Higgins Clark Mary - Gdy moja śliczna śpi.doc

(990 KB) Pobierz
Mary Higgins Clark

        Mary Higgins Clark

        GDY MOJA ŚLICZNA ŚPI

        Przełożyła Danuta Górska

        Tytuł oryginału:

        WHILE MY PRETTY ONE SLEEPS

       

        Wydanie polskie: 2001

        Wydanie oryginalne: 1989

       

Dla moich najmłodszych wnuków:

        Courtney Marilyn Clark

        i

        Davida Fredericka Clarka zawsze z miłością, radością i czułością

 

l

       

       

        Jechał ostrożnie autostradą w stronę Morrison State Park. Ponad pięćdziesięciokilometrowa wyprawa z Manhattanu do okręgu Rockland okazała się koszmarem. Chociaż minęła szósta, nic nie wskazywało na bliskość świtu. W nocy zaczął padać śnieg i sypał coraz mocniej, uparcie zalepiając przednią szybę. Chmury na niebie, ciężkie i szare, przypominały ogromne balony napompowane tak mocno, że prawie pękały. Prognoza zapowiadała pięć centymetrów opadów śniegu „słabnących po północy”. Jak zwykle synoptycy się pomylili.

        Zbliżał się już jednak do bramy parku, a podczas zamieci nie powinien napotkać żadnych autostopowiczów czy biegaczy. Kwadrans wcześniej minął samochód policji stanowej, który pędził z migającymi światłami, pewnie do jakiegoś wypadku. Gliny z pewnością nie miały żadnego powodu, żeby interesować się zawartością jego bagażnika, nie miały powodu podejrzewać, że pod stertą bagaży spoczywał plastikowy worek ze zwłokami znanej sześćdziesięciojednoletniej pisarki, Ethel Lambston, upchnięty w zwodniczo ciasnym zakamarku obok koła zapasowego.

        Skręcił z autostrady i krótkim podjazdem dotarł na parking. Zgodnie z jego oczekiwaniami było tu prawie pusto, stało tylko parę samochodów pokrytych śniegiem. Jacyś cholerni głupcy obozują pod gołym niebem, pomyślał. Cała sztuka w tym, żeby na nich nie wpaść.

        Wysiadł z samochodu i rozejrzał się uważnie. Nikogo. Nawiany śnieg tworzył zaspy. Po jego odjeździe zakryje ślady, zamaskuje miejsce, gdzie zamierzał ukryć ciało. Przy odrobinie szczęścia niewiele z niej zostanie, zanim zostanie odnaleziona.

        Najpierw sam ruszył do tego miejsca. Słuch miał wyczulony. Teraz jeszcze bardziej nastawiał uszu, starając się przeniknąć westchnienia wiatru i skrzypienie już obciążonych gałęzi. Stąd w dół prowadziła stroma ścieżka. Za nią na pochyłym stoku wznosiło się skalne rumowisko, pełne ciężkich obluzowanych kamieni. Bardzo nieliczni porywali się na wspinaczkę w tym miejscu. Nie wpuszczano tutaj amatorów jazdy konnej właściciele stajni nie chcieli, żeby gospodynie domowe, stanowiące ich główną klientelę, łamały sobie karki.

        Rok wcześniej akurat to miejsce zaciekawiło go dostatecznie, żeby tam wejść. Odpoczywał na głazie, ręka mu się ześliznęła i wyczuł otwór za skałą. Nie wylot jaskini, ale naturalny przesmyk przypominający wejście. Już wtedy przyszło mu do głowy, że to wspaniałe miejsce, żeby coś ukryć.

        Wspinaczka po zlodowaciałym śniegu była wyczerpująca, ślizgał się i obsuwał, ale wreszcie dotarł do celu. Szczelina wciąż tam była, trochę mniejsza niż pamiętał, ale mogła pomieścić ciało. Następny krok był najgorszy. Wracając do samochodu, musiał zachować największą ostrożność, żeby nikt go nie zauważył. Zaparkował pod takim kątem, że żaden przypadkowy przybysz nie mógł dokładnie zobaczyć, co wyciągał z bagażnika. Zresztą czarna plastikowa torba sama w sobie nie powinna wzbudzać podejrzeń.

        Za życia Ethel była zwodniczo smukła, lecz kiedy dźwignął trupa w plastikowym całunie, uświadomił sobie, że te kosztowne stroje ukrywały masywny kościec. Próbował zarzucić sobie worek na ramię, ale w ciele Ethel, równie przekornej po śmierci jak za życia, najwyraźniej rozpoczął się już proces rigor mortis. Zwłoki nie chciały ułożyć się w dogodnej pozycji. W końcu na wpół zaniósł, na wpół zawlókł worek aż do podnóża stoku, a dalej czysta adrenalina pomogła mu wciągnąć ciężar po stromych, śliskich skałach.

        Początkowo zamierzał zostawić ją w worku, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Ci cholerni kryminolodzy robili się zbyt sprytni. Potrafili znaleźć ślady na wszystkim: włókna z odzieży, dywanów lub ludzkich włosów, niedostrzegalne gołym okiem.

        Porywisty wiatr chłostał go po twarzy, czoło i policzki pod ukłuciami igiełek śniegu zmieniały się w bryłę lodu. Nie zwracając uwagi na zimno, umieścił worek nad szczeliną i próbował go rozerwać. Plastik nie ustępował. Podwójna grubość, pomyślał ponuro, przypominając sobie wszystkie reklamy. Szarpnął gwałtownie i zacisnął zęby, kiedy plastik poddał się wreszcie i odsłonił ciało Ethel.

        Krew poplamiła białą wełnianą garsonkę. Kołnierzyk bluzki utkwił w ziejącej ranie na gardle. Jedno oko było lekko otwarte. W świetle wstającego dnia wydawało się raczej zamyślone niż ślepe. Usta, które za życia Ethel nie znały wytchnienia, były ściągnięte, jakby mialy wygłosić kolejną z jej rozwlekłych kwestii. Ostatnia, którą wypluły, okazała się fatalnym błędem, pomyślał z ponurą satysfakcją.

        Nawet w rękawiczkach wzdragał się przed dotknięciem ofiary. Ethel nie żyła prawie od czternastu godzin i zdawało mu się, że jej ciało wydziela słaby słodkawy fetor. Z nagłym obrzydzeniem zepchnął zwłoki w dół i zaczął przykrywać je kamieniami. Szczelina była głębsza, niż przypuszczał, kamienie spadały prosto na ciało. Przypadkowy wspinacz ich nie strąci.

        Zadanie zostało wykonane, a sypiący mocno śnieg zakrył już odciski stóp. Dziesięć minut po jego odejściu znikną wszelkie ślady obecności człowieka i samochodu.

        Zgniótł podarty plastik w kulę i pośpieszył z powrotem do samochodu. Teraz chciał jak najszybciej odjechać, oddalić się od zdradliwej kryjówki. Na skraju parkingu odczekał chwilę. Te same samochody stały na miejscu, nieruszone. Nie widział żadnych świeżych śladów.

        Pięć minut później znowu jechał autostradą. Zakrwawiony, podarty worek, który posłużył Ethel za całun, tkwił wciśnięty pod zapasowe koło. Teraz w bagażniku zrobiło się dużo miejsca na jej walizki, neseser i torebkę.

        Szosa była oblodzona, zaczynał się poranny ruch, ale za kilka godzin kierowca powróci do Nowego Jorku, do rzeczywistego, normalnego życia. Zatrzymał się po raz ostatni nad zapamiętanym z wcześniejszych podróży jeziorem, niezbyt odległym od autostrady, obecnie zbyt zanieczyszczonym dla wędkarzy. Dobre miejsce, żeby wyrzucić torebkę i bagaże Ethel. Jezioro było głębokie, a wszystkie cztery walizki ciężkie. Wiedział, że zatoną i utkną w zwałach śmieci spoczywających na dnie. Ludzie topili tam nawet stare samochody.

        Rzucił rzeczy Ethel jak najdalej i patrzył, gdy znikały w ciemnoszarej wodzie. Teraz pozostało mu tylko pozbyć się wystrzępionego, zakrwawionego plastiku. Postanowił zatrzymać się obok pojemnika na śmieci przy wyjeździe z West Side Highway. Worek zniknie w górze śmieci wywożonych każdego ranka.

        Powrót do miasta zabrał mu trzy godziny. Jazda zrobiła się niebezpieczna, starał się jednak zachowywać dystans do innych samochodów. Nie potrzebował wgiętego zderzaka. Przez następne miesiące nie wolno mu się zdradzić, że dzisiaj wyjeżdżał z miasta.

        Wszystko poszło zgodnie z planem. Na ułamek sekundy przystanął na Dziewiątej Alei i wyrzucił plastikowy worek.

        O ósmej odstawił auto z powrotem na stację benzynową przy Dziesiątej Alei, gdzie również wypożyczano stare samochody. Tylko za gotówkę. Wiedział, że nie prowadzą księgowości.

        O dziewiątej, odświeżony prysznicem i przebrany, siedział w swoim mieszkaniu, popijając czystego burbona i próbując opanować nagły atak lodowatej paniki. W myślach odtwarzał każdą chwilę, która upłynęła, odkąd wczoraj stał w mieszkaniu Ethel i wysłuchiwał jej drwin, szyderstw i pogróżek.

        A potem już wiedziała. Zabytkowy sztylet z jej biurka w jego dłoni. Oczy Ethel pełne strachu, gdy zaczęła się cofać.

        Radość poderżnięcia jej gardła, patrzenia, jak kobieta zatacza się do tyłu przez łukowate drzwi kuchni i pada na kafelkową podłogę.

        Wciąż był zdumiony, wspominając, jak spokojnie się zachował. Zaryglował drzwi na wypadek, gdyby przez jakiś szaleńczy zbieg okoliczności zjawił się dozorca albo przyjaciel posiadający klucz. Wszyscy wiedzieli, jak ekscentrycznie czasami postępuje Ethel. Gdyby ktoś z kluczem odkrył, że drzwi są zaryglowane, na pewno pomyślałby, że gospodyni nie życzy sobie żadnych gości.

        Potem rozebrał się do bielizny i nałożył rękawiczki. Ethel planowała wyjazd, żeby napisać książkę. Gdyby ukrył ciało, ludzie zakładaliby, że sama wyjechała. Nie szukaliby jej przez całe tygodnie, może miesiące.

        Teraz, przełykając haust burbona, wspominał, jak wybrał ubrania z szafy, zdjął z ciała zabitej przesiąknięty krwią kaftan, naciągnął jej rajstopy, wsunął ramiona w bluzkę i żakiet, zapiął spódnicę, zabrał biżuterię, wcisnął stopy Ethel w pantofli Zamrugał wspominając, jak podźwignął ją i przytrzymał, żeby krew spłynęła na bluzkę i garsonkę. Ale to było konieczne. Kiedy ją znajdą, jeśli w ogóle znajdą, powinni myśleć, że zginęła w tym ubraniu.

        Pamiętał, żeby obciąć metki, które doprowadziłyby do natychmiastowej identyfikacji. Znalazł w szafie długi plastikowy worek, w którym pewnie odesłano wieczorową suknię z pralni. Wsunął ciało do worka, potem wyczyścił plamy krwi z orientalnego chodnika, umył kuchenne kafelki cloroksem, spakował do walizek ubrania i drobiazgi, gorączkowo walcząc z czasem...

        Ponownie napełnił kieliszek po brzegi burbonem, wspominając, jak zadzwonił telefon. Automatyczna sekretarka włączyła się i usłyszał szybko wymawiane słowa Ethel: „Zostaw wiadomość. Oddzwonię, kiedy i jeśli zechcę”. Nerwy odmówiły mu posłuszeństwa. Dzwoniący rozłączył się, a on wyłączył sekretarkę. Nie chciał zostawiać zapisu, kto dzwonił i później mógł przypomnieć sobie spotkanie, które się nie odbyło.

        Ethel mieszkała na parterze w trzypiętrowym budynku z piaskowca. Jej osobne wejście znajdowało się na lewo od pochyłej rampy, która prowadziła do głównego holu. W rezultacie jej drzwi były zasłonięte przed wzrokiem ulicznych przechodniów. Jedyny niebezpieczny odcinek stanowiło dwanaście schodków od drzwi do krawężnika.

        W mieszkaniu czuł się stosunkowo bezpiecznie. Najtrudniejsza chwila nadeszła, kiedy ukrywszy pod łóżkiem szczelnie owinięte ciało Ethel i bagaże, otworzył frontowe drzwi. Powietrze było ostre i wilgotne, zanosiło się na śnieg. Wiatr wdarł się zimnym tchnieniem do wnętrza mieszkania. Natychmiast zamknął drzwi. Było dopiero kilka minut po szóstej i ulice roiły się od ludzi wracających z pracy. Odczekał jeszcze prawie dwie godziny, a potem wymknął się z mieszkania, dwukrotnie przekręcił klucz w zamku i poszedł do taniego punktu wynajmu pojazdów. Podjechał samochodem pod dom Ethel. Szczęście mu sprzyjało, znalazł miejsce do parkowania prawie dokładnie przed kamienicą. Zapadł zmrok i ulica była pusta.

        W dwóch nawrotach przeniósł bagaże do samochodu. Trzeci etap był najgorszy. Postawił kołnierz płaszcza, nałożył starą czapkę, którą znalazł na podłodze wynajętego auta, i wyniósł z mieszkania plastikowy worek z ciałem Ethel. W chwili, kiedy zatrzasnął bagażnik, po raz pierwszy poczuł, że zdoła zapewnić sobie bezpieczeństwo.

        Okropny był powrót do mieszkania, żeby się upewnić, że nie zostały tam żadne ślady krwi, żadne oznaki czyjejś obecności. Każdy nerw jego ciała wprost krzyczał, żeby pędzić do parku stanowego i pozbyć się zwłok, ale on wiedział, że to szaleństwo. Policja może zauważyć, że ktoś próbuje dostać się do parku w nocy. Zamiast tego zostawił samochód na ulicy sześć przecznic dalej, powrócił do codziennych zajęć, a o piątej rano wyruszył w drogę razem z falą najwcześniej dojeżdżających do pracy...

        Już w porządku, powiedział sobie. Jestem bezpieczny!

        Dopiero kiedy przełknął ostatni rozgrzewający łyk burbona, uświadomił sobie, że popełnił jeden straszliwy błąd. Zrozumiał natychmiast, kto niemal na pewno go zdemaskuje.

        Neeve Kearny.

 

2

       

       

        Radio włączyło się o szóstej trzydzieści. Neeve wyciągnęła prawą rękę i po omacku szukała guzika, żeby wyciszyć natrętnie wesoły głos spikera. Potem znieruchomiała, kiedy znaczenie jego słów dotarło do jej świadomości.

        Na miasto spadło w nocy dwadzieścia centymetrów śniegu. Prosimy wyjeżdżać samochodem tylko w razie absolutnej konieczności. Parkowanie na ulicy zawieszone. Szkoły ogłoszą przerwę w nauce. Według prognozy śnieg będzie padał aż do późnego popołudnia.

        Wspaniale, pomyślała Neeve. Opadła na poduszki i podciągnęła kołdrę pod brodę. Nie znosiła opuszczać porannego biegu. Potem skrzywiła się na myśl o przeróbkach, które dzisiaj trzeba skończyć. Dwie szwaczki mieszkają w New Jersey, więc chyba nie dojadą. Wobec tego powinna wcześnie pójść do sklepu i sprawdzić, ile roboty można zwalić na Betty, jedyną pozostałą krawcową. Betty mieszkała na rogu Osiemdziesiątej Drugiej i Drugiej Alei, więc mogła przejść piechotą sześć przecznic do sklepu bez względu na pogodę.

        Z niechęcią opuściwszy przytulne ciepło łóżka, odrzuciła kołdrę, przebiegła przez pokój i sięgnęła do szafy po stary frotowy szlafrok, zabytek z czasów wypraw krzyżowych, jak twierdził jej ojciec Myles.

        — Gdyby kobiety, które wyrzucają tyle pieniędzy na twoje kreacje, zobaczyły cię w tej szmacie, znowu zaczęłyby robić zakupy u Kleina.

        Kleina zamknęli dwadzieścia lat temu, a zresztą, gdyby nawet zobaczyły mnie w tej szmacie, uznałyby mnie za ekscentryczkę — odparła. Wizerunek sklepu tylko by na tym zyskał.

        Zawiązała pasek w talii, jak zwykle doznając przelotnego żalu, że nie odziedziczyła po matce patykowatej figury zamiast solidnej, barczystej sylwetki celtyckich przodków, i odgarnęła do tyłu kruczoczarne kędzierzawe włosy, znak firmowy rodziny Rossettich. Miała również oczy Rossettich, tęczówki barwy sherry, ciemniejsze na krawędziach, tak że odcinały się ostro od białek, wielkie i pytające pod ciemnymi rzęsami. Lecz mlecznobiała cera z garstką piegów na prostym nosie stanowiła dziedzictwo Celtów, a szerokie usta i mocne zęby pochodziły od Mylesa Kearny’ego.

        Sześć lat wcześniej, kiedy skończyła studia i przekonała Mylesa, że nie zamierza się wyprowadzać, nalegał, żeby przerobiła swoją sypialnię. Po wyprawach do Sotheby’s i Christie’s zgromadziła eklektyczną kolekcję: mosiężne łóżko, antyczną szafę i komodę, wiktoriański szezlong i stary perski dywan, barwny niczym płaszcz Józefa. Narzuta, poduszki i falbanki przy łóżku były śnieżnobiałe; tapicer pokrył szezlong turkusowym aksamitem w tym samym odcieniu, który przewijał się przez dywan; śnieżnobiałe ściany stanowiły tło dla cennych obrazów i sztychów, otrzymanych od rodziny matki. „Women’s Wear Daily” sfotografował ją w tym pokoju i nazwał to pogodną elegancją w niezrównanym stylu Neeve Kearny.

        Neeve wsunęła stopy w ciepłe kapcie, które Myles nazywał jej papuciami, i podniosła roletę. Stwierdziła, że synoptyk nie musiał być geniuszem, żeby zapowiadać zamieć śnieżną. Z okna pokoju w Schwab House na rogu Siedemdziesiątej Czwartej Ulicy i Riverside Drive miała widok prosto na rzekę Hudson, ale teraz ledwie dostrzegała zarysy budynków na drugim brzegu, w New Jersey. Trasa Henry Hudson Parkway była zaśnieżona i już wypełniona ostrożnie pełznącym strumieniem samochodów. Nieszczęśnicy dojeżdżający do pracy bez wątpienia wyruszyli dzisiaj wcześniej.

       

        Myles był już w kuchni i nastawił kawę. Neeve pocałowała go w policzek i powstrzymała się od uwagi, że wygląda na bardzo zmęczonego. To znaczyło, że znowu źle spał. Gdyby tylko ustąpił i od czasu do czasu wziął pigułkę nasenną, pomyślała.

        — Jak tam legenda? — zagadnęła. Odkąd w zeszłym roku przeszedł na emeryturę, prasa uparcie nazywała go „legendarnym nowojorskim komisarzem policji”. Nie cierpiał tego.

        Udał, że nie słyszy pytania i popatrzył na nią z pozornym zdumieniem.

        — Tylko mi nie mów, że nie zamierasz biegać po Central Parku! — zawołał. — Co znaczy pół metra śniegu dla nieustraszonej Neeve?

        Przez lata biegali razem. Teraz, kiedy już nie mógł tego robić, martwił się jej wyprawami do parku o świcie. No, ale podejrzewała, że ojciec zawsze będzie się o nią martwił.

        Sięgnęła do lodówki po dzbanek soku pomarańczowego. Bez pytania napełniła wysoką szklankę dla niego, mniejszą dla siebie i zaczęła robić grzanki. Myles dawniej lubił obfite śniadania, teraz jednak bekon i jajka wykluczono z jego posiłków. Tak samo ser i wołowinę oraz, jak to ujmował, „połowę potraw, które uprzyjemniają życie”. Poważny atak serca ograniczył jego dietę i zakończył karierę.

        Siedzieli w przyjaznym milczeniu, na zasadzie niepisanej umowy dzieląc się porannym „Timesem”. Lecz kiedy Neeve podniosła wzrok, zauważyła, że ojciec nie czyta. Wpatrywał się w kolumny niewidzącym wzrokiem. Grzanka i sok stały przed nim nietknięte. Tylko kawy spróbował. Neeve odłożyła drugą część gazety.

        No dobrze — powiedziała. — Wyrzuć to z siebie. Czujesz się parszywie, tak? Na litość boską, miałam nadzieję, że na tyle zmądrzałeś, żeby nie zgrywać cichego męczennika.

        — Nie, nic mi nie jest — odrzekł Myles. — Przynajmniej nie mam bólów w klatce piersiowej, jeśli o to pytasz. — Rzucił gazetę na podłogę i sięgnął po kawę. — Nicky Sepetti wychodzi dzisiaj z więzienia.

        Neeve gwałtownie wciągnęła powietrze.

        Myślałam, że w zeszłym roku odmówiono mu warunkowego zwolnienia?

        W zeszłym roku apelował po raz czwarty. Odsiedział pełny wyrok, skrócony za dobre sprawowanie. Dzisiaj wieczorem wraca do Nowego Jorku.

        Twarz ojca stwardniała od zimnej nienawiści.

        — Tato, przejrzyj się w lustrze. Rób tak dalej, to dostaniesz następnego ataku serca.

        Neeve spostrzegła, że drżą jej ręce. Chwyciła mocno krawędź stołu w nadziei, że Myles nic nie zauważy i nie pomyśli, że ona się boi.

        — Wszystko jedno, czy Sepetti się odgrażał, kiedy go skazali. Przez lata próbowałeś znaleźć jego powiązania z... — Głos ją zawiódł, ale po chwili podjęła: — I nie odkryto ani jednego strzępka dowodu na jego związek z tą sprawą. Na litość boską, nie zamartwiaj się o mnie tylko dlatego, że wyszedł na wolność.

        Jej ojciec był właśnie tym prokuratorem, który wsadził za kratki Nicky’ego Sepettiego, głowę mafijnej rodziny Sepettich. Po ogłoszeniu wyroku zapytano skazanego, czy ma coś do powiedzenia. Wskazał Mylesa: „Słyszałem, że tak świetnie się spisałeś w mojej sprawie, że zrobili cię komisarzem policji. Gratulacje. Fajny był ten artykuł w «Post» o tobie i twojej rodzinie. Dobrze pilnuj żony i dziecka. Przyda im się obrońca”.

        Dwa tygodnie później Myles złożył przysięgę jako komisarz policji. Po miesiącu jego młodą żonę, matkę Neeve, trzydziestoczteroletnią Renatę Rossetti Kearny, znaleziono w Central Parku z poderżniętym gardłem. Nigdy nie wykryto sprawcy.

 

* * *

       

        Neeve nie protestowała, kiedy Myles nalegał, że zamówi dla niej taksówkę.

        — Nie możesz iść po śniegu do pracy — tłumaczył.

        — Nie chodzi o śnieg i oboje o tym wiemy — odrzekła. Całując ojca na pożegnanie, zarzuciła mu ramiona na szyję i objęła mocno. — Myles, oboje powinniśmy się martwić tylko o twoje zdrowie. Nicky Sepetti nie zechce wrócić do więzienia. Założę się, że jeśli zna jakieś pacierze, to teraz się modli, żeby nic mi się nie stało przez długi, długi czas. Nie ma w Nowym Jorku nikogo oprócz ciebie, kto nie wierzy, że jakiś drobny złodziejaszek napadł na mamę i zabił ją, bo nie chciała mu oddać torebki. Pewnie krzyknęła na niego po włosku i wpadł w panikę. Więc proszę, zapomnij o Sepettim i zostaw niebiosom wykonanie wyroku na tym, kto ją nam zabrał. Okay? Obiecujesz?

        Kiwnął głową, co niezbyt ją uspokoiło.

        — A teraz wynocha — powiedział. — Taksometr bije, a mój teleturniej zaczyna się za chwilę.

       

        Pługi śnieżne tylko po łebkach, jak to określił Myles, oczyściły West End Avenue z nagromadzonego śniegu. Kiedy taksówka wlokła się po śliskich ulicach i na Osiemdziesiątej Pierwszej skręciła w parkową przecznicę wschód-zachód, Neeve przyłapała się na bezowocnym „gdybaniu”. Gdyby złapano mordercę jej matki, może w końcu ojciec pogodziłby się ze stratą, tak jak ona się pogodziła. Tymczasem wciąż jątrzył w sobie otwartą, niezagojoną ranę. Wciąż oskarżał sam siebie, że w jakiś sposób zawiódł żonę. Przez te wszystkie lata wyrzucał sobie, że nie potraktował tamtej groźby poważnie. Nie potrafił pogodzić się z faktem, że nawet mając do dyspozycji ogromne siły nowojorskiej policji, nie zdołał wykryć tożsamości bandyty, który — o czym był przekonany — działał na rozkaz Sepettiego. Tylko tego jeszcze pragnął w życiu — znaleźć zabójcę, odpłacić jemu i Sepettiemu za śmierć Renaty.

        Neeve zadrżała. W taksówce było zimno. Kierowca widocznie obserwował ją w lusterku, bo powiedział:

        — Przepraszam panią, ogrzewanie nie za dobrze działa.

        — Nie szkodzi.

        Odwróciła wzrok, żeby uniknąć rozmowy. „Gdyby” wciąż wypełniało jej myśli. Gdyby zabójcę złapano i skazano przed laty, Myles mógłby odbudować swoje życie. W wieku sześćdziesięciu ośmiu lat wciąż był atrakcyjny i mnóstwo kobiet spoglądało w szczególny sposób na tego szczupłego, barczystego mężczyznę z gęstą czupryną przedwcześnie posiwiałych włosów, intensywnie niebieskimi oczami i nieoczekiwanie ciepłym uśmiechem.

        Tak głęboko pogrążyła się w myślach, że nawet nie zauważyła, kiedy taksówka stanęła przed sklepem. Na kremowo-błękitnej pasiastej markizie widniał pełen zakrętasów napis: „Salon Neeve”. Okna wystawowe, wychodzące na Madison Avenue i Osiemdziesiątą Czwartą Ulicę, lśniły od wilgoci, która dodawała połysku nieskazitelnie skrojonym jedwabnym letnim sukniom na manekinach ustawionych w wyszukanych pozach. To Neeve wpadła na pomysł, żeby zamówić parasole wyglądające jak parasolki od słońca. Na ramionach manekinów udrapowano zwykłe płaszcze przeciwdeszczowe w jednym z kolorów nadruku na sukniach. Neeve żartowała, że to jej wersja hasła „nie bądź szara w deszczu”, która jednak odniosła oszałamiający sukces.

        — Pani tu pracuje? — zapytał taksiarz, kiedy mu płaciła. — Wygląda drogo.

        Niezobowiązująco kiwnęła głową, myśląc: Ja jestem właścicielką, przyjacielu.

        Świadomość tego wciąż budziła w niej dreszcz podniecenia. Sześć lat wcześniej poprzedni butik w tym miejscu zbankrutował. To stary przyjaciel jej ojca, słynny projektant Anthony della Salva, dosłownie zmusił ją do przejęcia sklepu. „No więc jesteś młoda”, oświadczył, porzucając ciężki włoski akcent, który stanowił obecnie część jego osobowości. „To twój plus. Pracowałaś w modzie, odkąd skończyłaś szkołę. Więcej, masz zdolności i smykałkę. Pożyczę ci pieniądze na początek. Jeśli to nie wypali, chętnie odpiszę sobie stratę od podatku, ale wierzę w ciebie. Masz to, czego trzeba, żeby ci się udało. Poza tym potrzebuję jeszcze jednego sklepu, żeby sprzedawać swoje ubrania”. Czego jak czego, ale tego Sal na pewno nie potrzebował i oboje o tym wiedzieli. Niemniej była mu wdzięczna.

        Myłeś stanowczo sprzeciwiał się wzięciu pieniędzy od Sala, Neeve jednak skwapliwie skorzystała z okazji. Oprócz oczu i włosów odziedziczyła po Renacie coś jeszcze: niezwykle rozwinięte wyczucie mody. W zeszłym roku spłaciła pożyczkę Sala razem z procentami według stopy rynkowej, na co sama nalegała.

        Nie zdziwiła się, widząc Betty już przy pracy w szwalni. Betty miała pochyloną głowę, twarz zastygłą w wyrazie skupienia, które wyryło już na stałe zmarszczki pomiędzy jej brwiami i na czole. Dłonie, smukłe i pomarszczone, operowały igłą i nitką z precyzją chirurga. Obrębiała bluzkę wyszywaną paciorkami w skomplikowany wzór. Włosy ufarbowane na krzykliwy odcień miedzi podkreślały pergaminową bladość twarzy. Neeve z przykrością przypomniała sobie, że jej pracownica przekroczyła siedemdziesiątkę. Nie chciała nawet myśleć o dniu, kiedy staruszka postanowi przejść na emeryturę.

        — Pomyślałam, że lepiej podgonię robotę — oznajmiła Betty. — Mamy dzisiaj okropnie dużo klientów.

        Neeve ściągnęła rękawiczki i odwinęła szalik.

        — Jakbym nie wiedziała. A Ethel Lambston upiera się, że musi dostać wszystko dzisiaj po południu.

        — Wiem. Przygotuję jej rzeczy, kiedy to skończę. Nie warto wysłuchiwać gderania tej kobiety, jeśli każda szmatka, którą kupiła, nie będzie gotowa na czas.

        — Szkoda, że nie mamy więcej takich dobrych klientek — zauważyła pojednawczo Neeve.

        Betty kiwnęła głową.

        — Chyba tak. Przy okazji, cieszę się, że namówiłaś panią Yates na ten komplet. W tym drugim, który przymierzała, wyglądała jak krowa.

        — W dodatku kosztował półtora tysiąca więcej, ale nie mogłam jej pozwolić, aby go wzięła. Prędzej czy później musiałaby przejrzeć się w lustrze. Top z cekinów wystarczy. Powinna nosić długą, lejącą się spódnicę.

        Zdumiewająco wiele klientek dotarło do sklepu, nie zważając na śnieg i śliskie chodniki. Niestety dwie dziewczyny nie dotarły, więc Neeve spędziła cały dzień w dziale sprzedaży. Tę część pracy lubiła najbardziej, ale w ostatnich latach musiała ograniczyć się do obsługiwania tylko nielicznych osobistych klientek.

        W południe weszła do swojego gabinetu na zapleczu, zjadła kanapkę z delikatesów, wypiła kawę i zadzwoniła do domu.

        Myłeś rozmawiał już bardziej normalnie.

        — Mogłem wygrać czternaście tysięcy dolarów i pikapa championa w „Kole fortuny” — oznajmił. — Wygrałem tyle, że musiałbym chyba wziąć nawet tego gipsowego dalmatyńczyka za sześćset dolarów, którego mają czelność nazywać nagrodą.

        — No, chyba doszedłeś do siebie — zauważyła Neeve.

        — Pogadałem z chłopakami w mieście. Mają dobrych ludzi do pilnowania Sepettiego. Mówią, że jest poważnie chory i stracił chęć do zemsty. — W głosie Mylesa brzmiała satysfakcja.

        — I pewnie przypomnieli ci, że nie wierzą, iż miał coś wspólnego ze śmiercią mamy. — Nie czekała na odpowiedź. — Na dzisiejszy wieczór wyśmienity będzie makaron. W zamrażalniku mamy mnóstwo sosu. Wyjmij go, dobrze?

        Odłożyła słuchawkę nieco podniesiona na duchu. Przełknęła ostatni kęs kanapki z indykiem, popiła resztką kawy i wróciła do działu sprzedaży. Trzy z sześciu przymierzalni były zajęte. Wyćwiczonym okiem obrzuciła wnętrze sklepu, rejestrując wszystkie szczegóły.

        Wejście od Madison Avenue prowadziło do działu z dodatkami. Neeve wiedziała, że o jej sukcesie zadecydowała między innymi dostępność na miejscu biżuterii, torebek, obuwia, kapeluszy i szalików, dzięki czemu klientka przymierzająca suknię lub kostium nie musiała szukać dodatków gdzie indziej. Wnętrze urządzono w odcieniach kości słoniowej z akcentami ciepłego różu na wyściełanych sofach i krzesłach. Ubiory sportowe i oddzielne sztuki wisiały w przestronnych niszach dwa stopnie wyżej niż gabloty. Oprócz wytwornie odzianych manekinów wystawowych w sklepie nie prezentowano żadnych strojów. Potencjalną klientkę prowadzono do krzesła, a sprzedawczyni przynosiła jej do wyboru suknie, kostiumy i garsonki.

        To Sal poradził Neeve takie rozwiązanie. „Inaczej będziesz miała hordy wandali zrywających ubrania z wieszaków. Zacznij ekskluzywnie, skarbie, i trzymaj się tego”, poradził i jak zwykle miał rację.

        Róż i kość słoniową wybrała Neeve. „Kiedy klientka przegląda się w lustrze, nie chcę, żeby otoczenie zaćmiewało to, co próbuję sprzedać”, wyjaśniła dekoratorowi, który próbował ją namówić na wielkie plamy koloru.

        Popołudnie wlokło się powoli, klientek ubywało. O trzeciej Betty wyszła ze szwalni.

        — Rzeczy pani Lambston są gotowe — zawiadomiła właścicielkę.

        Neeve osobiście przygotowała to zamówienie. Same wiosenne suknie. Ethel była pisarką po sześćdziesiątce, wolnym strzelcem, z jednym bestsellerem na koncie.

        — Piszę na każdy temat pod słońcem — zwierzała się jednym tchem Neeve w dniu otwarcia sklepu. — Stosuję inne podejście, świeże spojrzenie. Jestem przeciętną kobietą, która widzi coś po raz pierwszy albo w nowym świetle. Piszę o seksie i związkach, o zwierzętach, domach opieki, organizacjach, handlu nieruchomościami, o partiach politycznych i jak zostać wolontariuszką i... — Zabrakło jej tchu, błękitne oczy miotały iskry, blond włosy przetykane siwizną falowały wokół twarzy. — Kłopot w tym, że pracuję tak ciężko, iż nie mam ani chwili dla siebie. Jeśli kupuję czarną suknię, w końcu noszę do niej brązowe buty. Podobno masz tutaj wszystko. Doskonały pomysł. Ubierz mnie.

        Przez ostatnie sześć lat Ethel Lambston stała się cenioną klientką. Nalegała, żeby Neeve wybierała każdą noszoną przez nią szmatkę, a także dodatki i listy zestawień, co z czym nosić. Mieszkała na parterze eleganckiej kamienicy przy Zachodniej Osiemdziesiątej Drugiej Ulicy i Neeve wpadała tani czasami, żeby doradzić pisarce, które ubrania warto zatrzymać na następny sezon, a które oddać.

        Ostatnio Neeve przeglądała jej szafę przed trzema tygodniami. Następnego dnia Ethel przyszła i zamówiła nowe stroje.

        — Prawie skończyłam ten artykuł o modzie, do którego robiłam z tobą wywiad — oznajmiła. — Mnóstwo ludzi wścieknie się na mnie, kiedy to się ukaże, ale tobie się spodoba. Zrobiłam ci darmową reklamę.

        Po zakończeniu przymiarek ona i Neeve różniły się zdaniem tylko co do jednego kostiumu. Neeve próbowała go zabrać.

        — Nie chcę ci tego sprzedać. To od Gordona Steubera. Odmawiam sprzedawania jego ubrań. Powinnam zwrócić ten kostium. Nie znoszę faceta.

        Ethel wybuchnęła wtedy śmiechem.

        — Zaczekaj, aż przeczytasz, co o nim napisałam. Zmieszałam go z błotem. Ale chcę mieć ten komplet. Ubrania Steubera dobrze na mnie wyglądają.

       

        Teraz, kiedy Neeve starannie układała stroje w ciężkich ochronnych workach, mimowolnie zacisnęła usta na widok kostiumu od Steubera. Przed sześcioma tygodniami sprzątaczka w sklepie poprosiła ją o rozmowę z przyjaciółką Meksykanką, która miała kłopoty. Kobieta powiedziała Neeve, że pracowała w nielegalnej wytwórni w Bronksie, należącej do Gordona Steubera.

        — Nie mamy zielonych kart. On grozi, że nas wyda. W zeszłym tygodniu chorowałam. Wyrzucił mnie i moją córkę i nie chce zapłacić, co nam się należy.

        Młoda kobieta wyglądała najwyżej na dwadzieścia parę lat.

        — Córkę! — wykrzyknęła Neeve. — Ile lat ma pani córka?

        — Czternaście.

        Neeve skreśliła zamówienie od Gordona Steubera i wysłała mu wiersz Elizabeth Barrett Browning, który pomógł zmienić prawo dotyczące pracy dzieci w Anglii. Podkreśliła wers: „Lecz maleńkie dzieci, o moi bracia, one gorzko plączą”.

        Ktoś z biura Steubera dał cynk do „Women’s Wear Daily”. Wydawcy wydrukowali wiersz na pierwszej stronie, obok zjadliwego listu Neeve do Steubera, i zaapelowali do innych detalistów, żeby bojkotowali przedsiębiorców łamiących prawo.

        Anthony della Salva był zdenerwowany.

        — Neeve, ludzie mówią, że Steuber ma więcej do ukrycia niż jeden nielegalny zakład. Narobiłaś szumu i teraz federalni węszą wokół jego zeznań podatkowych.

        — Świetnie — burknęła. — Jeśli na podatkach też oszukuje, mam nadzieję, że go złapią.

       

        No cóż, pomyślała, wygładzając kostium od Steubera na wieszaku, to ostatnia jego rzecz, która wyszła z mojego sklepu. Nie mogła się doczekać przeczytania owego artykułu o modzie. Wiedziała, że wkrótce ma się ukazać w „Contemporary Woman”, magazynie, którego Ethel była współwydawcą.

        Na koniec Neeve sporządziła listę dla pisarki. „Niebieska jedwabna wieczorowa garsonka; włóż białą jedwabną bluzkę; biżuteria w kasecie A. Różowo-szary komplet; szare pantofle, odpowiednia torebka; biżuteria w kasecie B. Czarna koktajlowa sukienka...”. Wszystkich kreacji było osiem i razem z dodatkami kosztowały prawie siedem tysięcy dolarów. Ethel wydawała taką sumę trzy lub cztery razy do roku. Wyznała Neeve w zaufaniu, że kiedy się rozwiodła przed dwudziestoma dwoma laty, otrzymała duże odszkodowanie i mądrzeje zainwestowała. „I dostaję od niego miesięcznie tysiąc dolarów alimentów do końca życia”, chichotała. „Kiedy zerwaliśmy, był na fali. Mówił swoim adwokatom, że warto było pozbyć się mnie za każdą cenę. W sądzie powiedział, że jeśli kiedyś znowu wyjdę za mąż, facet powinien być głuchy jak pień. Może bym mu darowała, gdyby nie ten dowcip. Ożenił się powtórnie i ma trójkę dzieci, a odkąd Columbus Avenue zrobiła się modna i wzrosły czynsze za wynajem lokali, jego bar podupada. Co jakiś czas dzwoni do mnie i błaga, żebym mu darowała, ale ja odpowiadam, że jeszcze nie znalazłam faceta głuchego jak pień”.

        W tamtej chwili Neeve poczuła niechęć do pisarki. A potem starsza kobieta dodała z tęsknotą w głosie: „Zawsze chciałam mieć rodzinę. Rozwiedliśmy się, kiedy miałam trzydzieści siedem lat. Przez pięć lat małżeństwa nie dał mi dziecka”.

        Neeve zaczęta z obowiązku czytać artykuły Ethel i szybko zorientowała się, że chociaż autorka sprawiała wrażenie gadatliwej, roztrzepanej kobiety, umiała świetnie pisać. Nieważne, jaki temat poruszyła, zawsze przeprowadzała rozległe badania.

        Z pomocą recepcjonistki Neeve spięła na dole worki z ubraniami. Biżuterię i obuwie zapakowała do oddzielnych pudełek, które ułożyła w kremowo-różowych kartonach z ozdobnymi napisami „Salon Neeve”. Z westchnieniem ulgi wybrała numer telefonu Ethel.

        Nikt nie odbierał. Pisarka nie włączyła również sekretarki. Neeve doszła do wniosku, że Ethel zapewne pojawi się lada chwila, zdyszana, z taksówką czekającą przed drzwiami.

        O czwartej w salonie nie było już klientek i Neeve odesłała wszystkich pracowników do domu. Cholerna Ethel, pomyślała. Sama też wolałaby już zamknąć sklep. Śnieg sypał nieprzerwanie i Neeve obawiała się, że później nie złapie taksówki. Próbowała dodzwonić się do pisarki o wpół do piątej, o piątej, o piątej trzydzieści. Co teraz? Potem wpadła na pewien pomysł. Zaczeka do szóstej trzydzieści, do zwykłej pory zamknięcia, po czym dostarczy ubrania klientce, jadąc do domu. Na pewno można je zostawić u dozorcy. W ten sposób, jeśli Ethel zamierza wkrótce udać się w podróż, dostanie swoją nową garderobę na czas.

        Dyspozytor w przedsiębiorstwie taksówkowym nie chciał przyjąć wezwania.

        — Każemy wszystkim wozom zjeżdżać do bazy, proszę pani. Warunki na ulicach są straszne. Ale proszę podać nazwisko i numer telefonu. Kiedy usłyszał jej nazwisko, zmienił ton. — Neeve Kearny! Czemu pani nie powiedziała, że jest pani córką komisarza? Na pewno odstawimy panią do domu.

        Taksówka przyjechała za dwadzieścia siódma. Centymetr po centymetrze wlekli się przez niemal nieprzejezdne ulice. Kierowca nie był zachwycony dodatkowym postojem.

        — Proszę pani, chciałbym jak najszybciej odstawić wóz.

        W mieszkaniu Ethel nikt nie odpowiadał, a Neeve daremnie dobijała się do dozorcy. W kamienicy znajdowały się cztery inne mieszkania, ale nie znała lokat...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin