, chuderlawy człowieczek na fotografii, o wytrzeszczonych oczach, w
gabardynowym, jakby za dużym płaszczu i przygnieciony jakby za dużym kapeluszem - to
mój ojciec. Obok niego, w granatowym marynarskim ubranku z krótkimi majtkami, w
marynarskiej białej czapce na głowie, w sandałkach i podkolanówkach - to ja. Matki nie ma z
nami. Więc pewnie to niedziela. Nie byłbym zresztą w tym marynarskim ubranku.
Matka prawdopodobnie gotuje obiad, bo cóż by mogła innego robić w tę letnią,
słoneczną niedzielę, jak to widać na prześwietlonej słońcem fotografii. Coś tam miesza w
garnku, coś przestawia na fajerkach, podkłada szczapy pod kuchnię, gniecie ciasto na kluski,
narzekając, że wciąż te gary i gary, za co ją tak Pan Bóg skarał, żeby nawet na spacer w
niedzielę wyjść nie mogła. Zawsze w niedzielę chodziliśmy na spacery, miała lisa, kapelusz,
torebkę, rękawiczki, pantofelki, wszystko w jednym kolorze, była panią, oglądali się za nią, a
została kucharką. Może kłóci się z wujenką Martą, bo mieszkamy wszyscy na kupie u
dziadków i o kłótnię nietrudno.
Nie tylko ciebie, nie tylko ciebie, łagodzi jak może wujenką Jadwinia, bo wujenką
Jadwinia każdemu by nieba przychyliła i boli ją, kiedy kogo coś boli, wszystkich nas pokarał.
Takie świnie i to pokolczykowali, niby twoje, karmisz,
starasz się, rąk od tych kartofli już nie czujesz, jeszcze żarte to, a nie możesz zabić.
Poczekaj, tylko wrzucę im do koryta, i pomogę ci.
Za to wujenka Marta nie daruje ani słowu matki. Panią! Widzieliście ją, panią! To po
coś tu przyjechała? Trzeba było siedzieć w mieście, kiedy ci tak dobrze było. A lisa też mogę
mieć, nie myśl sobie. O, pójdzie Władek, zastawi wnyka, da się Kaźmierskiemu do wyprawy i
będę miała. Pójdziesz, Władziu?
Wujka Władka ten lis aż podrzuca. Czyś ty, cholero jasna, rozum postradała? I gdzie
byś w tym lisie chodziła? Po wsi? Żeby żandarm się przyczepił, skąd masz lisa, i mnie za
dupę potem? Albo żeby nas ludzie obgadali, żeśmy się zbogacili i może na Żydach jeszcze?
Chryste Panie! No, nie durne to? Człowiek dnia ani godziny niepewny, a ta lisa! Lisa jej się
zachciało! I dając upust wezbranej wściekłości, przedrzeźnia wujenkę Martę. Lisa! Lisa!
Pójdziesz, Władziu? Sakramencka! Żyły wypruwasz na doktorów, to o tym nie pomyśli. Skąd
wziąć na lekarstwa, nie pomyśli. Tylko lisa! Lisa idź jej złap!
Wujence Marcie oczy zachodzą szkliście, przysiada w milczeniu na ławie pod oknem i
bierze się za wyszywanie makatki. Dobra gospodyni smaczną strawę czyni. W niedzielę
wyszywasz? Mówi znad różańca babka. W niedzielę grzech. A wujek Władek długo jeszcze
nie może darować jej tego lisa. Lisa! Lisa!
Dopiero dziadek trzepie się swoim zwyczajem w kolano i ucina. Spokój! A potem
łagodnie, z wysokości już swojego wieku, sam zaczyna o lisach, jakby on jeden o lisach
wiedział wszystko. E, nie widać jakoś teraz lisów. Trochę tam kuropatw, zajęcy. A lisy jakby
poznikały. Czy ta wojna, czy co? Nie było niby przepowiedni na lisy. Na kuropatwy tak. Nie
będzie kuropatw, nie będzie i Żydów. Nie słychać nawet,
g
żeby komu lis kurę porwał. A dawniej nie było dnia. Nie kurę, to gęś, kaczkę. I nory
pozapadane, ani śladów, żeby wchodziły, wychodziły. Może jaka zaraza? I na lisy to nie
teraz, w lecie. Teraz byle co, nie futro. Raz, dwa by ci wyleniało, Martuś. To dopiero zimą.
Zimą im gęstnieje. I włos się robi grubszy, dłuższy, połyskliwy. Trzyma się latami potem.
Drut tylko trzeba by stalowy na wnyka. Jest tam kawałek na strychu. I wypatrzyć, którędy
jaki chodzi. Ale to do zimy jeszcze ho, ho.
A skoro niedziela, to na obiad jest kogut. Dumny, kar-mazynowy, z purpurowym
grzebieniem. Chodził co dopiero po obejściu, jeszcze widzę go, jak ze stada kur wybiera sobie
tę kropiatą kokoszkę, podlatuje do niej, roztrącając na boki pozostałe kury, i hop! przygniata
ją, potulną, do ziemi, po czym otrzepuje się i dalej chodzi dumny. Jeszcze krew kapie z jego
odrąbanej szyi, znacząc ślad od pniaka do izby, gdy go wujek Stefan niesie za łapy w swojej
wielkiej ręce, tłumacząc jak samemu sobie, nie rzucaj się, ty nagła, przecież już nie żyjesz.
Ale kiedy staje w progu, kogut znowu rozpościera skrzydła, jakby chciał się nimi zaprzeć o
futrynę. Trzymaj go, bo mi krwią ściany obryzgasz, krzyczy wujenka Jadwinia, a dopiero
bielone. Ano, mówię mu, żeby się nie rzucał. Co mu mówisz?! Co mu mówisz?! Łeb mu
uciąłeś i mu mówisz! Wujek ze złością ciska koguta do cebrzyka.
O, wielki kogut, ale to wielki kogut, dziadek pochyla się nad cebrzykiem, a kogut
jakby słysząc, że go dziadek chwali, znów się pręży, trokuje. Dopiero gdy wujenka Jadwinia
polewa go wrzątkiem z czajnika, kurczy się, flaczeje, i to jest jego wieczne odpoczywanie. A
wujenka przepasuje się zapaską, podsuwa sobie stołeczek. Wyrwij mu ogon najpierw,
przypomina dziadek. I wujenka całą garścią wyrywa ten ogon. Idzie wrzucić ten ogon pod
kuchnię. Wydaje się, jakby pęk płomieni niosła, żeby ustrzec dom przed ogniem. Już
łapie pogrzebacz, już zrywa fajerki. Wołam, wujenka nie wrzuca, zrobię sobie
pióropusz! Będę Indianinem! Wujenka się waha, a masz, tylko sobie osusz. Po coś mu dała?
Dziadek nie ukrywa niezadowolenia, chcesz, żeby się jeszcze dom kiedy spalił? A z czego
sobie zrobi pióropusz, jak chce być Indianinem? Pawi u nas nie ma. Tam zabobon, miałby się
dom przez ogon spalić. Widzicie ją, będzie z ogniem igrała.
Wujenka obraca koguta na plecy, na brzuch, rwie, aż pióra chrzęszczą. Zostaw, mówi
matka, sama sobie poradzę, a ty ubieraj się do kościoła, bo na mszę chcesz, a na sumę nie
zdążysz. Zdążę, wujenka zwija się, aż jej się chustka obsunęła na tył głowy i uwolnione włosy
czarną chmurą przesłoniły jej twarz, a jak się trochę nawet spóźnię, to się Pan Bóg przecież
nie spostrzeże. Nie po to na krzyżu wisi, żeby patrzyć, kto się spóźnia.
Ma wujenka bogate te wosy. Nie piękne, nie gęste, lecz bogate. Stara Smykowa,
sąsiadka, mówi nawet, bo-gachne. Ależ to bogachne masz te włosy, Jadwiniu, bo-gachne. Nie
dał ci Bóg dziecka, ale chociaż włosy dał ci za twoje złote serce. Inne i tego nie mają. A
wujek Stefan nieraz pogładzi wujenkę po tych włosach, kiedy nikt nie widzi, i nie powie nic.
Ale wujenka wie, co chciałby powiedzieć, i co sobota myje te włosy. Tylko deszcz zaczyna
padać, podstawia wiadro pod rynnę i łapie deszczówkę na to mycie. Nawet z pola potrafi
przylecieć, kiedy deszcz pada, żeby nałapać deszczówki. Pełno tej deszczówki stoi w
blaszanej beczce pod ścianą i w drugiej dębowej, i w kotle, bo nie może jej zabraknąć na
żadną_ sobotę. A przecież zdarza się, że deszcz długo nie pada, nieraz całe lato susza zalega
nad wsią, nad polami, a deszczówka musi być na to mycie włosów w sobotę.
Toteż w soboty wujenka już nie chodzi w pole i wszyscy to ze zrozumieniem
przyjmują. Choć na wszelki wypadek co
10
sobota rano wujek Stefan przypomina, to Jadwinia niech zostanie, włosy musi sobie
umyć. Jeden tylko dziadek, nie żeby miał co przeciw temu, bo lubi wujenkę Jadwinię, nie
może się nadziwić, że tak co sobota. We żniwa, no, to prędzej, nakurzy się, ale teraz znów nie
ma tak kurzącej ^się roboty. A wszów i tak się nie wymyje, tylko trzeba grzebieniem
wyczesać. Co ojciec z tymi wszami? Wujek Stefan się obrusza. Jakich wszów? No, a jakich?
Wszów. Zawsze mieli wszy we włosach. To już teraz nie mają? Oj, tata, tata, wujenka
Jadwinia próbuje te wszy w śmiech obrócić, bym się chyba ze wstydu spaliła. A zostanę, bo
trzeba dom trochę oporządzić na niedzielę, poprać, pozamiatać, obiad ugotować. I wujenka
zostaje, żeby umyć te włosy.
Najpierw naciera te włosy naftą. Żeby miały połysk i nie wypadały. Potem obnażona
do pasa, staje nad miednicą, piersiami prawie dotykając wody, bo i piersi ma wujenka
bogachne. Chybaby się wypchnęły z miednicy, gdyby je obie naraz zanurzyła. Rozchodzą się
na boki, tak im ciasno ze sobą. Obnosi wujenka te piersi po izbie, gdy dolewa gorącej wody
do miednicy z sagana i gdy po pierwszym myciu chlusta mydlinami z sieni na obejście, i gdy
drew podkłada pod kuchnię, czasem tylko podtrzymując je jedną ręką, żeby jej nie zatoczyły.
Ale też nie musi się nikogo wstydzić, wszyscy w polu, ja pognałem krowy, i tylko Pan Jezus
w Ogrójcu sam na sam z wujenka, ale też nie patrzy na wujenkę, bo się modli i ma oczy w
górze. Toteż nawet w drzwiach nie przekręciła wujenka klucza, bo któż by mógł przyjść,
najbliżsi sąsiedzi tak samo w polu i dalsi w polu, i cała wieś w polu.
Pochylona nad miednicą, ma wujenka całą głowę w pianie i zanurzonymi w tej pianie
rękoma szoruje, jakby z miesiąc tych włosów nie myła, a piersi kołyszą się pod nią jak dwa
dzwony w takt ruchów jej rąk. Nie widzi, nie słyszy, bo
11
i oczy, i uszy ma zatkane pianą, a jeszcze szum szorujących rąk w głowie słyszy, gdy
nagle jakby coś ją tknęło. Tak jak stoi nad miednicą, z rękami we włosach,
nieruchomieje,.Kto to? Ni to pyta, ni się płoszy, bo nie słyszała, żeby drzwi ktoś otwierał. A
wujek Stefan swoimi wielkimi rękami podbiera te piersi wujenki wiszące nad miednicą, jakby
szczenięta z barłogu podbierał. Wujenka udaje zdziwienie. Nie poszedłeś w pole? Wróciłem
się, że osełki zapomniałem. Chodź. Co ci się ubzdurało? Nie widzisz, włosy myję? A jak kto
wejdzie? To i co? Długo? Ale i na krótko może wejść. To niech wchodzi. Nie z cudzą, tylko z
własną. Poczekaj, niech choć spłuczę. Przekręć klucz. Po co? Chodź. I podkasuje wujence
spódnicę, sadza ją sobie na kolana i huśtają się. Wujenka raz po raz unosi się z wujka-kolan i
opada, unosi się i opada, wzdychając, o, Boże, o, Stefuś. I coraz szybciej, o, Boże, o, Stefuś.
Wujek coraz mocniej obejmuje wujenkę za piersi, aż z wujenki włosów piana rozbryzguje się
po całej izbie. Nagle wujenka wydaje cichy jęk i zwiesza się wujkowi w rękach, a wujek
przywiera głową do jej pleców. I tak siedzą chwilę, zastygli. Może tym razem da Bóg, Stefuś.
Ano, może da.
Zapach rosołu napełnia już izbę, kiedy ostatni po sumie wracają dziadek z wujkiem
Władkiem. O, pachnie, ale to pachnie, dziadek ledwo przekroczywszy próg, z lubością
pociąga nosem. A bo stary kogut, to i pachnie, wujek Władek musi zawsze na przekór, a już
zwłaszcza dziadkowi. Może to żal do dziadka tak z niego wyłazi przy każdej okazji, bo
podobno to dziadek naraił mu wujenkę Martę za żonę. Tylko że mięso to będziemy jeść jutro,
nim się ugotuje. Mówiłem, zabić tamtego kropiatego, mniejszy, bo mniejszy, ale nie taki
złachany. Ale to pachnie, o, pachnie, dziadek z naciskiem powtarza.
I w tej samej chwili jakby karcąc się, że jeszcze z zapachu kadzidła po sumie nie
ostygły, już nad zapachem rosołu
12
łakomie się unosi, dodaje, no, to mądre miał dzisiaj ksiądz kazanie, o, mądre. Mówca
z niego, ho. Wcale nie takie mądre, wujek Władek najwyraźniej ma ochotę posprzeczać się z
dziadkiem. Gada, co mu ślina na język przyniesie. I wiecznie straszy, jakby nie dość było
strachu i bez niego. Męki piekielne i męki piekielne. Mądre, obstaje dziadek przy swoim. Dla
ojca wszystko, co ksiądz powie, musi mądre być. A księża też piętą nieraz trzy po trzy. Nie
mądrze mówił, zarazo, ile zła jest na świecie? To bez niego wiem, ile jest. Wielka mi znów
mądrość.
Posiadali z daleka od siebie, wujek Władek przy stole, dziadek na ławie pod oknem. I
gdy wydawało się, że już tylko czekają, kiedy się wreszcie ten kogut ugotuje, znów zaczynają
o tym kazaniu księdza. Dziadek, że, o, mądre, wujek Władek, że wcale nie takie mądre.
Dziadek, że to dzięki księdzu jeszcze Boże słowo chociaż w niedzielę się usłyszy. Wujek
Władek, że Bóg co miał powiedzieć, to powiedział i umarł, a księża od siebie gadają. Gdzie
by Bóg chciał księdzem mówić, ojciec, jeszcze takim, co nie wie już, ile brać za pogrzeb, za
ślub, za chrzciny, za co łaska po kolędzie? A Bóg Łazarza wskrzesił i wziął co? Zamienił
wodę na wino, gdy nie mieli co pić, i wziął co? Boże słowo zamienili na ludzkie, a wciąż
mówią, że Bóg. A Bóg chce człowiekowi coś powiedzieć, to mu sam powie, czy w myślach,
czy na polu, czy nawet po pijaku, nie pij, o, idź do żony, dzieci. A dziadek wszystko to
Zgłoś jeśli naruszono regulamin