May Karol - W wąwozach bałkanów.pdf

(1091 KB) Pobierz
Karol May
Karol May
„W wawozach balkanow”
Pasjonująca książka przygodowa znanego klasy , ~ ~a..
teratury podróżniczej, której akcja rozgrywa się w
jach imperium tureckiego, w dzikiej scenerii gór Pół-
wyspu Bałkańskiego. Bohaterowie powieści: Kara ben
Nemsi w towarzystwie Hadżi Halefa Omara, Osko
i Omara ben Sadeka wyruszają z Adrianopola na
spotkanie z groźnym i tajemniczym „świętym” Muba-rekiem. W czasie wyprawy są świadkami
zaskakują-cych zdarzeń, przeżywają chwile pełne emocji i na-pięć, jak np. w Melniku, kiedy Halef
zakrada się do „gołębnika” lub w Ostromczy, kiedy bohaterowie stają oko w oko z Mubarekiem.
Powieść W w~wozach Balkanów to książka z tzw. cyklu arabskiego Karola Maya.
ISBN 83-85696-70-9 aes~s
KSIĄŻKI KAROLA MAYA
z tzw. cyklu arabskiego
Przez pustynię [1990j
Przez dziki Kurdystan [1990j
Z Bagdadu do Stambułu [w przygotowaniuj
W wąwozach Bafkanów [1993j
Przez krainę Skipetarów [1991 j
Szut [w przygotowaniuj
I. PO~ZA~TEI~ POŚCIGU
Po opuszczeniu Adrianopola nie ujechaliśmy daleko, ja, Halef, Omar i Osko w towarzystwie trzech
saptije, gdy usłyszeliśmy za sobą tętent kopyt. Obróciwszy się do tyłu ujrzeliśmy jeźdźca; który
starał się nas dopędzić galopem. Natychmiast powściągnęliś-my wierzchowce, żeby go dopuścić
bliżej, i niebawem rozpoznaliś-my Malhema, odźwiernego Hulama. Jechał na ciężko objuczonym
koniu, w końcu ‘ednak dotarł do nas i zeskoczył na ziemię.
- Sela drowił nas krótko.
Odp~wi tym samym pozdrowieniem, a na nasze pyta-jące spojrzenia wyjaśnił mi, co następuje:
- Wybacz, efendi, że przerywam waszą śpieszną podróż! Mój pan przykazał mi pojechać za wami.
- W jakim celu? - zapytałem. ,
- Żeby wam doprowadzić tego konia.
- Czym go tak abjuczyłeś? - dociekałem dalej.
- Żywnością i innymi rzeczami, których być może będziecie potrzebować.
- Jesteśmy zaopatrzeni na wiele dni!
- Pomimo to. Mój pan uważał, że ludzie, których ścigacie, mo-gą zbaczyć z drogi. Jeśli ruszą w
góry, to znajdziecie tam tylko paszę dla koni, a dla siebie nic.
- Twój pan jest .bardzo łaskawy. Ale ten ciężko objuczony koń nadaje się tylko do tego, żeby
opóżniać naszą podróż.
- Przyprowadziłem go wam, bo taki miałem rozka~z. Afietde kalyn! Allah sefer inisi chairli eileje -
bywajcie zdrowi, niech Allah da wam dobrą podróż! - Mówiąc te słowa, Malhem zarzucił
koniowi lejce na szyję, wykonał w tył zwrot i ruszył śpiesznym krokiem z powrotem do Edirne.
Halef natychmiast zwrócił swego konia w stranę miasta i zapy-tał:
5
- Mam za nim jechać, sihdi?
- Po co?
- Żeby schwytać Malhema i sprowad~zić go tutaj, by poznał twoją wolę!
- Zostaw go! Nie możemy tracić czasu.
- Ciekaw jestem, co zapakowano w te derki i maty!
- Nie musimy tego wcale wiedzieć teraz. Przekonamy się, co w nich jest, wieczorem. Łap luzaka za
cugle! Naprzód! Podjęliśmy na nowo przerwaną podróż. Ja jechałem przodem, pozostali za
mną, a to dlatego, że musiałem szukać śladów, choć zajęcie to wydawało się beznadziejne.
Drogę trudno było nazwać gościńcem, choć panował na niej do-syć ożywiony ruch. Mały Hadżi
miał rację mówiąc, że łatwiej by było odnaleźć ślady ściganego na Saharze niż tutaj. Dlatego też
zwracałem uwagę nie na samą drogę, lecz na jej lewy skraj. Dru-gą stronę drogi tworzył brzeg
Ardy. Dopóki nie odkryłem tutaj śladów wskazujących na to, że trzej jeźdźcy zboczyli z kierunku,
w którym podążaliśmy za nimi, mogłem być raczej pewny, iż ma-my ich przed sobą. Spotykaliśmy
jeźdźców, ciężkie wozy ładowne i wędrowców pieszych, lecz nikogo nie wypytywałem. Ponieważ
uciekinierzy przejeżdżali tędy jeszcze wczoraj wieczorem, nie mógł ich widzieć żaden z
napotkanych ludzi. Nie zatrzy się również przy malych skupiskach domów przy trak e odchodziła
tam żadna droga, którą mógłby obrać Barud e . Kiedy jednak dotarliśmy do miejscowości zwanej
Ortaktij, gdzie odbijało na ~ki parę ścieżek, zatrzymałem się i zagadnąłem pierw-szego
napotkanego człowieka:
- Selam! Czy jest może w tej miejscowości, którą niech Allah błogosławi, jakiś bekezi 1?
Zapytany nosił przy boku ogromną ciężką szablę, w prawicy trzymal potężną pałkę, fez obwiązał
kawałkiem szmaty, sztywnym od brudu, i był boso. Przypatrywał mi się przez chwilę, po czym
przystąpil do bliższych oględzin moich towarzyszy podróży.
- No więc? - zn.iecierpliwiłem się.
- Jawasz, jawasz - powoli, powoli! - napomniał mnie łach-maniarz.
Wsparł się na swoim kiju i zaczął poddawać dokładnym oględzi-nom niewielką postać Hadżiego.
Halef jednakże sięgnął do kluczki u siadła i wyciągnąl swój bicz.
‘ noCny strażnik
6
- Wiesz może, co to jest?
Zapytany wykonał szybki ruch i chwycił za szablę.
- A ty, lilipucie, wiesz, co to jest?
Lilipucie! Żadne inne słowo nie mogło tak głęboko obrazić Ha-lefa. Odchylił rękę do zadania
ciosu, ale szybko wcisnąłem sżę swoim koniem pomiędzy obydwu i ostrzegłem go:
- Tylko bez pośpiechu, Halef! Ten człowiek odpowie na moje pytanie.
Wyciągnąłem z kieszeni kilka drobnych monet, pokazałem czło-wiekowi z szablą i powtórzyłem:
- No więc, jest tutaj jakiś bekczi?
- Czy dasz mi te pieniądze? - zapytał:
- Owszem.
- No to dawaj! - odrzekł krótko mężczyzna i wyciągnął rękę.
- Najpierw odpowiedź!
- Tak, jest tutaj bekczi. A teraz dawaj pieniądze!
Było tego zaledwie kilka miedzianych para.
- Masz! - powiedziałem. - Gdzie mieszka bekczi?
Schował pieniądże, przechylił głowę w bok i zapytał z krzywyxn iechem:
Czy zapłacisz też za to pytanie?
- Już dostałeś zapłatę!
- Za pierwsze pytanie, ale nie źa drugie.
- Dobrze, masz tu jeszcze dwie monety po pięć para! No więc gdzie mieszka bekczi?
- Tam, w ostatnim domu - wyjaśnił mężczyzna, wskazując na budowlę, która nie zasługiwała nawet
na miano chaty, lecz najwyżej stajni.
Ruszyliśmy w podanym kierunku. Kiedy dotarliśmy do walące-go się domostwa, zsiadłem z konia,
by zbliżyć się do dziury, która służyła za wejście i wyjście. W tej samej chwili w otworze poja-wiła
się kobieta, którą wywabił ze środka tętent kopyt naszych koni.
- Wai atasz g~sunu - oj, biada! Zamknij oczy! - zawołała i czym prędzej wycofała się.
Jej twarzy nie zasłaniał bowiem czarczaf i stąd owa płochliwość. Także ona była boso. Ciało miała
owinięte w jakąś starą obszar-paną sukienkę, a włosy wyglądały tak, jakby były fabryką filcu. Jej
twarz nie oglądała wody przypuszczalnie już od miesięcy. Są-dziłem już niemal, że kobieta nie
pokaże się więcej, ale po kilku niecierpliwych okrzykach z mojej strony pojawiła się jednak.
Twarz zasłaniała teraz dnem jakiegoś połamanego kosza.
Poprzez
?
szpary w splocie ona mogła nas widzieć, tymczasem nam nie było dane radować oczu jej urodą.
- Czego chcecie? - zapytała nieśmiało.
- Czy tutaj mieszka bekczi? - musiałem zapytać znowu.
- Tak.
- Jesteś jego kobietą?
- Jestem jego jedyną kobietą - odparła z dumą. Przykładała do tego wagę i chciała podkreślić fakt,
że on,a jedna posiadła serce swego nocnego paszy.
- Czy on jest w domu?
- Nie.
- Gdzie w takim razie jest twój pan?
- Wyszedł.
- Dakąd?
- Na ścieżki swojego urzędu.
- Ale przecież nie ma jeszcze nocy!
- Mój pan czuwa nad poddanymi padyszacha nie tylko nocą, ale i w ciągu dnia. Nie jest
zwyczajnym bekczi, lecz także sługą kjai, którego rozkazy musi wykonywać.
Kjaja to naczelnik wioski. Wtem przypomniałem sobie mężczy-znę, z którym
rozmawialiśmy”przed kilkoma minutami. Odwróci-łem się i słusznie, gdyż właśnie powoli i
dumnie zbliżał się do nas Tego jednak było już dla mnie za wiele. Przybrałem najbardziej marsową
minę i wyszedłem mu na spotkanie parę kroków.
- Ty sam jesteś bekczi? - zapytałem człowieka z wielką szablą.
- Jestem - oświadczył z pewnością siebie.
Hadżż Halef Omar zauważył, że nie jestem już w dobrym humo-rze, i naparł blisko koniem na
strażnika nocy i dnia, cały czas przy tym patrząc na mnie. Wiedziałem, o co mu chodzi, i przyzwa-
lająco skinąłem głową.
- Dlaczego nie powiedziałeś tego od ra~zu, kiedy poprzednio z tobą rozmawiałem? - zapytałem
surowo.
- Nie czułem takiej potrzeby. Masz jeszcze pieniądze?
- Dla ciebie będzie dosyć. Uważaj, wypłacę ci z góry za wszy-stkie następne pytania.
Ponownie skinąłem głową, i na plecy strażnika poddanych pa-dyszacha spadł z klaśnięciem bicz
Halefa. Strażnik chciał uskoczyć na bok, ale mały Hadżi tak pewnie naprowadził konia, ściskając
go jedynie udami, że przyparł tamtego do ściany i wymierzał mu coraz to nowe baty. Chłostany
nowet nie myślał o tym, ~żeby zro-8 bić użytek ze swojej szabli czy pałki. Krzyczał tylko we
wszelkich możliwych tonacjach, a jego „jedyna” niewiasta mu wtórowała.
Kobieta zapomniała przy tym o zasłanianiu twarzy dnem kosza:
odrzuciła daleko tę tarczę swojej godności niewieściej, doskaczyła do konia Hadżiego, złapała ga
za ogon i zaczęła ciągnąć ze wszyst-kich sił, krzycząc przy tym:
- Wai baszyna, wai baszyna - biada ci, biada ci! Jak możesz tak obrażać sługę i ulubieńca
padyszacha? Cofnij się, cofnij się! Bre bre, he he - na pomoc, na pomoc!
Na dźwięk jej skrzeczącego głosu ożywiło się przed drzwiami domów i chat. Wylegli z nich
mężczyźni, kobiety i d~zieci i podbie-gli do nas, chcąc ustalić przyczynę tych krzyków. Skinąłem
na Halefa, żeby przestał. Spełnił moje życzenie. Nocny strażnik zdążył już chyba dostać ze
dwanaście batów, wypuścił pałkę z prawej ręki, wyciągnął z pochwy szablę i rozcierał lewą ręką
obolałe plecy.
- Jak śmiałeś to zrobić? Czy mam cię skrócić o głowę? Na-puszczę na ciebie całą gminę, która cię
rozerwie na strzępy!
Halef roześmiał się tylko. Chciał coś odpowied~zieć, ale nie zdą-
żył, gdyż przez krąg gapiów przecisnął się jakiś człowiek i zwrócił
się do mnie, pytając ostrym tonem: , ‘
- Co tu się dzieje? Kim jesteście?
Tak czy owak miałem przed sobą dostojnego naczelnika wioski, na wszelki wypadek zapytałem
jednak:
- A kim ty jesteś?
- Jestem kjają tej wioski. Kto wam dał prawo targnąć się na mojego policjanta?
- Jego zachowanie dało nam do tego prawo.
- Dlaczego?
- Domagałem się ad niego informacji, a on mż jej odmówił.
Zażądał, żebym mu płacił za każdą odpowiedź z osobna.
- Może sprzedawać swoje odpawiedzi tak drogo, jak uważa.
- A ja mogę płacić za nie tyle, ile uznam za stosowne. Teraz dostał zapłatę z góry i będzie mi
musiał odpowiedzieć.
- Nawet $łowa! - wykrzyknął strażnik.
- Nawet słowa nie odpowie - potwierdził kjaja. - Targnęliś-cie się na mojego sługę. Natychmiast
macie pójść za mną! Zba-dam całą sprawę, i otrzymacie zasłużoną karę!
Na te słowa mały Hadżi wyciągnął bicz i zapytał:
- Sihdi, czy mam dać temu kjai Ortakój do skosztowania pięk-ną skórę z krokodyla?
- Teraz jeszcze nie, ale może później - odrzekłem.
- Co, psi synu, mn.ie chcesz kazać wychłostać? - zawołał na-czelnik wioski.
- Niewykluczone - oświadczyłem spokojnie. - Ty jesteś kjają tej wioski. A czy wiesz kim i czym ja
jestem? Zwierzchnik wioski milczał. Moje pytanie wydawało mu się bar-dzo nie na rękę.
Ciągnąłem więc dalej:
- Nazwałeś tego człowieka swoim policjantem?
- Tak, bo jest nim.
- Nie, nie jest. Jest mieszkańcem tej miejscowości, a ty uczy-niłeś go swoim sługą, lecz policjantem
nie jest. Przyjrzyj się na-tomiast tym trzem jeźdźcom, którzy noszą mundury sułtana! Ty masz
nocnego strażnika, a ja mam przy sobie trzech prawdziwych saptije. Czy domyślasz się już, że
jestem kimś zupełnie innym niż ‘~S’?
Żeby dodać moim słowom powagi, Halef trzasnął biczem przed samym nosem kjai, który cofnął
się wystraszony. Również osoby stojące za nim odsunęły się do tyłu. Poznałem po ich minach, że
zaczynają mnie uważać za wielkiego pana.
- No, odpowiedz! - rozkazałem.
- Czelebim - mój panie, powiedz wpierw, kim jesteś! - po-prosił kjaja, całkiem zbity z tropu.
- Nędzniku! - ofuknął go Halef. - Jak możesz żądać, żeby tak wielki pan mówił ci, kim jest? Ale ja
ci wspaniałomyślnie wy-jawię, że stoisz przed dostojnym i szlachetnym Karą ben Nemsi bejem,
któremu oby Allah dał jeszcze wiele tysięcy wiosen, zim rzecz jasna nie licząc. Mam nadzieję,
że o nim słyszałeś!
- Nie, nigdy! - zapewnił zgodnie z prawdą zastraszony czło-wiek.
- Co? Nigdy? - zgromił go mały Halef. - Mam może tak długo ściskać twój mózg, aż wyjdzie z
niego właściwa myśl? Przy-pomnij sobie!
- Tak, słyszałem o nim - wyznał kjaja w najwyższym stra-chu.
- Tylko raz?
- Nie, wiele, bardzo wiele razy!
- Twoje szczęście, kjajo! Inaczej bym cię uwięził i wysłał do Stambułu, żeby cię utopiono w
Bosforze! A teraz posłuchaj, co ten czcigodny efendi ma ci do powiedzenia!
Mówiąc te słowa, mój mały towarzysz odsu~ął się z koniem od napastowanego. Jego oczy z pozoru
płonęły jeszcze gniewem, lecz 10 kąciki ust drgały zdradziecko. Dzielny Hadżi musiał się bardzo
starać, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
Oczy wszystkich zawisły teraz na moich ustach.
- Nie przybyłem tutaj po to, żeby wam wyrządzić jakieś zło - uspokoiłem kjaję. - Przywykłem
jednak do tego, że na moje py-tania odpowiada się natychmiast. Ten człowiek odmówił mi
udzie-lenia informacji z dobrej woli, chciał wymusić ode mnie pienią-dze! Dlatego kazałem go
wychłostać. Od niego zależy, czy dostanie jeszcze bastonadę!
W czasie gdy ja zwróciłem się do nocnego strażnika, naczelnik wioski dał śpiesznie znak swojemu
podwładnemu i szepnął do niego:
- Na Allaha, odpowiedz prędko!
Nocny opiekun poddanych padyszacha przybrał tak wyprężoną postawę, jakby ujrzał we mnie
władcę wszystkich wiernych.
- Efendi, zadaj rni pytanie!
- Czy czuwałeś ostatniej nocy? - zapytałem.
- Tak.
- Jak długo?
- Od wieczora do rana.
- Czy przez Ortakój przejeżdżali jacyś obcy?
- Nie:
Zanim jednak bekczi udzielił odpowiedzi na to pytanie, posłał kjai pytające spojrzenie. Wprawdzie
nie widziałem twarzy tego ostatniego, ale zobaczyłem już dosyć i mogłem nie dawać wiary słowom
odpowiadającego. Dlatego powiedziałem surowo:
- Kłamiesz!
- Mówię prawdę, panie!
W tej samej chwili obróciłem się szybko do kjai i spostrzegłem, że ostrzegawczym gestem położył
rękę na ustach. Najpierw szep-nął do strażnika, by prędko odpowiedział, a teraz polecił mu mil-
czeć. To było zastanawiające. Zapytałem strażnika:
- I nie rozmawiałeś z żadnym obcym?
- Nie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin