Subb.rtf

(966 KB) Pobierz
C

C.C. MacAPP

 

 

 

 

SUBB

 

Przekład

Stanisław Kroszczyński


Tytuł oryginału SUBB

Redaktor serii ZBIGNIEW FONIOK

Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ

Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI

Korekta

BARBARA CYWIŃSKA MONIKA TUREK

Ilustracja na okładce COLIN LANGEVELD/via THOMAS SCHLUCK GmbH

Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER

Skład WYDAWNICTWO AMBER



Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu

http://www.amber.sm.pl http://www.wydawnictwoamber.pl



Copyright © 1971 by Coronet Communications, Inc. Ali rights reserved.

For the Polish edition Copyright © 2004 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-241-1963-9


Rozdział 1

Z

mierzch przechodził w noc. Nad parkiem przy cmentarzu unosił się zapach świeżo przystrzyżonej trawy i wilgotnej jesiennej ziemi. Z umieszczonej na szczycie słupa pojedyn­czej żarnicy* słabe błękitnozielone światło padało prosto na ławkę, na której siedział Kim Bukanan. Czuł, że chłodny wiatr staje się coraz bardziej kąśliwy, ale w obecnym stanie umysłu nie chciało mu się nawet zapiąć kurtki.

Usłyszał kroki na żwirowanej alejce i odruchowo spojrzał w tamtą stronę. Zobaczył schludnie ubranego mężczyznę w średnim wieku, którego widział godzinę wcześniej przy gro­bie matki podczas pogrzebu. Mężczyzna podszedł bliżej, ale w półmroku prawie nie było widać jego twarzy.

- Przepraszam, mogę usiąść obok pana?

Kim mruknął coś niezrozumiałego i przesunął się, żeby zro­bić miejsce. Mężczyzna przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, a wresz­cie powiedział:

- Proszę wybaczyć, że pana niepokoję, panie Bukanan, ale musimy porozmawiać, zanim opuści pan Ziemię.

Zaskoczony Kim drgnął i odwrócił się w jego stronę.

-                Skąd pan mnie zna? Pewnie... pewnie pracuje pan dla rządu, czy coś w tym rodzaju. Przecież dopiero wczoraj wy­kupiłem rezerwację!

-                Nie pracuję dla Rządu Ziemi, panie Bukanan. Należę do Solconu.

Kim starał się nie pokazać po sobie rozdrażnienia.

-                A co ma ze mną wspólnego Solar Confederation?

-                Aż dwie rzeczy, panie Bukanan. Po pierwsze, wyrusza pan w przestrzeń kosmiczną. Wiemy, że znajdzie się pan w bardzo odległym obszarze Strugi, a my nie mamy tam zbyt wielu oczu i uszu do dyspozycji. Po drugie, pański ojciec ma duże wpływy w znacznej części Strugi, niemal do samych Kresów.

Kim zesztywniał.

-                Nigdy w życiu nie widziałem ojca. Porzucił moją matkę, zanim przyszedłem na świat.

-                Znamy pańską sytuację, panie Bukanan. Prawdopodob­nie uzna pan, że mieszamy się do nie swoich spraw, ale wiemy również, że ojciec zapewnił panu i pana matce utrzymanie. Zadbał też o pana wykształcenie. Musimy więc przyznać, że coś was łączy, chociaż nigdy pan z nim nie rozmawiał ani
nie korespondował.

Kim zerwał się na równe nogi, stanął nad mężczyzną i spoj­rzał na niego z góry.

-                Co to pana właściwie obchodzi?

-                Obchodzi to nas, ponieważ leży nam na sercu przyszłość ludzkości.

Kim zaśmiał się gorzko.

-              Może mi pan wyjaśni, co to ma do rzeczy? Powiem panu jedno: nie wybieram się w przestrzeń kosmiczną, żeby podjąć współpracę z ojcem. Teraz, kiedy moja matka odeszła, nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Porzuciłem studia i nie życzę sobie go oglądać... ściślej mówiąc, chcę się z nim spotkać tylko raz i powiedzieć mu prosto w twarz, co o nim myślę. Wstydzę się, że noszę jego nazwisko. Czy to panu wystarczy? Mężczyzna westchnął.

-              Obawiam się, że niezupełnie. Wciąż mamy nadzieję, że będzie pan mógł nam pomóc.

Kim postawił kołnierz kurtki, zawahał się i niechętnie usiadł znów obok mężczyzny.

-                 Pewnie wydaje się panu, że jako syn Ralfa Bukanana mam dostęp do jakichś miejsc albo spraw. Nawet jeśli tak jest, nie zamierzam z tego korzystać!

-                 W porządku. Może jednak wydarzyć się coś, czego pan w tej chwili nie przewiduje. Czy zechciałby pan pełnić funk­cję, powiedzmy, nieoficjalnego obserwatora na rzecz naszej organizacji?

Śmiech Kima zabrzmiał nienaturalnie głośno.

-              Ja? To moja pierwsza podróż pozaziemska, nie licząc krótkiej wyprawy treningowej na Lunę. Jeśli chodzi o przestrzeń kosmiczną, jestem zupełnym żółtodziobem. Kiepski byłby ze mnie tajny agent!

Mężczyzna wzruszył ramionami.

-              Nawet przypadkowe obserwacje mogą być przydatne... - Zawiesił głos. - Panie Bukanan, ta sprawa może mieć znacz­nie większe znaczenie dla ludzkości, niż się panu zdaje. Czy mógłby pan zostać jeszcze chwilę? Chciałbym zadać parę py­tań o charakterze osobistym.

Kim z gniewem odchylił się do tyłu.

-                 Kilka więcej, kilka mniej, co to za różnica?



* Samowzbudzające się gazy uwięzione w kuli z przezroczystego tworzywa.

 

-                 Dziękuję panu. Panie Bukanan, bardzo niewiele brakuje panu do doktoratu z astrofizyki. Dlaczego właśnie teraz prze­rywa pan studia?

Kim był zadowolony, że w półmroku nie można dostrzec rumieńca na jego twarzy. Nie bardzo miał ochotę opowiadać o uczuciach, jakie miotały nim przez te ostatnie dni.

-              No cóż, nie wiem, jak to się ma do przyszłości rodzaju ludzkiego, ale po prostu nie mam ochoty zostawać dłużej na uniwersytecie. Jestem już w takim wieku, że nie dopuszczą mnie do rozgrywek sportowych, a większość moich rówieś­ników porobiła już dyplomy. Nauczyłem się tego, co mi po­trzebne,
i nie chce mi się czekać, aż kilku znudzonych profe­sorów zechce przeczytać moją dysertację...             
Mężczyzna uśmiechnął się.             

-              Rozumiem pana. - Zamilkł na chwilę. - Panie Bukanan, czy mam rozumieć, że udaje się pan na planetę Lenare tylko po to, żeby jeden, jedyny raz spotkać się z ojcem, którego nigdy pan nie widział?

Kim popatrzył na niego z niechęcią.

-              Jeśli koniecznie chce pan wiedzieć, to tak.

Dlaczego właściwie podjął taką decyzję? Cztery dni temu jego matka w jednej z ostatnich chwil półświadomości zwróci­ła ku niemu niewidzące spojrzenie i wyszeptała cicho: „Ralf..."

Kim nie przypominał sobie, by kiedykolwiek przedtem wymówiła imię ojca. W jakichś sposób ten nieoczekiwany szept pogrążył go w chaosie sprzecznych uczuć.

Wciąż nie bardzo rozumiał dlaczego. Pewnie po części brało się to stąd, że nagle uświadomił so­bie, jak wiele jego matka przecierpiała przez te wszystkie lata, z czego przedtem w ogóle nie zdawał sobie sprawy. Od dzie­ciństwa wyrastał w przekonaniu, że ojciec nigdy nie wróci. Nie przypominał sobie, żeby matka kiedykolwiek skarżyła się z tego powodu. Zawsze mieli dość pieniędzy, a chociaż w prze­ciwieństwie do innych chłopców nie mógł pochwalić się oj­cem w domu, zawsze mógł przynajmniej oznajmić: „A mój tata jest kosmonautą!"

Niebagatelną rolę, jak przypuszczał, odgrywało też poczucie winy. Zaniedbywał matkę przez parę ostatnich lat. Spoglądając w przeszłość, z bólem uświadamiał sobie, że stopniowo popa­dała w otępienie i zamykała się w sobie. Ile rozpaczliwych, samotnych godzin musiała znieść? Ile miesięcy upływało mię­dzy jego wizytami czy choćby telefonami?

Dostrzegał też inny składnik tej mieszaniny gorzkich uczuć - zwykłą, dziecinną zazdrość. Miał wystarczające pojęcie o psychologii, żeby wiedzieć, iż chłopiec wychowany wyłącz­nie przez matkę staje się zaborczy w stosunku do niej i zaczy­na się podświadomie obawiać nieoczekiwanego powrotu ojca. Cóż, mógł ciągnąć te ponure rozważania w nieskończoność, ale nie przynosiło mu to ulgi.

Jedno wiedział na pewno: po prostu musi uciec od tego ży­cia, które nagle stało się nie do zniesienia,
i spotkać się z czło­wiekiem, który porzucił jego matkę. Nieważne, czy wtedy cho­dziło o zwykłą, nikczemną zdradę (co nie wydawało się prawdopodobne, skoro przez wszystkie te lata przesyłał im pieniądze), czy też wina leżała po obu stronach; mogło zresz­tą chodzić o coś zupełnie innego, tak czy owak on, Kim, od­czuwał przemożną potrzebę doprowadzenia do tej konfronta­cji.

Gdyby okazało się, że nie było żadnego usprawiedliwienia, wtedy wiedziałby przynajmniej tyle, że on
i jego matka zo­stali po prostu porzuceni. Mógłby z czystym sumieniem gar­dzić tym człowiekiem
i powiedzieć mu o tym; z czasem może zdoła zapomnieć ten dojmujący szept: „Ralf...". Głos mężczyzny siedzącego obok przywołał go do rzeczy­wistości.

-              Panie Bukanan, tak się składa, że na planecie Lenare znaj­duje się przedstawicielstwo firmy pańskiego ojca. Za pośred­nictwem tego biura prowadzi on interesy z Solconem i z samą Ziemią. Czy jednak zdaje pan sobie sprawę, że Ralf Bukanan spędza większość czasu w bardziej oddalonych okolicach Stru­gi? Prawdopodobieństwo spotkania go na Lenare jest niewiel­kie.

Kim wzruszył ramionami.

-                Od czegoś trzeba zacząć. Jeśli zna pan jakieś lepsze miej­sce, będę wdzięczny za informację.

-                 Niestety, nie znam. Ralf Bukanan także i dla Solconu jest postacią dość zagadkową. - Siedział przez chwilę w milcze­niu. - Chciałbym wytłumaczyć panu dokładniej, w jaki spo­sób może pan być dla nas przydamy. Jeszcze raz przepraszam za niedyskrecję, ale doszło do naszej wiadomości, że pan nie­zbyt lubi subbów. Kim znów powstrzymał gniew.

-                Nie jestem zwolennikiem dyskryminacji subbów. Po prostu ich nie lubię!

-                Jak wielu ludzi. Czy wie pan o tym, że Bukanan Enterprises zatrudnia bardzo wielu z nich?

Kim popatrzył na niego uważnie.

-                Pierwsze słyszę. Przypuszczam, że to wynika z czysto praktycznych względów. Oni są przecież znacznie lepiej przy­stosowani do życia w przestrzeni kosmicznej niż normalni. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin