Kurland Lynn - Marzenia z gwiezdnego pyłu.pdf

(2026 KB) Pobierz
Kurland Lynn - De Piaget 03 - Marzenia z gwiezdnego pyłu
Lynn
Kurland
Marzenia
z gwiezdnego
py ł u
Tytuł oryginalny:
Dreams of Stardust
De Piaget (tom: 3)
Ucieczka w
mrok
1
1
Kerry Connor
Występują:
Anglia, rok 1227
PROLOG
Taksówka zatrzymała się przed budynkiem korporacji
Chastaina tuż po dziewiątej wieczorem. Allie przez chwilę
siedziała nieruchomo, słuchając, jak krople deszczu bębnią
o dach kabiny. Patrzyła w ciemność przez zalane deszczem
okno. Widziała mdłe światło nad wejściem. Majaczyło zza
zasłony deszczu, a w wąskim zaułku pomiędzy typowym dla
Manhattanu wieżowcem a sąsiednim budynkiem panowała
kompletna ciemność. Oczywiście zapomniała parasolki. Pa-
skudny dzień. Taksówkarz odwrócił się do niej twarzą.
– Czy na pewno pani nie chce, abym odprowadził ją
do wejścia? – zapytał.
Jedyne, czego Allie na pewno nie chciała, to iść tam,
gdzie zaraz musiała pójść. Była wykończona. Bolał ją kręgo-
słup i piekły stopy. Marzyła, aby nie ruszać się z wygodnego
siedzenia i pozwolić zawieźć się do domu.
Niestety, popełniła błąd, robiąc bratu uprzejmość i zdo-
bywając dla niego bilety na jutrzejszy mecz Metsów, a po-
tem nieopatrznie zostawiając je na swoim biurku w pracy.
Tak to jest, kiedy w piątek po południu człowiek spieszy się,
aby jak najszybciej wyjść z biura. Żeby było jeszcze lepiej,
chodziło o najwcześniejszy mecz, rozgrywający się wcze-
snym popołudniem. Po morderczym tygodniu, który miała
za sobą, nie było szansy, aby zwlekła się z łóżka przed
dwunastą, toteż musiała zabrać te głupie bilety jeszcze dzi-
siaj wieczorem. Sięgnęła po portfel.
– Dam sobie radę.
– Zaczekać na panią?
Anglia, rok 2005
Jackson Aleksander Kilchurn IV;
Kendrick de Piaget, lord Seakirk, Genevieve, jego żona;
Ich dzieci:
Phillip;
Robin;
Jason Richard;
Christopher Adelaide Anne;
Edward de Piaget, earl Artane, Helen, jego żona;
Gideon - ich syn, Megan MacLeod McKinnon, jego żona;
Aleksander Smith, earl Falconberg, powinowaty Gideona.
Ród de Piagetów poznasz w książce „ Czas na marzenia
2
2
Rhys de Piaget, lord Artane, Gwennelyn, żona Rhysa;
Ich dzieci:
Robin, Anne, żona Robina;
Nicholas;
Amanda;
Miles;
Isabelle;
John;
Montgomery;
Berengaria, uzdrowicielka;
Christopher z Blackmour, paź Robina.
Prolog
Artane, Anglia
Wczesna wiosna roku 1227
– Co ty tutaj robisz?
Amanda de Piaget spojrzała na nóż, który trzymała w ręce, i rzuciła przekleństwo.
Niech to diabli, czy dama nie może się czasem uciec do drobnego podstępu, nie na-
rażając się na takie niepożądane najścia? Zmitrężyła niemal godzinę pod drzwiami
zbrojowni, starając się nie zwracać na siebie uwagi, póki nie nabrała pewności, że w
środku nikogo nie ma. Nikogo, kto mógłby pospieszyć i donieść jej ojcu, że Amanda
przebywa w niedozwolonym miejscu.
Kiedy nadarzyła się okazja, bez wahania przystąpiła do intensywnych poszuki-
wań w dostępnym arsenale. Właśnie wpadła jej w ręce doskonała broń, gdy usłyszała
nieprzyjemny głos najstarszego brata. Wzięła głęboki oddech i odwróciła się do Robi-
na z najniewinniejszym spojrzeniem, na jakie było ją stać.
– Nic – odrzekła, chowając klingę za plecami. – A co ty tutaj robisz?
– Przyszedłem zobaczyć, czy nie znalazłby się jakiś sztylet.
– Do czego?
Robin zamrugał.
– Potrzebuję jednego.
– A gdzie jest twój dawny sztylet?
– Czy nie można mieć dwóch?
– To dla mnie marnotrawstwo – rzuciła Amanda z powątpiewaniem.
Robin podrapał się w głowę, jakby właśnie zastanowiło go marnotrawstwo przy-
szłego lorda Artane, który miałby posługiwać się więcej niż jednym sztyletem.
– Nie masz czym się zająć? – naciskała Amanda. – Nie wzywają cię żadne obo-
wiązki w donżonie? Niezawodnym sposobem, by zdekoncentrować Robina, było żą-
danie odpowiedzi na pytania, które nie wymagają głębszego namysłu. Zwykle wpra-
wiało to jej brata w zakłopotanie.
Wahał się chwilę, potem zmarszczył brwi.
– Mam zajęcie tutaj – oznajmił w końcu. – Zamierzam poszukać sztyletu. Nie ro-
zumiem jednak, co ty masz nadzieję tu znaleźć.
Amanda pozbierała myśli. Obawiała się, że brat zrobi się podejrzliwy i wyśledzi jej
knowania, ale z drugiej strony, mógłby jej pomóc i wybrać dla niej lepszą broń. Czyż
nie był to dostateczny powód, by okazać odrobinę uczciwości? Niedbałym ruchem
wyciągnęła zza pleców sztylet, jakby nie można było na nią liczyć, że dokładnie wyja-
śni, skąd się tam wziął.
– A co sądzisz o tym? – spytała. – Nadawałby się?
Robin wytężył wzrok.
– Przydałby mi się, jak najbardziej.
– Ależ nie tobie, półgłówku, tylko mnie!
Zmrużył oczy.
Ruszyła szybko ulicą, mrucząc pod nosem niepochleb-
ne uwagi o bejsbolu i młodszych braciszkach. Liczyła, że
jeśli wejdzie drzwiami służbowymi od tyłu, omijając strażni-
ka w recepcji, załatwi sprawę szybciej. Jeden z nocnych
wartowników był niemiłym typem, a nie była pewna, czy nie
ma dzisiaj dyżuru.
Deszcz padał dalej i zdążyła już nieźle zmoknąć, kiedy
wreszcie zobaczyła przyćmione ulewą światło, palące się
nad tylnym wejściem. Z jej ust wymknęło się westchnienie
ulgi. Przyspieszyła kroku, sięgając do kieszeni po kartę z
kodem do zamka. Właściwie to nie powinna jej mieć, ale
ponieważ miała przyjaciół na odpowiednich szczeblach, w
tym Nadine z księgowości, więc weszła w nielegalne posia-
danie tej karty. Tak naprawdę Nadine również nie przysłu-
giwała karta, lecz Allie nie zamierzała zdradzać tego innym.
Nagle usłyszała jakieś podniesione głosy. Zaskoczona,
zmyliła krok i potknęła się o własne nogi. Byłaby upadła,
gdyby nie oparła się o ścianę. Znieruchomiała w tej pozycji,
niepewna, co robić dalej. Nie słyszała, o czym rozmawiają,
lecz głosy wyraźnie dobiegały z przodu – z kierunku, w któ-
rym podążała. Ciekawość przeważyła i Allie powoli podeszła
bliżej. Mogła teraz je rozróżnić. Były ściszone i poirytowane.
Ze zdumieniem stwierdziła, że jeden należy do Price'a Cha-
staina, deweloperskiego potentata, szefa Chastain Corpora-
tion. Człowieka, którego nazwisko widniało na jej czeku z
3
3
– Nie. – Jeśli zapłaci mu teraz za czekanie, może nie
starczyć jej na powrót do Queens. Kiedy wyjdzie, złapie no-
wą taksówkę.
Położyła pieniądze na dłoni kierowcy, ignorując spoj-
rzenie, które wyraźnie wyrażało zawód z powodu braku na-
piwku. Allie wyszła z taksówki, która natychmiast odjecha-
ła.
– A po co, na wszystkich świętych, tobie sztylet?
– Żeby wbić go w ciebie, kiedy mnie zbytnio zirytujesz – odcięła się. – A do czegóż
by innego?
Robin sprawiał wrażenie, jakby już miał zripostować złośliwą uwagę, lecz Aman-
da dostrzegła, że wziął głęboki oddech, wypuścił powietrze, a potem przetrawił słowa,
zanim starannie dobrał te, które ostatecznie z siebie wyrzucił.
– Do czego jest ci potrzebny? – zapytał spokojnie.
– Żeby się bronić.
Robin parsknął śmiechem, potem wyciągnął rękę.
– Pokaż.
Amanda zjeżyła się.
– O nie, na pewno nie...
– Jest nieodpowiedni – przerwał jej głośno. – Na takich tęgich zawadiaków jak ci,
którzy na ciebie niedawno nastawali, będziesz potrzebować czegoś dłuższego. I
ostrzejszego. Pozwól, że zrobię małe rozpoznanie, czym tutaj dysponujemy.
Amandę tak bardzo zaskoczyły słowa brata, że bez oporów pozwoliła sobie ode-
brać broń. Robin przebiegł wzrokiem po orężu rozłożonym przez płatnerza do wglądu
pana i jego ulubionych gwardzistów. Zadumał się, potarł podbródek, odchrząknął
raz lub dwa, a potem zdecydował się i podniósł jeden ze sztyletów.
– Ten się nada – powiedział, podrzucając broń w powietrzu i zręcznie łapiąc
dwoma palcami za ostrze.
– Widzisz, jak jest doskonale wyważony? Dobry do dźgnięcia w górę, kiedy wy-
wiąże się zaciekła walka z bliska.
– I jaki piękny klejnot w rękojeści – dodała Amanda.
Prychnięcie brata prawie zamknęło dziewczynie usta.
– Na wszystkich świętych, Amando...
– Stroję sobie żarty, Robinie! – wykrzyknęła. Zabrała mu sztylet. – Jestem pew-
na, że pomoże mi w nocy w ciemnych zaułkach, gdzie będą na mnie czatować jacyś
mężczyźni.
– Czyżby którykolwiek tego próbował? – Oczy Robina wyraźnie pociemniały.
– Udaje mi się ich przepędzić, zanim wyrządzą mi krzywdę – zapewniła brata.
– Bez wątpienia. Lecz po cóż ci sztylet, skoro potrafisz wygarbować skórę swoim
kąśliwym językiem?
Spojrzała na niego zdumiona. A po chwili mimowolne, zupełnie niepożądane łzy
napłynęły jej do oczu. Wściekle zamrugała. Przeklęty Robin, bezduszny gbur...
Jednak mimo przekonania Amandy o bezgranicznej tępocie brata Robin przewró-
cił oczami i zaczął przepraszać. Szybko znalazł dla siebie sztylet w pochwie, który
wsunął za cholewę buta, a następnie wziął siostrę za ramię i pociągnął w stronę
drzwi.
– Jesteś mniej nieznośna, niżbym sądził – przyznał szorstko. – I każdy mężczy-
zna miałby szczęście, gdyby mógł cię nazwać swoją.
– Gdyby mógł nazwać moje złoto swoim – poprawiła brata z goryczą.
– Mężczyźni to głupcy, siostro. Ty potrzebujesz kogoś z własnym majątkiem, kto
nie będzie potrzebował twojego bogactwa.
4
4
wypłatą, choć miała większą szansę zobaczyć go na okład-
kach prasowych niż w biurze. Zaskoczenie rosło. Price był
ostatnią osobą, której spodziewałaby się w tym miejscu.
Drugi głos należał do kobiety. Allie nie rozpoznała go. Kim-
kolwiek była ta osoba, ostatnie słowo wyraźnie należało do
niej. Temperament Chastaina był legendarny, lecz rozmów-
czyni nie ustępowała mu pola. Allie wspięła się na palce i
zerknęła zza rogu w kierunku ukrytego w zaułku wejścia.
Stali tuż przed drzwiami w jasnym kręgu blasku ulicz-
nej lampy. Chastain patrzył kobiecie w twarz.
Nieznajoma, mimo że zwrócona profilem do Allie, dała
się łatwo zidentyfikować. Nazywała się Kathleen... jakaś-
tam... Allie nie pamiętała nazwiska i nie była pewna, w któ-
rym dziale ta Kathleen pracuje, ale nieraz widywała ją prze-
lotnie w biurze. Zauważyła, że kobieta trzęsie się cała, pię-
ści ma zaciśnięte i pociemniałą z gniewu twarz. Widać było,
że ostro stawia się Chastainowi.
Nie byli jednak sami. W pewnej odległości za plecami
kobiety stali z obu jej stron dwaj mężczyźni.
Coś w ich postawie świadczyło jednak, że nie znaleźli
się tu po to, aby ją wspierać.
Allie przeniknęło niemiłe odczucie. Nie wiedziała, o co w
tym wszystkim chodzi i nie chciała wiedzieć. Ostatnie, co by
teraz chciała, byłoby wmieszanie się w coś, co nie jest jej
interesem. Musi się wycofać i spróbować dostać się do biu-
ra głównym wejściem. Nagle zapragnęła znaleźć się jak naj-
dalej od tego miejsca. Ostrożnie zaczęła wycofywać się z
powrotem za róg.
W tym momencie Chastain wyciągnął broń.
Na ułamek sekundy czas się zatrzymał. Allie zamarła.
Kathleen zamarła. Atmosfera, jeszcze przed chwilą iskrząca
od gniewnych głosów, zmieniła się w upiorną ciszę.
– Upłynęły już cztery lata, Robinie, i wciąż przewija się ten korowód kandydatów,
a ja nie spotkałam żadnego zalotnika, który by się tu pojawił tylko ze względu na
moją osobę.
– Cztery? – powtórzył. – A mnie się zdawało, że to już niemal cztery dziesiątki! –
Rzucił jej spojrzenie z ukosa. – Być może można by ci wybaczyć ten cięty język, gdy-
by wziąć pod uwagę to, co musisz znosić.
– Być może – zgodziła się Amanda, ale tak naprawdę cięty język był jej najmniej-
szym zmartwieniem. Martwiło ją, że przez ostatnie kilka lat przyglądała się wielu
mężczyznom i nie spotkała ani jednego, który by się jej spodobał. Lecz jak miała któ-
regokolwiek z nich wybrać, skoro wyraźnie widziała, że każdy z konkurentów miał
przed oczami jedno: wizję siebie samego wyjeżdżającego z zamku z workami złota
pobrzękującego przy strzemionach.
A teraz ojciec ponaglał ją, by, nim skończy się lato, podjęła wreszcie jakąś decy-
zję.
– Znajdziemy ci kogoś, kto będzie ciebie wart – pocieszał Amandę Robin, obejmu-
jąc ją ramieniem w rzadkim geście przyjaźni. – A dopóki nie pojawi się w bramie
zamku, nauczę cię paru przydatnych sztuczek, na wypadek gdyby przyszło ci stanąć
z kimś w szranki.
Zaskoczona podniosła brwi. Robin nigdy nikomu nie proponował nauki. Nigdy.
Bez wysiłku mogłaby sporządzić aż nadto długą listę mężczyzn, którzy przybywali, by
prosić go o coś podobnego. Zawracali już na progu zamku, niedopuszczeni choćby
raz do ćwiczeń, i bez cienia satysfakcji. Zmrużyła oczy. Na pewno sobie drwi. A poza
tym, nawet jeśli nie był teraz skory do żartów, w ciągu miesiąca miał wyruszyć do
warowni swojego teścia. Ledwo wystarczyłoby czasu na naukę odróżniania rękojeści
od czubka miecza. Spojrzała na brata wilkiem.
– Czyż nie wybierasz się wkrótce w drogę?
– A czyż ty nie uczysz się szybko?
Ach, więc o to chodzi, uznała.
– Zaczniemy od jutra – powiedział Robin. – Musisz zadowolić się tym, czego będę
miał czas cię nauczyć.
Mocno ścisnął Amandę, omal nie gruchocząc jej ramion, a na dokładkę klepnął
po plecach. Dziewczynie udało się nie przewrócić na twarz, chociaż niewiele brako-
wało. Złapała równowagę i popatrzyła, jak brat pomknął gdzieś w niecierpiących
zwłoki sprawach. Sama była wciąż dość zaskoczona propozycją Robina i przepełnio-
na wdzięcznością. Gdyby wiedział, co ona naprawdę zamierza... Jednak nie wiedział i
nie powinien się dowiedzieć. Nie była dość ostrożna tego ranka, ale już więcej nie po-
pełni podobnego błędu.
Amanda stała na dziedzińcu i patrzyła na Artane wznoszące się nad nią niczym
skrzydlaty drapieżnik. Doprawdy, zamek onieśmielał, lecz kochała go z całego serca.
Najmilsze wspomnienia Amandy były związane właśnie z tym miejscem, wspomnie-
nia dotyczące rodziny, którą kochała tak bardzo, że sprawiało jej to ból. Sama myśl o
tym, co zamierzała zrobić, chociaż wiedziała, że nie ma wyboru, wystarczała, by roze-
rwać jej serce...
5
5
A jednak czas nie stał w miejscu. Pan Chastain nie
próżnował. Wyjął pistolet z kieszeni płaszcza niedbałym ru-
chem, kompletnie nie pasującym do sytuacji, tym samym
leniwym gestem uniósł go i wycelował w pierś kobiety stoją-
cej przed nim. I nacisnął spust.
Jak na filmie, puszczonym w odtwarzaczu, który nagle
przyspiesza przewijany w przód, wszystko zaczęło się dziać
na raz. Stłumiony wystrzał. Eksplozja krwi, która trysnęła
na nieskazitelnie białą koszulę i płaszcz Chastaina. Głowa
Kathleen gwałtownie odskoczyła do tyłu, oczy rozszerzone w
szoku i ciało upadające na ziemię.
Znów ta cisza. I tylko jednostajny szum deszczu. W
gardle Allie narastał krzyk, rozpaczliwie domagając się uj-
ścia. Nie dopuścił do tego instynkt samozachowawczy. Zaci-
snęła kurczowo usta. Nie mogła krzyczeć, nie mogła pozwo-
lić, by ją dostrzeżono.
Stała, skryta w cieniu, bojąc się poruszyć, bojąc się po-
zostać w miejscu. Patrzyła, jak Chastain powoli opuszcza
broń i wkłada ją z powrotem do kieszeni. Morderstwo, po-
myślała. Właśnie była świadkiem morderstwa... Allie ob-
serwowała twarz Chastaina, bardziej przerażona tym, co
widziała teraz niż tym, co zobaczyła przed chwilą. Żadnego
wstrząsu z powodu własnego czynu. Zero emocji, wzburze-
nia, nic. Nigdy by nie uwierzyła, gdyby nie widziała, jak za-
bija. Patrzył na ciało kobiety z tak nieobecnym wyrazem
twarzy, że zwątpiła, czy w ogóle zdaje sobie sprawę, że przed
chwilą zamordował człowieka. I nagle na jego twarzy pojawił
się przerażająco chłodny uśmiech.
Powiedział coś do dwóch mężczyzn, którzy stali przez
cały czas obok kobiety i nie reagowali. Allie stwierdziła z
przerażeniem, że nadal tu stoi, że nie ruszyła się z miejsca i
że też nie zareagowała. Jest jak sparaliżowana.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin