Fleszarowa-Muskat Stanisława - Dwie ścieżki czasu.pdf

(1315 KB) Pobierz
1092997093.001.png
STANISŁAWA FLESZAROWA-MUSKAT
DWIE ŚCIEŻKI CZASU
Wydawnictwo Ministerstwa
Obrony Narodowej
Okładkę i stronę tytułową projektował J CEZARY ZAMOJSKI Redaktor
BARBARA WASILEWSKA-KASPRZAK
Redaktor techniczny GRAŻYNA WOŹNIAK
©Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1990
ISBN 83-11-06759-7
1092997093.002.png
Wydanie VI. Nakład: 99 700 + 300 egz. Objętość: 20,32 ark. wyd., 28,0 ark. druk. Papier offse-towy
III ki., 70 g, format 82 X 104/32. Druk ukończono w styczniu 1990 r. z matryc. Wojskowe Za-kłady
Graficzne w Warszawie. Zam. nr 1242
1
— Więc pan jest synem Lucia — mówi jeszcze raz, z trudem dobierając włoskie słowa, a on kłania
się ponownie i powtarza: — Renato Finecci, Finecci junior. Wybra-
łem się do Polski w sprawach zawodowych, ale ponieważ' ojciec prosił, żebym odnalazł grób
Francesca... — Milknie na chwilę i patrzy na długie rzędy grobów, tak podobnych do siebie, jakby
żołnierska śmierć była przede wszystkim posłuszeństwem i równaniem do szeregu, niczym więcej;
zwraca znów oczy na twarz kobiety. — Grób Francesca i panią... Ale tam, gdzie ojciec mnie
skierował, nikt nic nie wiedział !
— To przecież już tyle lat — mówi kobieta cicho.
— Czas omija miejsca, które wspominamy. — Chciał powiedzieć: miejsca i ludzi, ale tej, która stała
przed nim, czas nie ominął, więc zawstydził się sam przed sobą fra-zesu, być może dobrego w
literaturze, ale fałszywego w życiu. Było w niej jeszcze to wszystko, co usiłował przekazać mu
ojciec w swojej jakby skrępowanej zbyt żywą pamięcią prośbie: uroda, wyraźna i dzisiaj, miękka
łagodność, spokój, wielka cisza; ale jednak była to kobieta wiele wiedząca o życiu, lata jej nie
omijały, szły przez nią, tratowały ją i miażdżyły, widział to w jej oczach, kiedy patrzyła na niego. —
Sophia!
— mówi cicho, powtarzając usłyszane od ojca imię — Sophia!
Drgnęła. Podniosła dłoń w rękawiczce, dotyka nią ust, policzka, usiłuje odgarnąć z czoła włosy, choć
wiatr ich nie poruszył. — Nie, nie — mówi głosem, który go zdumiewa.— To naprawdę tyle lat...
Pochyliła się, poprawia coś przy grobie, tak bardzo podobnym do innych, włączonym w szeregi,
bataliony i pułki. On pochylił się także, zaskoczony nagłym ściś-
nięciem w gardle. Numery..., myśli, tylko znając numer można tu trafić... Nie miał
zamiaru ulegać nastrojom, które i tak — jak sądził — ewokowano zbyt często przy lada okazji.
Przyjechał tu zniecierpliwiony prośbą ojca, prawie zgorszony niemodnymi sentymentami, na jakie
sobie ojciec pozwalał mimo weekendów w Ostii z coraz to in-ną dziewczyną. A jednak te długie
szeregi prostokątnych, równo przyciosanych wzgórków, te krzyże jaśniejące w słońcu miodową
barwą drzewa nie wydają mu się teraz odległą przeszłością, tylko przeszłością... Głupiejesz, stary,
myśli. Ale jednak zapamiętaj to sobie. Już wiesz, że coś takiego może człowieka zaskoczyć. Może
kiedyś ci się to przyda. — Ojciec kochał go jak brata — mówi do kobiety, która zdjętą rękawiczką
przeciera zmatowiałą od kurzu i deszczu tablicę, przybitą do niskiego krzyża. FRANCESCO PARINI,
wydrukowano na niej takimi samymi literami, jak na innych tablicach, dodając dwie daty, które w
życiorysie ma każdy człowiek, i każdy człowiek inne.
Kobieta odwraca głowę i patrzy na niego w milczeniu. Strzepuje rękawiczkę i wsuwa ją na dłoń.
Chciał zapytać, czy często tu przychodzi — grób był czysto utrzymany, ale tak samo utrzymane były
wszystkie groby, zaniechał więc tej myśli i w popłochu usiłuje sobie przypomnieć polecenia ojca,
którymi go obarczył na wypadek, gdyby udało mu się ją odnaleźć.
— Cieszę się — mówi kobieta dopiero teraz — że zachował go w pamięci. Jego, mnie, wszystko.
Nad ogromnym cmentarzem żołnierzy włoskich, poległych w absurdalnej, nie swojej wojnie, z dala
od ojczyzny i jeszcze dalej od jakiegokolwiek sensu, który mógłby to usprawiedliwiać, unosi się
mgła pierwszej, wiosennej zieleni. Posadzone tu drzewa rosną bujnie, odżywiane bogatymi sokami
tego miejsca, i Renato, który na to patrzy, myśli, że Francesco Parini, nie znany przyjaciel jego ojca,
jest może teraz młodymi liśćmi brzozy, że co roku staje się młodymi liśćmi brzozy i że naprawdę nie
trzeba pragnąć więcej.
— Chodźmy — mówi kobieta.
Ruszył za nią, starając się wywnioskować z ubrania i sposobu bycia, kim była, kim była teraz i przez
te wszystkie lata, kiedy on się urodził, rósł i zaczynał rozglądać się po świecie, nic o niej nie
wiedząc poza tym, że pozwoliła mu się urodzić, ratując życie jego ojcu. Zamiast jeździć na weekendy
do Ostii ojciec leżałby teraz obok Francesca, ale myśl o tym, że mógłby być młodymi liśćmi brzozy,
nie wydaje mu się już tak po-godna, tak pogodzona z wielkim przemiałem natury.
Wiedział, że będzie musiał poświęcić jej trochę czasu, skoro jednak ją znalazł, skoro powiedział jej,
że ojciec... Co za bzdura, myśli, dwadzieścia siedem lat po wojnie! Świat nigdy nie potoczy się
naprzód we właściwym tempie, dopóki ludzie nie zrezygnują z pamięci, tego najgorszego z
hamulców, który nie pomaga wcale unikać katastrof.
Na parkingu przed cmentarzem, gdzie postawił swoje ferrari, stał jeszcze jeden wóz. Przy otwartych
drzwiczkach siedziała w nim dziewczyna, grzejąc na słońcu wysoko odsłonięte nogi. Dzień był czysty
jak szkło i jak szkło zimny, Renato nie znał
takich wiosen w swoim kraju. Mógł od razu posiedzieć coś na ten temat, ale nie za-chęciła go
niczym, choć oceniła spojrzeniem wóz — i jego — był tego pewien. Ze wzgórza, na którym leżał
cmentarz, widać było bramę i stojące przed nią samochody
— nie wiadomo dlaczego wiązał jakąś nadzieję z tym, że ona tam wciąż jest, że czeka, że można ją
jeszcze w jakiś sposób zatrzymać...
Ale szedł wysypaną żwirem alejką za milczącą kobietą, którą ojciec kazał mu odszukać, którą
wreszcie przypadkiem spotkał i która miała teraz przekreślić tę niedorzeczną nadzieję. Ile czasu mu
zajmie? I gdzie odbędą tę rozmowę? Przed cmentarzem? W aucie? Na ławeczce przy wejściu?
Kobieta, nie zatrzymując się, odwraca ku niemu głowę.
— Od dawna pan w Polsce?
— Od tygodnia.
— Na długo?
— Pojutrze wyjeżdżam.
— Gdzie się pan zatrzymał?
Wymienił nazwę hotelu i wydaje mu się, że przyjęła to jakby z ulgą, może dręczy-
ła ją myśl, że będzie musiała udzielić mu gościny. Samochód, w którego otwartych drzwiach
wygrzewała się na słońcu długonoga dziewczyna, stoi wciąż na parkingu przed cmentarzem.
Przyśpieszył kroku i, żeby to usprawiedliwić, chwyta łokieć kobiety — niedawny deszcz wyżłobił w
alejce głębokie koleiny.
Podniosła ku. niemu oczy, uśmiechnęła się z wdzięcznością, i w tym momencie po raz pierwszy
zawstydzona prośba ojca nie wydaje mu się -dziwactwem. Mimo to postanawia wykorzystać szansę,
którą wciąż jeszcze ma: dziewczyna ruszyła się ze swego miejsca w samochodzie i zaczęła
przecierać ściereczką przednią szybę, czyniąc to przygląda się jej pod słońce. Wiatr rozwiewa jej
długie włosy. Jeszcze dwa dni w Polsce, myśli Renato, całe dwa dni... — Musimy porozmawiać —
zaczyna pośpiesznie.
— Ojciec by mi nie wybaczył, gdybym się nie dowiedział, co działo się z panią przez te lata... Czy
moglibyśmy się spotkać jutro w kawiarni hotelu?
— Jutro? — Kobieta przystaje, ale nie oswabadza łokcia z uścisku jego palców. —
Ależ ja pana zaraz zabieram do siebie. Ma pan tylko dwa dni, żeby to wszystko zobaczyć.
— Wszystko? — pyta zaniepokojony.
— Przecież musi pan tam pojechać. Ojciec nie mówił panu o Olszance?
— Mówił. Byłem tam, najpierw tam się udałem. Nie dowiedziałem się niczego.
Owszem, pamiętali, ale nikt nie umiał mi powiedzieć, dokąd pani wyjechała po wojnie.
Teraz ona bierze go pod rękę i przynaglając prowadzi ku bramie. Dziewczyna przy samochodzie
zaniechała czyszczenia szyby i trzymając wciąż na niej rękę, patrzy nieruchomo w ich stronę.
— Pojedzie pan tam ze mną — mówi kobieta z rosnącym ożywieniem. Oczy jej rozbłysły, na
policzkach pojawił się rumieniec. — Pojedzie pan tam ze mną jeszcze raz. Wszystko panu pokażę.
Każde miejsce. Wstydzę się... — dodaje po krótkim milczeniu — ale nieczęsto tu zaglądam. Kiedy
zakładano tu ten cmentarz, załatwiłam przeniesienie zwłok Francesca z tamtego grobu w Olszance,
ale potem przyjeżdżałam tu nawet nie co roku. Życie tak płynie — przymyka na chwilę oczy — tak
płynie... A dziś namówiła mnie na tę wycieczkę Agnieszka, moja córka, miała coś do załatwienia w
tej okolicy. Zajmuje się ceramiką, a tu podobno są jakieś cudowne gliny. — Znowu jest ożywiona,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin