Koontz_Dean_R._-_Inwazja.pdf

(2015 KB) Pobierz
Microsoft Word - Koontz Dean - Inwazja.rtf
Dean KOONTZ
Inwazja
Z angielskiego przełożył KRZYSZTOF SOKOŁOWSKI
Książkę tę poświęcam Timowi i Serenie Powersom oraz Jimowi i Viki Blaylock,
ponieważ oni też są robotnikami w tej winnicy i dlatego, iż uważam, że tak dziwna opowieść
powinna być zadedykowana dziwnym ludziom.
O, widziałem ja aktorów, nawet rzęsistymi przyjmowanych oklaskami, którzy, a nie
chcę być zbyt surowym, ni z ruchu, ni z akcentu niepodobni ani do chrześcijanina, ani do
poganina, ani nawet do człowieka.
William Szekspir Hamlet akt III, scena 2, przel. Leon Ulrich
Nadzieja to słup
Wspierający świat.
Nadzieja to marzenie
Budzącego się człowieka.
Pliniusz Starszy
Trzymam stronę niezdecydowanych, afirmujących życie samo w sobie.
Oliver Wendell Holmes, Jr.
Część pierwsza
Oczy Zmierzchu
...cicha, smutna muzyka ludzkości...
William Wordsworth
Ludzkość nie zawsze jest piękna. Niektórzy najgorsi mordercy bywali piękni. Słowo
„ludzkość” nie zawsze brzmi pięknie i pieści ucho, bo każdy komiwojażer potrafi nakazać
wężowi tańczyć, a niektórzy nie są zbyt ludzcy. Człowiek okazuje swoje człowieczeństwo, gdy
jest przy tobie, kiedy go potrzebujesz, kiedy przytula cię do serca, kiedy obdarza dobrym
słowem, kiedy nie czujesz przy nim samotności, kiedy potrafi skłonić cię, byś walczył w jego
wojnie. Na tym polega człowieczeństwo, jeśli już chcecie wiedzieć. Gdyby na świecie było go
choć odrobinę więcej, moglibyśmy wydostać się z bagna, w którym tkwimy... a przynajmniej
przestać się w nim pogrążać, co robimy od tak dawna.
Anonimowy wędrowny kaznodzieja
1
Wesołe miasteczko
Tego roku w Dallas zamordowano prezydenta. Położyło to kres naszej niewinności,
pewnemu sposobowi myślenia i życia, a niektórzy, pogrążeni w rozpaczy, twierdzili nawet, że
umarła także nadzieja. Jednak choć spod opadających jesienią liści ukazuje się szkielet
drzewa, wiosna przywraca lasom życie. Umiera ukochana babcia, lecz stratę wynagradza
dzieciom to, że wchodzą w świat silne i w ciekawsze życie. Kres tego dnia jest początkiem
następnego. W nieskończonym wszechświecie nic się nie kończy, nie ostatecznie, a już z
pewnością nie kończy się nadzieja. Z popiołów starych czasów rodzą się nowe, narodziny zaś
to nadzieja. Rok po zabójstwie prezydenta narodzili się Beatlesi, nowy kierunek we
współczesnej sztuce, na zawsze zmieniający sposób patrzenia na świat, a także zdrowa
nieufność do władz. Jeśli jednocześnie w żyzną ziemię wsiano ziarna wojny, to powinniśmy
czerpać z tego lekcję, że - jak nadzieja - strach, ból i rozpacz są naszymi nieodłącznymi
towarzyszami w marszu przez życie. Odbieramy naukę, która nie pójdzie w las.
Na teren wesołego miasteczka wtargnąłem w szóstym miesiącu siedemnastego roku
życia, w najciemniejszych godzinach sierpniowej nocy, ponad trzy miesiące przed
zabójstwem w Dallas. Zdarzenia następnego tygodnia miały zmienić mnie tak głęboko, jak
zabójstwo Kennedy’ego zmieniło naród, choć gdy wjechałem na ogrodzoną, opustoszałą
drogę, nie wyglądała ona na miejsce zdolne zmienić czyjeś przeznaczenie.
Była czwarta rano. Wesołe miasteczko nie funkcjonowało od dobrych czterech
godzin. Właściciele zamknęli diabelski młyn, karuzelę z samolocikami, tor samochodzików
elektrycznych i inne poważniejsze atrakcje. Zamknięte były stoiska półnagich tancerek,
namiociki siłaczy, miejsca, gdzie można było nielegalnie zagrać w pokerka i te, gdzie rzucano
lekkimi piłeczkami do butelek. Światła zgasły, muzyka umilkła, po jarmarcznym przepychu
nie pozostał ślad. Klienci wrócili do domów, więc ci, którzy zarabiali na klientach, także
znikli w przyczepach stojących na łączce na południe od ich miejsca pracy. Krasnale, dziwki i
dziewczęta od tańca erotycznego, naganiacze, właściciele atrakcji takich jak rzucanie piłeczką
w butelkę i narzucanie na nią gumowego krążka, facet zarabiający na życie sprzedażą waty
cukrowej i kobieta mocząca jabłka w karmelu, kobieta z brodą trój oki mężczyzna i wszyscy
inni spali lub cierpieli na bezsenność, lub kochali się, zupełnie jakby byli zwykłymi,
przeciętnymi obywatelami... którymi na tym świecie rzeczywiście byli.
Księżyc w trzeciej kwadrze, wędrujący przez skraj nieboskłonu, nadal był
wystarczająco wysoko, by rzucać na ziemię srebrzysty, śnieżny blask, niezbyt pasujący do
gorącej, dusznej, cmentarnej atmosfery sierpniowej nocy w Pensylwanii. Spacerując po
terenie miasteczka i chłonąc atmosferę miejsca, ze zdziwieniem zauważyłem, jak blade są
moje dłonie w tym niesamowitym świetle; jak u trupa, jak u ducha. To wówczas wyczułem
śmierć czającą się w miejscu jarmarcznych rozrywek, karuzeli i namiotów, a także to, że
wesołe miasteczko będzie miejscem zbrodni, że w udeptaną ziemię wsiąknie wiele krwi.
Chorągiewki na namiotowych linkach wisiały w ciężkim, nieruchomym powietrzu.
Trójkąty, jakże barwne w promieniach słońca lub jaskrawym blasku dziesiątków tysięcy
elektrycznych żarówek, teraz, wyżęte z kolorów, przypominały stado nietoperzy wiszących
nad wysypanym trocinami przejściem. Minąłem nieruchomą karuzelę, zamarły w galopie
tabun, kare ogiery, siwe klacze, palomino, pinto, mustangi, pędzące w miejscu, jakby rzeka
czasu opływała ich wyspę i mknęła dalej. Na metalowych, przebijających konie prętach
iskrzyły się plamki księżycowego światła niczym kropelki metalicznego lakieru, srebrząc
zimny, martwy mosiądz.
Prowadząca do wesołego miasteczka brama była zamknięta, więc przeszedłem przez
wysokie ogrodzenie. Czułem się z tego powodu winny, zupełnie jakbym zamierzał coś
ukraść. Dziwne, nie byłem przecież złodziejem i z całą pewnością nie zamierzałem nikogo
skrzywdzić.
Za to byłem mordercą poszukiwanym przez policję w Oregonie, ale krew przelana
tam, po przeciwnej stronie kontynentu, nie budziła we mnie wyrzutów sumienia. Zabiłem
wuja Dentona siekierą bo byłem za słaby, żeby udusić go gołymi rękami. Nie czułem żalu ani
skruchy. Wuj Denton był jednym z nich.
Policja jednak mnie ścigała i nawet tu, blisko pięć tysięcy kilometrów od miejsca
zbrodni, nie czułem się bezpieczny. Od dawna nie używałem prawdziwego imienia i
nazwiska, Carl Stanfeuss. Najpierw byłem Danem Jonesem, potem Joem Dannem, Harrym
Murphym i wreszcie Slimem MacKenzie’em. Slimem postanowiłem pobyć jakiś czas,
spodobał mi się, było to nazwisko, które mógłby nosić kumpel Johna Wayne’a w którymś z
wielkich westernów Księcia. Zapuściłem włosy, ale pozostały kasztanowate. Niewiele
mogłem zrobić, żeby zmienić wygląd zewnętrzny. Jeśli wystarczająco długo pozostanę na
wolności, czas dokona dzieła. Stanę się innym człowiekiem.
W wesołym miasteczku szukałem schronienia, anonimowości, dachu nad głową,
trzech posiłków dziennie oraz jakichś pieniędzy; na to wszystko zamierzałem uczciwie
zarobić. Pewnie można było nazwać mnie mordercą, ale morderca czy nie, wydawałem się
sobie najmniej groźnym desperado, jaki kiedykolwiek pojawił się na zachodzie.
Tej pierwszej nocy rzeczywiście czułem się jak złodziej. Oczekiwałem, że lada chwila
rozlegną się krzyki, wybuchnie hałas, ktoś wybiegnie z labiryntu namiotów, stoisk z
hamburgerami i kiosków z watą cukrową. Teren z pewnością był strzeżony, ale do tej pory
nie zauważyłem ani jednego ochroniarza. Szedłem przed siebie, nasłuchując warkotu
samochodowego silnika; ot, taka nocna wycieczka po wesołym miasteczku braci Sombra,
drugiej pod względem wielkości objazdowej atrakcji Stanów Zjednoczonych.
Zatrzymałem się wreszcie przy wielkim kole diabelskiego młyna, które ciemność i
księżycowy blask zmieniły w coś strasznego, przerażającego. Nie przypominało już maszyny,
zwłaszcza zaprojektowanej do bawienia ludzi. Wyglądało raczej jak ogromny szkielet
potężnej, prehistorycznej bestii. Dźwigary, podpory i potężne, krzyżujące się belki rozporowe
wydawały się zrobione nie z drewna i metalu, lecz tkanki kostnej, wapnia oraz innych
minerałów. Przede mną leżały ziemskie resztki gnijącego lewiatana, wielkiego jak smok,
wyrzucone przez fale na plażę samotnej wyspy.
Stałem pośrodku wzoru srebra i czerni, w cieniu rzucanym na ziemię przez martwe
straszydło. Zajrzałem do jednego z dwumiejscowych koszy. Nie żywiłem żadnych złudzeń;
diabelski młyn miał do odegrania istotną rolę w najważniejszych wydarzeniach mego życia.
Nie wiedziałem jak, kiedy, gdzie, ale byłem pewien swego. Zdarzy cię tu coś ważnego i
strasznego. Co do tego nie miałem żadnych wątpliwości.
Trafne przeczucia są częścią mojego daru - nie najważniejszą nie najużyteczniejszą
nie zdumiewającą nawet nie przerażającą. Mam też inne zdolności, używam ich, choć nie
rozumiem. Talenty te ukształtowały moje życie, ale nie rozumiem ich i nie potrafię
posługiwać się nimi według własnej woli. Mam Oczy Zmierzchu.
Patrząc na diabelski młyn, nie widziałem nimi szczegółów strasznej czekającej mnie
przyszłości. Zalała mnie tylko fala przerażających uczuć, doznań i obrazów. Strach, ból,
śmierć... Zachwiałem się, omal nie padłem na kolana. Z trudem chwytałem oddech, serce biło
mi w piersi, jakby chciało wyrwać się na wolność, jądra skurczyły się i znikły w podbrzuszu;
przez chwilę byłem pewien, że poraził mnie piorun.
I nagle wszystko minęło. Resztki energii psychicznej spłynęły po mnie, pozostała
tylko lekka wibracja, którą rozpoznać mógł wyłącznie ktoś taki jak ja. Złowroga wibracja
emanująca z diabelskiego młyna, jakby promieniował on śmiercionośnymi cząsteczkami
zgromadzonej w nim zabójczej energii, trochę tak, jak w parny dzień czujemy nadchodzącą
burzę, nim jasna błyskawica przyniesie pierwszy grzmot.
Znów mogłem oddychać. Serce zwolniło do niemal normalnego rytmu. Duszna,
gorąca, sierpniowa noc już wcześniej sprawiła, że nim wszedłem na teren wesołego
miasteczka, moją twarz pokryła cieniutka warstwa potu, lecz teraz pot strumieniami ściekał
mi po całym ciele. Wytarłem twarz podkoszulkiem.
Trochę z nadzieją, że uda mi się lepiej zrozumieć owo niejasne, ulotne przeczucie
niebezpieczeństwa, a trochę z chęci okazania, choćby samemu sobie, że nie straszna mi aura
zła, bijąca z wielkiego diabelskiego młyna, postanowiłem spędzić ostatnie godziny nocy tu,
pod młynem, w jego fioletowo-czarnym cieniu rozjaśnionym srebrzystym blaskiem księżyca.
Zrzuciłem z ramion plecak, rozwinąłem śpiwór; powietrze było tak ciepłe i parne, że użyłem
go wyłącznie jako materaca. Położyłem się na wznak. Patrzyłem na górujący nad wszystkim
w okolicy szkielet młyna, po czym przeniosłem wzrok na gwiazdy, widoczne i nad jego
łukiem, i pomiędzy kratownicą konstrukcji. Choć próbowałem, nie wyczułem tchnienia
przyszłości, na własne oczy widziałem jednak zawstydzające bogactwo niebios, ich ogrom.
Czułem się samotny jak nigdy.
Nie minął kwadrans, a poczułem senność. Zasypiałem już, oczy same mi się
zamykały, gdy usłyszałem jakiś dźwięk, dobiegający od strony pustej teraz głównej alei
miasteczka, z bardzo bliska. Ostry szelest, trzask, jakby ktoś nadepnął na rzucone na ziemię
opakowanie batonika. Usiadłem, nadstawiłem uszu. Trzask nie powtórzył się już, ale zastąpił
go odgłos ciężkich kroków na ubitej ziemi.
W następnej chwili zza jednego z namiotów, w którym występowały skąpo odziane
panienki, pojawiła się postać zaledwie widoczna w mroku, przebiegła przejściem i znikła po
drugiej stronie diabelskiego młyna niewiele ponad pięć metrów od miejsca, w którym
położyłem się na spoczynek, i znów pojawiła się, oświetlona blaskiem księżyca, tym razem
przy wielkim ciągniku Caterpillar. Był to mężczyzna, potężny mężczyzna, chyba że cienie
otaczające go niczym obszerny płaszcz sprawiały, że wydawał się większy niż w
rzeczywistości. Odszedł, nieświadom mojej obecności. Nie widziałem jego twarzy, ale gdy
tylko go dostrzegłem, poderwałem się na równe nogi, drżąc na całym ciele. Porażający upał
sierpniowej nocy znikł, jakby go nigdy nie było. Czułem tylko przenikliwy chłód. Niewiele
zobaczyłem, to prawda, ale i to wystarczyło. Ostrze strachu przeszyło mnie na wylot. Był
jednym z nich.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin