Ballard-Wieżowiec.pdf

(969 KB) Pobierz
Ballard-Wiezowiec
J. G. Ballard - Wieżowiec
J. G. Ballard
Wieżowiec
(High-Rise)
Przełożył Lech Jęczmyk
1 Masa krytyczna
Później, kiedy siedział na balkonie i ogryzał psią kość, doktor Robert Laing wrócił myślą do niezwykłych wydarzeń,
do których doszło, w tym ogromnym wieżowcu mieszkalnym w okresie ostatnich trzech miesięcy. Teraz, kiedy wszystko
wróciło do normy, dziwiło go, że nie miały one żadnego oczywistego początku, żadnej granicy, poza którą ich losy potoc-
zyły się w wyraźnie złowieszczym kierunku. Ze swoimi czterdziestoma piętrami i tysiącami mieszkań, z supermarketem
i basenami, bankiem i szkołą, stwarzał wystarczająco dużo okazji do aktów przemocy i konfrontacji. Jednak jego własne
mieszkanie na dwudziestym piątym piętrze było ostatnim miejscem, które by Laing podejrzewał o to, że może stać się po-
lem pierwszej potyczki. Ta śmiesznie droga cela, wciśnięta jakby przypadkiem w urwistą ścianę wieżowca, została przez
niego wybrana po rozwodzie specjalnie ze względu na spokój, ciszę i anonimowość. Dziwne, że mimo wysiłków Lainga,
żeby się odseparować od dwóch tysięcy sąsiadów oraz codzienności drobnych sprzeczek i swarów, które wypełniały ich
wspólne życie, to właśnie tutaj zdarzył się pierwszy znaczący incydent – na tym balkonie, na którym kucał przy ognisku
z książek telefonicznych i zajadał pieczony udziec owczarka alzackiego przed udaniem się na wykład w szkole medycznej.
Trzy miesiące wcześniej doktor Laing przygotowywał sobie śniadanie tuż po jedenastej w pewne sobotnie popołudnie,
na jego balkonie rozległ się wybuch. Butelka musującego wina spadła z wyższego piętra, odbiła się od markizy i roztrzas-
kała się na pokrytej płytkami podłodze balkonu.
Dywan w pokoju spryskany był pianą i usłany odłamkami szkła. Laing stał boso wśród ostrych odprysków i patrzył,
jak wstrząśnięte wino perli się na strzaskanych płytkach. Wysoko nad nim, na trzydziestym pierwszy piętrze odbywało się
przyjęcie. Dobiegał stamtąd nienaturalnie ożywiony gwar i   agresywny ryk muzyki. Zapewne butelka została strącona
z poręczy przez podochoconego gościa i naturalnie nikt ani trochę nie przejął się ostatecznym celem tego pocisku, bowiem,
jak zdążył już stwierdzić Laing, mieszkańcy wysokościowców nie zwracali uwagi na lokatorów z dołu, oddalonych od nich
więcej niż o dwa piętra.
Chcąc zidentyfikować sprawców, Laing przekroczył rozszerzającą się kałużę zimnej piany. Wychylił się przez poręcz
i przebiegł wzrokiem fasadę budynku, uważnie licząc balkony. Jak zwykle jednak, rozmiary czterdziestopiętrowego bloku
przyprawiły go o zawrót głowy. Spuściwszy wzrok na płytki podłogi oparł się o framugę drzwi. Ogrom otwartej przestrzeni
do najbliższego, oddalonego o ćwierć mili budynku, zachwiał jego poczuciem równowagi. Chwilami miał uczucie, że mi-
eszka w gondoli diabelskiego młyna, na trwałe zawieszonej trzysta stóp nad ziemią.
Mimo to Laing był nadal zachwycony wieżowcem, jednym z pięciu identycznych budynków w osiedlu, a pierwszym
ukończonym i zasiedlonym. Razem osiedle zajmowało milę kwadratową terenu opuszczonych doków i magazynów wzdłuż
północnego brzegu rzeki. Pięć wysokościowców stało na wschodnim skraju osiedla, nad sztucznym jeziorkiem – obecnie
pustym betonowym zagłębieniem, otoczonym parkingami i maszynami budowlanymi. Po jego przeciwnej stronie wznosiła
się świeżo ukończona hala koncertowa ze szkołą medyczną Lainga i nowymi studiami telewizyjnymi po obu stronach.
Rozmiary tej szklano-betonowej konstrukcji i jej malownicze położenie na zakręcie rzeki wyraźnie oddzielało nowe osiedle
od zdewastowanego otoczenia, rozpadających się dziewiętnastowiecznych szeregowych domów i opustoszałych, przeznac-
zonych do rozbiórki fabryk.
Mimo bliskości położonego o dwie mile dalej na zachód miasta, biurowce śródmieścia Londynu należały do innego
miejsca i czasu. Ich przeszklone ściany i anteny telekomunikacyjne przesłaniał smog, zaciemniając również wspomnienia
Lainga. W   ciągu sześciu miesięcy, jakie minęły od sprzedaży domu w   Chelsea i   przeprowadzki do azylu wieżowca,
przeniósł się o pięćdziesiąt lat w przyszłość, z dala od zatłoczonych ulic, korków komunikacyjnych, jazdy w godzinach
szczytu metrem na zajęcia ze studentami we wspólnym pokoju w starej klinice.
Tymczasem tutaj wymiarami jego życia były światło, przestrzeń i subtelne rozkosze anonimowości. Jazda na wydział
fizjologii szkoły medycznej zajmowała mu pięć minut, a   poza tą jedyną wyprawą życie Lainga w   wieżowcu było sa-
mowystarczalne jak sam wieżowiec. W   istocie budynek ten stanowił małe pionowe miasto z   dwoma tysiącami miesz-
kańców wznoszącymi się jedni nad drugimi pod niebo. Mieszkańcy byli zbiorowym właścicielem budynku, którym
zarządzali za pośrednictwem mieszkającego na miejscu administratora i jego podwładnych.
Przy całym swoim ogromie wieżowiec zapewniał imponujący zakres usług. Całe dwudzieste piętro zajmowała ro-
zległa hala wielkości pokładu lotniskowca, mieszcząca supermarket, bank, salon fryzjerski, basen i salę gimnastyczną, do-
brze zaopatrzony sklep z   alkoholem i   szkołę dla dzieci mieszkańców. Wysoko nad Laingiem, na trzydziestym piątym
piętrze, znajdował się drugi, mniejszy basen, sauna i restauracja. Laing, zadowolony z tych wygód, coraz rzadziej opuszc-
1 / 58
415167282.004.png
 
J. G. Ballard - Wieżowiec
zał budynek. Rozpakował swój zbiór płyt i wsłuchiwał się w swoje nowe życie, siedząc na balkonie i przyglądając się park-
ingom i betonowym placykom w dole. Chociaż jego mieszkanie znajdowało się tylko na dwudziestym piątym piętrze, po
raz pierwszy w życiu miał uczucie, że patrzy na niebo nie z dołu, ale z góry. Z każdym dniem drapacze chmur śródmieścia
Londynu wydawały się nieco odleglejsze i krajobraz opustoszałej planety powoli zanikał w jego mózgu. W przeciwieńst-
wie do spokojnej i lekkiej geometrii hali koncertowej i studiów telewizyjnych pod nim, poszarpany kontur miasta przypo-
minał mu chaotyczny encefalogram nierozwiązywalnego kryzysu psychicznego.
Mieszkanie było drogie, jego pokój dzienny, sypialnia, kuchnia i  łazienka przylegały do siebie, żeby zaoszczędzić
powierzchnię i wyeliminować przedpokój. Laing powiedział kiedyś do swojej siostry Alice Frobischer, która mieszkała ze
swoim mężem wydawcą w większym mieszkaniu o trzy piętra niżej: – Ten architekt spędził chyba dzieciństwo w kapsule
kosmicznej, jestem zdziwiony, że ściany nie są zaokrąglone...
Początkowo Laing czuł coś odpychającego w   betonowym krajobrazie osiedla – była to architektura co najmniej
podświadomie obliczona na wojnę. Po wszystkich przejściach związanych z rozwodem ostatnią rzeczą, jaką chciał oglądać
co rano za oknem, był rząd betonowych bunkrów.
Jednak Alice wkrótce przekonała go do dyskretnych walorów życia w luksusowym wieżowcu. O siedem lat starsza od
Lainga, dokonała chłodnej oceny potrzeb brata w okresie po rozwodzie. Wskazywała na wysoką jakość usług w budynku
i pełną anonimowość: – Możesz być tutaj zupełnie sam w pustym budynku, pomyśl tylko o tym. -I wbrew logice dodała: –
Poza tym jest tu mnóstwo ludzi, z którymi powinieneś nawiązać znajomość.
Zwracała uwagę na coś, co nie umknęło uwadze Lainga podczas oględzin budynku. Dwa tysiące jego mieszkańców
stanowiło prawie jednorodną społeczność przedstawicieli wolnych zawodów – prawników, lekarzy, doradców podat-
kowych, starszych pracowników naukowych i dyrektorów agencji reklamowych, a także mniej licznych pilotów linii lot-
niczych, pracowników przemysłu filmowego oraz wynajmujących jedno mieszkanie we trójkę stewardes. Na podstawie
normalnych kryteriów wykształcenia i zamożności ludzie ci byli sobie bliżsi niż członkowie jakiejkolwiek innej mieszanki
towarzyskiej – z tymi samymi gustami i postawami, modami i zainteresowaniami, które wyraźnie ujawniały się w doborze
samochodów na otaczających budynek parkingach, w eleganckim umeblowaniu mieszkań, w zestawie wyszukanych pro-
duktów w miejscowych delikatesach, w pewnej siebie tonacji ich głosów. Krótko mówiąc, stanowili idealne tło, w które
Laing mógł się niezauważalnie wtopić. Radosna wizja jego siostry – Laing sam w pustym budynku – była bliższa prawdy,
niż jej się wydawało. Wieżowiec był olbrzymią machiną tak zaplanowaną, żeby służyć nie społeczności mieszkańców, ale
każdemu z nich z osobna. Jego system klimatyzacji, wind, zsypów na śmieci i przewodów elektrycznych zapewniał nieus-
tanną troskę i obsługę, jaka przed stu laty wymagałaby armii niestrudzonej służby.
– Niezależnie od tego wszystkiego, z chwilą kiedy Laing został mianowany starszym wykładowcą fizjologii w nowej
szkole medycznej, kupno mieszkania w sąsiedztwie było uzasadnione. Pomogło mu to również po raz któryś odłożyć de-
cyzję o rezygnacji z nauczania i podjęciu praktyki lekarskiej. Ale – jak sobie powtarzał – wciąż czekał na pojawienie się
swoich prawdziwych pacjentów – może znajdzie ich tutaj, w tym budynku? Pokonując wątpliwości co do ceny mieszkania,
Laing podpisał akt dzierżawy na dziewięćdziesiąt dziewięć lat i wprowadził się do swojej jednotysięcznej części tej miesz-
kalnej góry.
Odgłosy przyjęcia wysoko nad głową nie cichły, wzmacniane prądami powietrza, krążącymi chaotycznie wokół
budynku. Resztki wina spływały, pieniąc się, do nieskazitelnych otworów ściekowych. Laing postawił bosą stopę na
zimnych płytkach i   palcami zsunął etykietę z   kawałka szkła. Natychmiast rozpoznał wino, drogą imitację szampana,
najbardziej tu popularny gatunek, sprzedawany już schłodzony w sklepie na dziesiątym piętrze.
Pili to samo wino na przyjęciu u Alice poprzedniego wieczoru, na swój sposób nie mniej hucznym, niż to, które się
teraz odbywało nad jego głową. Czując potrzebę rozluźnienia się po wielogodzinnych zajęciach w laboratoriach fizjologic-
znych, Laing niespodziewanie wdał się w sprzeczkę ze swoimi najbliższymi sąsiadami na dwudziestym piątym piętrze,
ambitnym młodym ortodontą nazwiskiem Steele i jego agresywną żoną, konsultantką mody. W trakcie pijanej rozmowy
Laing nagle uświadomił sobie, że udało mu się urazić ich głęboko w kwestii wspólnego zsypu na śmieci. Para ta osaczyła
Lainga w kącie za barem jego siostry, gdzie Steele zasypał go serią ostrych pytań, jak ktoś poważnie zaniepokojony nieod-
powiedzialnym stosunkiem pacjenta do własnej jamy ustnej. Jego długa twarz, uwieńczona przedziałkiem pośrodku głowy
– dla Lainga zawsze było to oznaka jakiegoś skrzywienia charakteru – przysuwała się coraz bliżej i Laing prawie oczeki-
wał, że Steele wetknie mu między zęby jakąś klamrę, albo kleszcze. Jego energiczna i wytworna żona wsparła atak, czując
się sprowokowana nonszalanckim sposobem bycia Lainga, jego lekceważącym podejściem do poważnej sprawy zamiesz-
kiwania w wieżowcu. Upodobanie Lainga w przedpołudniowych koktajlach, opalanie się nago na balkonie i generalna at-
mosfera wulgarności, jaką wokół siebie roztaczał, wyraźnie działała na jej nerwy. Widocznie uważała, że w   wieku lat
trzydziestu powinien pracować dwanaście godzin dziennie jako wzięty konsultant i zajmować się troską o własną reputację,
podobnie jak jej mąż. Niewątpliwie miała Lainga za jakiegoś odszczepieńca zawodu lekarskiego, mającego tajne powiąza-
nia z mniej odpowiedzialnym towarzystwem.
Laing był zdziwiony takimi małostkowymi kłótniami, ale wkrótce po wprowadzeniu się do wieżowca zaczął zau-
ważać wokół siebie niezwykłą liczbę słabo maskowanych wrogości. Ten budynek miał własne drugie życie. Rozmowy na
2 / 58
415167282.005.png
 
J. G. Ballard - Wieżowiec
przyjęciu u Alice toczyły się na dwóch poziomach – tuż pod pianą środowiskowych plotek kryło się twarde dno osobistej
rywalizacji. Chwilami Laing miał uczucie, że wszyscy czekają na czyjś poważny błąd.
Po śniadaniu Laing sprzątnął z balkonu szkło. Pękły dwie dekoracyjne płytki. Lekko poirytowany, Laing podniósł
szyjkę butelki z nadal odratowanym i owiniętym folią korkiem i wyrzucił ją z balkonu. Po kilku sekundach usłyszał, jak się
roztrzaskała wśród zaparkowanych samochodów.
Zebrawszy się na odwagę, Laing wyjrzał ostrożnie za poręcz – mógł przecież wybić komuś przednią szybę. Śmiejąc
się na głos z tego nieodpowiedzialnego gestu spojrzał w górę, w kierunku trzydziestego pierwszego piętra. Co oni tam
świętowali o wpół do dwunastej rano? Laing wsłuchiwał się w narastający wraz z przybywającymi gośćmi gwar. Czy przy-
jęcie z jakiegoś powodu zaczęło się tak wcześnie, czy też trwało całą noc i teraz łapało drugi oddech? Wewnętrzny czas
wieżowca, niczym sztuczny klimat psychologiczny, był posłuszny swoim własnym rytmom, zrodzonym z połączenia alko-
holu i bezsenności.
Na balkonie piętro wyżej, na ukos od niego, jedna z sąsiadek, Charlotte Melville, ustawiała na stoliku tacę z drinkami.
Czując swoją podrażnioną wątrobę, Laing przypomniał sobie, że poprzedniego wieczoru u Alice przyjął zaproszenie na
koktajl party. Bogu dzięki, Charlotte uratowała go przed ortodontą z obsesją na tle zsypów na śmieci. Laing był zbyt pijany,
żeby pójść gdzieś z tą ładną, trzydziestopięcioletnią wdową i dowiedział się tylko, że pisała teksty w małej ale przebojowej
agencji reklamowej. Bliskość jej mieszkania, podobnie jak jej otwartość, pociągała Lainga, budząc w nim mieszane uczu-
cia pożądania i   romantycznego oczekiwania – z   upływem lat stawał się bardziej romantyczny i   jednocześnie bardziej
gruboskórny.
Seks to było coś, co wieżowiec mógł zapewnić w obfitości, mówił sobie Laing. Znudzone żony, wystrojone jak na bal
o północy na tarasie widokowym, kręcące się wokół basenów i restauracji w sennych godzinach wczesnego popołudnia
albo spacerujące parami po deptaku dziesiątego piętra. Laing obserwował je zafascynowany, ale i ostrożny. Przy całym
swoim pozorowanym cynizmie wiedział, że w tym okresie tuż po rozwodzie znajduje się w niebezpiecznej strefie – pier-
wszy udany romans z Charlottą Melville czy z kimś innym i znów wyląduje w małżeństwie. Przecież wprowadził się tu do
wieżowca, żeby uciec od wszelkich zobowiązań. Nawet obecność siostry i napomnienia matki, histerycznej wdowy po
lekarzu, powoli staczającej się w alkoholizm, swego czasu wydawały się dokuczliwe.
Jednak Charlotte szybko uspokoiła te obawy. Była nadal pod wrażeniem śmierci męża na białaczkę, przejmowała się
dobrem swojego sześcioletniego syna i swoją – jak przyznała się Laingowi – bezsennością, co było pospolitą dolegliwością
wśród mieszkańców wieżowca, prawie epidemią. Wszyscy, których poznał, dowiedziawszy się, że jest lekarzem, prędzej
czy później poruszali sprawę swoich kłopotów ze snem. Na przyjęciach ludzie skarżyli się na bezsenność w   ten sam
sposób, jak na usterki budowlane. Nad ranem dwa tysiące lokatorów wieżowca leżało pokotem pod cichą falą środków
nasennych.
Laing poznał Charlotte na basenie trzydziestego piątego piętra, gdzie zwykle chodził, częściowo, żeby pobyć w sa-
motności a częściowo, żeby uniknąć dzieci, wybierających basen na dziesiątym. Chętnie przystała na jego zaproszenie do
restauracji, ale kiedy usiedli, powiedziała znacząco: – Ale chcę tylko porozmawiać o sobie.
Laingowi to odpowiadało.
Kiedy w południe przyszedł do mieszkania Charlotte, zastał tam już drugiego gościa, producenta telewizyjnego naz-
wiskiem Richard Wilder. Mocno zbudowany, wojowniczy mężczyzna, niegdyś zawodowy gracz w rugby, Wilder mieszkał
z żoną i dwójką synów na drugim piętrze. Hałaśliwe przyjęcia, jakie urządzał w towarzystwie pilotów i stewardes linii lot-
niczych, były przedmiotem ożywionych rozmów na niższych piętrach. W pewnym sensie nieregularne godziny pracy loka-
torów z dołu odcinały ich od sąsiadów z góry. W chwili niekontrolowanej szczerości siostra Lainga szepnęła mu, że gdzieś
w budynku działa dom publiczny. Tajemnicze wędrówki stewardes, związane z ich bujnym życiem towarzyskim, zwłaszcza
na piętrach powyżej jej własnego, wyraźnie działały Alice na nerwy, naruszając jakby naturalny porządek społeczny
budynku i jego hierarchię, opartą całkowicie na kolejności pięter. Laing zauważył, że, podobnie jak inni mieszkańcy, jest
znacznie bardziej tolerancyjny wobec hałasów dobiegających z góry niż z dołu. Mimo to spodobał mu się Wilder z jego
tubalnym głosem i manierami rodem z boiska – wprowadzał do wieżowca brakujący element nieprzewidywalności. Jego
związek z Charlotte Melville był trudny do określenia – nieprzeciętna siła seksualna Wildera kryła się za ogromną ruchli-
wością. Nic dziwnego, że jego żona, blada młoda kobieta ze stopniem magistra, recenzująca w tygodnikach literackich
książki dla dzieci, sprawiała wrażenie stale zmęczonej.
Kiedy Laing stał na balkonie, przyjmując szklankę z rąk Charlotte, hałas przyjęcia zwalił się na niego z góry, jakby
samo niebo zostało podłączone do aparatury dźwiękowej. Charlotte wskazała na balkonie Lainga kawałek szkła, który
uszedł jego uwadze.
– Czyżbyś był pod ostrzałem? Słyszałam, jakby coś tam huknęło – zwróciła się do Wildera, który rozparł się na
środku sofy, zapatrzony w swoje grube nogi. To ci ludzie z trzydziestego pierwszego.
Jacy ludzie? – spytał Laing. Uznał, że Charlotte ma na myśli jakąś specyficzna grupę, klikę szczególnie agresywnych
aktorów filmowych albo doradców podatkowych, albo może jakąś pijacką melinę. Jednak Charlotte wzruszyła tylko rami-
3 / 58
415167282.001.png
 
J. G. Ballard - Wieżowiec
onami, jakby nie było potrzeby wdawania się w szczegóły. Widocznie w jej umyśle zarysowała się jakaś linia demarkacy-
jna, w rodzaju jego własnego wygodnego podziału ludzi według pięter, na których mieszkają.
– A tak nawiasem, co świętujemy? – spytał po powrocie do saloniku.
– Nie wie pan? – Wilder wskazał gestem ściany i sufit. – Fuli. Osiągnęliśmy masę krytyczną.
– Richard ma na myśli to, że zostało zasiedlone ostatnie mieszkanie – wyjaśniła Charlotte. – Nawiasem mówiąc, in-
westorzy obiecali nam przyjęcie na swój koszt, kiedy zostanie sprzedany tysięczny lokal.
– Ciekawe, czy dotrzymają słowa – rzucił Wilder. Wyraźnie lubił wyżywać się na wieżowcu. – Nieuchwytny Anthony
Royal miał zapewnić trunki. Zdaje się, że go pan poznał – powiedział do Lainga. – To architekt, który zaprojektował nasz
wiszący raj.
– Gramy razem w squasha – potwierdził Laing. Wyczuwając w głosie Wildera element wyzwania, dodał: – Raz w ty-
godniu. Prawie się nie znamy, ale go lubię.
Wilder pochylił się, podpierając masywną głowę pięściami. Laing zauważył, że Wilder nieustannie się gdzieś dotyka,
drapiąc się po masywnych łydkach, to obwąchując grzbiety pokrytych bliznami dłoni, jakby dopiero co odkrył swoje ciało.
– Został pan wyróżniony – powiedział. – Ciekaw jestem dlaczego. On trzyma się na uboczu, powinienem go nie lubić, ale
jakoś mi go żal, krąży tam nad nami niczym jakiś upadły anioł.
– On mieszka w penthousie*[* elegancka nadbudówka mieszkalna lub biurowa na płaskim dachu wieżowca] – dodał
Laing. Nie chciał dać się wciągnąć w żadną przepychankę w związku ze swoją krótką znajomością z Royalem. Poznał tego
zamożnego architekta, byłego członka konsorcjum, które zaprojektowało osiedle, pod koniec rehabilitacji Royala po drob-
nym wypadku samochodowym. Laing pomógł ustawić skomplikowane urządzenie do fizykoterapii w penthousie Royala,
budzącym powszechną ciekawość i   zainteresowanie. Jak wszyscy nieustannie powtarzali, Royal mieszkał „na samej
górze”, jak w jakiejś luksusowej pustelni.
– Royal był pierwszą osobą, jaka się tu wprowadziła – poinformował go Wilder. – Jest w nim coś, czego nie potrafię
rozgryźć. Może nawet jakieś poczucie winy. Siedzi tam, jakby czekał, że ktoś go znajdzie. Spodziewałem się, że wyjedzie
stąd dawno temu. Ma młodą i bogatą żonę, po co więc siedzi w tej czynszówce dla bogatych? – Zanim Laing zdążył zapro-
testować, Wilder ciągnął dalej. – Wiem, że Charlotte ma zastrzeżenia do życia tutaj – rzecz w tym, że takie domy nie są
pomyślane dla dzieci. Jedyny kawałek wolnego miejsca okazuje się zaraz czyimś miejscem do parkowania. Nawiasem
mówiąc, planuję telewizyjny reportaż o wieżowcach, autentycznie surowe spojrzenie na fizyczne i psychologiczne stresy
związane z mieszkaniem w wielkiej spółdzielni, takiej jak ta.
– Będzie pan miał masę materiału.
– Za dużo, jak zwykle. Zastanawiam się, czy Royal zechciałby wystąpić – może pan go spyta, doktorze. Jego poglądy
jako jednego z projektantów bloku i pierwszego lokatora mogłyby być interesujące. Pańskie też.
Wilder mówił szybko, słowa przeganiały wydobywający się z   jego ust dym papierosowy, a   Laing tymczasem
przeniósł swoją uwagę na Charlotte. Z zainteresowaniem słuchała Wildera, kiwając głową. Laingowi podobała się jej de-
terminacja w   obronie interesów swoich i   małego syna, jej ewidentna normalność i   zdrowy rozsądek. Jego własne
małżeństwo z lekarką, specjalistką od medycyny tropikalnej, okazało się krótkotrwałą, ale za to totalną klęską, odbiciem
bóg wie jakich potrzeb. Laing z bezbłędnym wyczuciem związał się z tą agresywną i ambitną młodą lekarką, dla której
jego odmowa rezygnacji z nauczania – sama w sobie podejrzana – i bezpośredniego zaangażowania się w polityczne as-
pekty medycyny prewencyjnej otwierała nieograniczone możliwości zrzędzenia i konfrontacji. Po zaledwie sześciu mie-
siącach wspólnego pożycia nagle zapisała się do międzynarodowej organizacji pomocy głodującym i wyjechała na trzy
lata. Laing nie próbował jechać za nią. Z powodów, których nie mógł na razie zrozumieć, nie potrafił zrezygnować z nauc-
zania – wątpliwego, trzeba przyznać, bezpieczeństwa przebywania wśród niewiele od niego młodszych studentów.
Charlotte, jak sądził, byłaby to w stanie zrozumieć. Laing wyobrażał sobie dalszy możliwy przebieg ich związku.
Bliskość i jednocześnie dystans, jaki zapewniał wieżowiec, neutralne tło emocjonalne, na którym mogłyby się rozwijać
najbardziej intrygujące związki – wszystko to zaczynało go pociągać samo przez się. Stwierdził, że nie bardzo wiadomo,
dlaczego cofa się przed tym wciąż jeszcze tylko wyobrażanym kontaktem, wyczuwając, że wszyscy są tu znacznie bardziej
zaangażowani, niż im się wydaje. Łączyła ich prawie materialna sieć intryg i rywalizacji.
Jak się domyślał, nawet to pozornie niezobowiązujące spotkanie u Charlotte zostało zaaranżowane, żeby sprawdzić
jego stosunek do tych mieszkańców wyższych pięter, którzy chcieli wykluczyć dzieci z użytkowania basenu na trzydzi-
estym piątym piętrze.
– Umowa dzierżawy gwarantuje nam równy dostęp do wszystkich urządzeń – mówiła Charlotte. – Postanowiliśmy
zorganizować komitet protestacyjny rodziców.
– To mnie chyba eliminuje.
– Potrzebny nam jest w komitecie lekarz. Argument pediatryczny zabrzmi znacznie mocniej w twoich ustach.
– Cóż, może... – Laing nie wiedział, czy chce się w to wdawać. Zanim się obejrzy, wystąpi w kontrowersyjnym repor-
tażu albo będzie uczestniczyć w   pikiecie przed biurem administratora budynku. Nie chcąc na razie dać się uwikłać
w przepychanki między piętrami, Laing wstał i pożegnał się. Po jego wyjściu Charlotte przyniosła listę skarg. Siedząc obok
4 / 58
415167282.002.png
 
J. G. Ballard - Wieżowiec
Wildera zaczęła stawiać ptaszki przy zażaleniach, które miały być przedstawione administracji, jak sumienny nauczyciel
przygotowujący konspekt zajęć.
Kiedy Laing wrócił do siebie, przyjęcie na trzydziestym pierwszym piętrze dobiegło końca. Stanął w milczeniu na
balkonie, ciesząc wzrok wspaniałą grą świateł na oddalonym o czterysta jardów sąsiednim bloku. Budynek został właśnie
oddany do użytku i   zbiegiem okoliczności pierwsi lokatorzy wprowadzali się tam tego samego ranka, kiedy ostatni
wprowadzili się do jego bloku. Właśnie wóz meblowy podjeżdżał tyłem do windy towarowej i wkrótce dywany i kolumny
głośnikowe, toaletki i lampki nocne miały wjechać na górę i złożyć się na wystrój czyjegoś prywatnego świata.
Myśląc o przypływie radości, jaką odczuwają nowi mieszkańcy rozglądając się ze swojej skalnej półki na urwisku
wieżowca, Laing przeciwstawiał ją świeżo usłyszanej rozmowie między Wilderem i Charlotte Melville. Chociaż niechęt-
nie, musiał teraz uznać coś, o czym starał się nie myśleć – że ubiegłe sześć miesięcy było okresem ciągłych sprzeczek
między sąsiadami, małostkowych swarów z powodu szwankujących wind i klimatyzacji, niewytłumaczalnych awarii elek-
tryczności, hałasów, wałki o   miejsca na parkingu, krótko mówiąc, z   powodu tych wszystkich usterek, do których bu-
downiczowie mieli nie dopuścić w tych luksusowych mieszkaniach. Niezwykle silne napięcia między lokatorami były wy-
ciszane częściowo przez cały cywilizowany wystrój budynku, a częściowo przez wyraźną potrzebę uczynienia z tego ol-
brzymiego wieżowca mieszkalnego modelowego sukcesu.
Laing przypomniał sobie drobny, ale nieprzyjemny incydent z poprzedniego wieczoru w pasażu handlowym na dzie-
siątym piętrze. Kiedy czekał w banku na realizację czeku, przed wejściem na basen toczyła się jakaś sprzeczka. Grupka
dzieci, jeszcze mokrych po kąpieli, cofała się przed imponującą figurą księgowego z   siedemnastego piętra. Drogę za-
gradzała mu w nierównym pojedynku Helen Wilder. Wojowniczość jej męża dawno już pozbawiła ją jakichkolwiek śladów
wiary we własne siły. Nerwowo starała się zapanować nad dziećmi, wysłuchując cierpliwie reprymendy księgowego i co
jakiś czas bez przekonania protestując.
Laing odszedł od okienka i ruszył w ich stronę, przeciskając się przez kolejki do kas supermarketu i rzędy kobiet pod
suszarkami w   salonie fryzjerskim. Kiedy stanął przy pani Wilder, czekając aż ta go rozpozna, zrozumiał, że księgowy
skarży się na jej dzieci, które – nie po raz pierwszy – załatwiały się w basenie.
Laing spróbował się włączyć, ale księgowy z impetem zniknął za wahadłowymi drzwiami, przekonany, że wystarc-
zająco zastraszył panią Wilder i jej gromadka więcej się tu nie pokaże.
– Dziękuję, że stanął pan po mojej stronie... miał tu być Richard. – Odgarnęła z twarzy mokry kosmyk włosów.
– To się staje niemożliwe, zamawiamy stałe godziny dla dzieci, a dorośli i tak przychodzą. – wzięła Lainga pod ramię
rozglądając się niespokojnie po zatłoczonym pasażu.
– Czy mógłby mnie pan odprowadzić do windy? Może to wygląda na paranoję, ale zaczynam mieć obsesję, że które-
goś dnia mogę zostać napadnięta...
Zadrżała pod wilgotnym ręcznikiem, zagarniając dzieci przed sobą. – To jest tak, jakby ci ludzie nie byli stąd.
Tego popołudnia Laing stwierdził, że ta ostatnia uwaga Helen Wilder chodzi mu po głowie. Brzmiało to absurdalnie,
ale miało w sobie coś z prawdy. Co jakiś czas jego sąsiedzi, ortodonta z żoną, przyglądali się Laingowi z dezaprobatą,
stojąc na swoim balkonie, jakby im się nie podobała swobodna poza, w jakiej odpoczywał na leżaku. Laing próbował sobie
wyobrazić ich wspólne życie, hobby, rozmowy, stosunki płciowe. Jakoś nie pasowali do żadnej domowej rzeczywistości,
jakby byli parą tajnych agentów bez powodzenia odgrywających role małżonków. W przeciwieństwie do nich Wilder był
jak najbardziej realny, ale nie należał do wieżowca.
Pół leżąc na swoim balkonie, Laing obserwował fasady sąsiednich bloków w zapadającym zmierzchu. Ich rozmiary
zdawały się zmieniać w zależności od gry świateł na ich powierzchni. Czasem, kiedy wracał wieczorem ze szkoły medyc-
znej, był przekonany, że wieżowiec w ciągu dnia urósł. Czterdziestopiętrowy blok wsparty na betonowych podporach wy-
dawał się jeszcze wyższy, jakby robotnicy ze studia telewizyjnego w   wolnym czasie z   nudów dobudowali dodatkowe
piętro. Pięć bloków mieszkalnych na wschodnim obrzeżu, zajmujących milę kwadratową osiedla, tworzyło masywny mur,
który o tej porze pogrążał w ciemności leżące za nim podmiejskie uliczki.
Wieżowce wydawały się rzucać wyzwanie samemu słońcu – Anthony Royal i   architekci, którzy projektowali ten
kompleks, nie mogli przewidzieć dramatu porannej konfrontacji między tymi betonowymi blokami a   wschodzącym
słońcem. Było wręcz naturalne, że słońce najpierw ukazywało się między podporami bloków, jakby bojąc się zbudzić ten
mur gigantów. Rano, w swoim gabinecie na najwyższym piętrze szkoły medycznej, Laing obserwował ich cienie przesu-
wające się przez parkingi i puste place osiedla, jak śluzy otwierające się, żeby wpuścić dzień. Przy wszystkich swoich
zastrzeżeniach Laing pierwszy był gotów przyznać, że te ogromne budynki dokonały zwycięskiego podboju nieba.
Tego dnia, tuż po dziewiątej wieczorem, awaria elektryczności chwilowo zablokowała dziewiąte, dziesiąte i jedenaste
piętro. Wspominając to wydarzenie, Laing był zaskoczony rozmiarami zamieszania, jakie spowodowały te piętnastomi-
nutowe ciemności. Spośród dwustu osób obecnych w pasażu na dziesiątym piętrze, wiele zostało poturbowanych w walce
o dostęp do wind i schodów. W ciemnościach wybuchło sporo absurdalnych, ale nieprzyjemnych awantur między tymi,
którzy chcieli zjechać do swoich mieszkań na niższych piętrach, a   mieszkańcami górnych poziomów, którzy chcieli
5 / 58
415167282.003.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin