Wolski Marcin - Krawedź snu.pdf

(928 KB) Pobierz
Marcin Wolski
Krawędź snu
1017891052.002.png
1. Trup pojawia się, znika i wraca
Jeśli spojrzy się pod właściwym kątem, Mleczna Droga ma kształt klepsydry. Wystarczy
obserwować ją odpowiednio długo (powiedzmy miliard lat), by spostrzec, jak gwiezdny pył
przesypuje się w tej klepsydrze od plus do minus nieskończoności… Albo odwrotnie!
1017891052.003.png
*
Czwartego marca w kostnicy szpitala Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przy ulicy Wołoskiej w
Warszawie umieszczono zwłoki kłopotliwego denata. Nie tylko był przybyszem znikąd, ale wkrótce
miał zniknąć równie tajemniczo, jak się pojawił. Nieboszczyk otrzymał urzędowe nazwisko
„Marszałkowski”, nie miało ono związku ani z jego rzeczywistymi personaliami, ani z wykonywaną
funkcją. Zdecydowało miejsce znalezienia. Centralna aleja stolicy.
Przyczyna i skutek… Jakże niewielkie mogą być detonatory dziejów. Wojna peloponeska
wybuchła, bo ktoś poodtrącał fallusy posągom na reprezentacyjnym placu Aten. Hekatombę
pierwszej wojny światowej zapoczątkowało zabójstwo pewnego niemłodego już jegomościa z
małżonką. Pechowym zbiegiem okoliczności był on arcyksięciem i następcą tronu cesarskiego. W
naszym przypadku rolę piguły śnieżnej uruchamiającej lawinę zdarzeń, zrazu drobnych, a w finale
globalnych, odegrał masywny gzyms zdobiący fasadę neogotyckiej kamienicy. Przetrwał Powstanie
Warszawskie i socjalistyczną odbudowę; przez kilkadziesiąt lat trwał na swoim miejscu ze spokojem
godnym stoika, a zdecydował się ukruszyć akurat w momencie, gdy wysoki mężczyzna rasy białej,
ubrany w ciemną jesionkę, czarne włoskie półbuty i elegancki kapelusz, przystanął jak wryty pięć
pięter niżej, najwyraźniej w celu przyjrzenia się przepięknie wymodelowanym łydkom młodej
plastyczki krzątającej się na wystawie.
Anna Leśniewska (dziwnym kaprysem losu odegra jeszcze istotną rolę w naszej historii),
pochylona bardziej niż przyzwoitej panience wypada, oczywiście nie miała pojęcia, że jest
obserwowana i że zainteresowaniu jej łydkami mogą towarzysz3rć dalej idące spekulacje na temat
ukształtowania ud i wszystkiego pomiędzy. Pochłaniała ją praca. Dekoracje wystaw traktowała
poważnie, mimo że była to jedynie fucha pozwalająca na kontynuowanie studiów na warszawskiej
ASP i sponsorowanie narzeczonego Bogusia, osobnika o genialnym talencie do przepuszczania
dowolnych sum w każdej walucie.
Być może właśnie grzeszne myśli przechodnia dotyczące łydek i ich Ulubionego Dalszego Ciągu
sprawiły, że bezduszny kawałek gzymsu, mający do wyboru dwójkę rozgadanych studentów, kobietę
z wózkiem, żebrzącą Rumunkę oraz izraelskiego turystę w tradycyjnym stroju chasyda, upatrzył sobie
akurat mężczyznę nieznanego nazwiska, w czarnych włoskich półbutach i uczynił go
„Marszałkowskim”.
W trosce o wytrzymałość czytelnika nie będziemy obliczać energii, jaką architektoniczny detal, za
sprawą przyciągania ziemskiego i własnej masy, przekazał czaszce amatora smukłych łydek.
Podkreślmy raczej skuteczność uderzenia. „Marszałkowski”, przewieziony do pogotowia na Hożą,
zmarł po trzech godzinach niezbyt intensywnych zabiegów reanimacyjnych.
Co gorsza, zamiast pozostawić po sobie wyłącznie nieutuloną w żalu rodzinę przysporzył masę
kłopotów wielu ludziom, od personelu pogotowia poczynając. Tragiczna śmierć jest, rzecz jasna, w
pogotowiu zjawiskiem naturalnym i tak powszechnym jak karaluch w stołówce, jednakże denat
nieznanego nazwiska wiąże się z dodatkowymi perturbacjami natury biurokratycznej. A przy
1017891052.004.png
nieznajomym nie znaleziono żadnych dokumentów ani jakiegokolwiek przedmiotu mogącego
sugerować, kim był, kogo należy zawiadomić lub kogo obciążyć kosztami. Parę lat wcześniej
elegancki strój wskazywałby, iż „Marszałkowski” jest niechybnie cudzoziemcem. Dziś cała jego
garderoba, od wspomnianego kapelusza po bawełniane gatki sięgające do pół uda, jest dostępna na
rynku krajowym.
A ile dodatkowych zajęć spadało na przepracowaną i tradycyjnie nie dofinansowaną policję? Ta
zdecydowała się, rzecz jasna, na parę działań rutynowych — zdjęcie odcisków palców i przekazanie
lakonicznego komunikatu mediom: „Tragiczny wypadek, mężczyzna w średnim wieku o nie
ustalonych personaliach”. Kropka. Nie rozpowszechniono nawet zdjęcia nieboszczyka.
Może dlatego w ciągu następnej doby nikt nie upomniał się o „Marszałkowskiego”. Nikt nie zgłosił
jego zaginięcia. Byłoby to zrozumiałe w wypadku bezdomnego ćpuna czy cygańskiego żebraka.
Jednak ofiara neogotyku nie wyglądała na człowieka z marginesu. Charakteryzowało ją miękkie,
słabo umięśnione ciało czterdziestopięciolatka reprezentującego na oko warstwę lekkopółśrednią. Na
dodatek zwłoki nie posiadały znaków szczególnych. Trudno bowiem za znak szczególny uznać znamię
po szczepieniu ospy. Zawartość żołądka pozwralała domniemywać, że na krótko przed wypadkiem
„Marszałkowski” zjadł dobry obiad w którejś z renomowanych restauracji (wskazywał na to wybór
sałatek) i popił go czerwonym winem.
Żadnego śledztwa nie wdrożono, zajęci większymi sprawami funkcjonariusze nie mieli czasu.
Świadkowde potwierdzili przypadkowa działanie gzymsu. Był trup, nie dokonano zbrodni. Prędzej
czy później ktoś musi zgłosić się po ciało oddane po sekcji do przechowania w kostnicy resortowego
szpitala.
Podczas spisywania protokółu zwrócono przelotną uwagę na pewien drobiazg — ofiara, zanim
wydała ostatnie tchnienie, dobre dwie godziny bełkotała w malignie.
— Wymieniał jakieś nazwiska? — ożywił się policjant.
— Bredził niewyraźnie i zupełnie nie po naszemu — odparła zmęczona lekarka.
Funkcjonariusz nie uznał za celowe przesłuchać pielęgniarki Magdy asystującej
„Marszałkowskiemu” w ostatnich chwilach jego życia. A szkoda, dziewczyna wykazała się dużą
przytomnością umysłu. Pozostawiona sam na sam z umierającym, włączyła dyktafon, na co dzień
służący jej do nauki angielskiego, i nagrała bełkotliwy monolog ofiary.
Nazajutrz po południu zaniosła kasetę sąsiadowi z bloku, Jerzemu Złockiemu, dziennikarzowi
popularnej popołudniówki.
— Nic z tego nie kapuję, ale może panu się przyda. Prosił pan przecież, żebym przynosiła
ciekawostki z pogotowia.
— Dziękuję, Madziu.
Złocki w swoim trzydziestodziewięcioletnim życiu przeżył wiele fascynacji. Przedostatnia,
1017891052.005.png
Agnieszka Złocka, opuściła go przed rokiem z włoskim sprzedawcą makaronu. Obecnie pochłaniały
go marzenia o karierze nowoczesnego, przebojowego dziennikarza. Dotąd nie miał zawodowego
szczęścia. Z radia wymiótł go stan wojenny, w podziemiu zajmował się bardziej drukarstwem i
odsiadkami niż publicystyką, a kiedy wolność wyniosła go ponownie nad ziemię, zdążył zaliczyć
jedenaście redakcji, które, lubo ambitne i zasłużone, kolejno plajtowały, zalewane wzburzoną falą
młodego kapitalizmu.
Wrodzony optymizm nie dopuszczał wątpliwości, że w jego wieku trudno będzie się wybić,
pracując w dziale miejskim „Najświeższego Wydania” — brukowca wydawanego przez kretynów
dla idiotów za pieniądze zachodnich frajerów. Ale była to dla niego chyba ostatnia szansa wybicia
się przed modnym w dziennikarskim zawodzie zawałem.
Nic dziwnego, że Jerzy ucieszył się z wizyty młodej sąsiadki. Obiecał gratyfikację, jeśli
dostarczony materiał okaże się przydatny. Zrobił sobie kawy. To znaczy wygrzebał w zlewie
szklankę mniej brudną od innych, nasypał do niej neski, zalał gorącą wodą z kranu, po drodze sypnął
trochę dafni rybce samotnie kręcącej się po akwarium i siadł przy magnetofonie.
Podobnie jak lekarka z pogotowia odniósł wrażenie, że jest to bełkot, ale tak dziwny, że aż
zmuszający do zastanowienia. Nie rozpoznawał wyrazów, ale bezsprzecznie były to słowa, zdania,
frazy…
Szybko pojął, że sam nie da rady. Z języków obcych rosyjski znał w mowie, a angielski w piśmie.
Ale od czego konsultanci? Wyciągnął z lodówki ledwie napoczęte pół litra „Wyborowej” i tak
przygotowany udał się na czternaste piętro, gdzie w apartamencie przerobionym z dawnej pralni, w
atmosferze kultury śródziemnomorskiej, zwykł przebywać ciałem, a niekiedy także duchem Robert
Krystyniak, zwany Docentem, najwybitniejszy poliglota na osiedlu.
— Dziwne — powiedział językoznawca po wypiciu wstępnej dawki alkoholu i przesłuchaniu
taśmy. — Bardzo dziwne — uściślił po następnej kolejce. — Niesamowite — zakończył budząc o
świcie pana Jurka pukaniem w drzwi butelką piwa. — Czy wiesz, sąsiedzie, coś ty mi właściwie
przyniósł?
— Nie mam pojęcia!
— To interesujące, albowiem po wysłuchaniu całości wypada mi powiedzieć to samo.
W istocie monolog umierającego okazał się czymś tak lingwistycznie bogatym, że Finnegans Wake
Joyce’a przypominał przy nim klarownością wyrazu kwit z pralni. Czego tam nie było? Cytaty z
Salomonowej Pieśni nad Pieśniami po hebrajsku mieszały się z archaiczną greką, zdania
wypowiadane mową Wielkorusów — z językiem Koptów. Całe partie okazały się niemożliwe do
sklasyfikowania…
— Bo ja wiem, może to po neandertalsku — wzdychał skacowany Docent. — W każdym razie ten
facet to super–poliglota.
Satysfakcja przepełniła Złockiego. Nareszcie trafił na temat, mogący stać się przełomem w jego
1017891052.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin