Ringo John - Piesn przed bitwa.doc

(1694 KB) Pobierz

JOHN RINGO

 

 

PIEŚŃ PRZED BITWĄ

 

s&c

EX LIBRIS

 

PROLOG

 

– Ile to będzie planet?

Rozmowa toczyła się przed zajmującym całą ścianę ekranem wizyjnym. Obraz nie zachęcał do przyjaznej pogawędki.

Adiutant wiedział, że pytanie było retoryczne. Ghin stawał się z wiekiem miękki i tracił zdolności przywódcze.

Ale nadal jeszcze był potężny.

– Siedemdziesiąt dwie.

– Nie licząc Barwhon i Diess.

– Nadal się jeszcze bronią.

Odpowiedzią była cisza.

– Wykorzystamy Ziemian.

Nareszcie!

– Tak, wielki Ghinie.

Cisza. Ghin spojrzał na ekran.

– Cieszy cię to, prawda, Tirianinie?

– Uważam, że to mądra decyzja, tak jak wszystkie twoje decyzje, wielki Ghinie.

– Ale powzięta zbyt późno. Bez stanowczości, bez... Jak brzmiało to ziemskie słowo? „Entuzjazm".

Adiutant ostrożnie dobierał słowa odpowiedzi.

– Gdyby decyzję podjęto wcześniej, możliwe, że zyskalibyśmy więcej. A na pewno mniej byśmy stracili.

Odpowiedź nadeszła dopiero po chwili.

– Na początku z pewnością zyskamy więcej. Lecz jakie będą straty na dłuższą metę, Tirianinie?

– Działania najwyraźniej odniosły skutek. Ziemianie dadzą się łatwo kontrolować.

– Grupa Rintara też tak myślała.

– Tamci Ziemianie byli jeszcze nie ukształtowani. Brakowało im ogłady, byli dzicy. Nowymi rasami można o wiele łatwiej manipulować. Ziemianie nie stanowią zagrożenia, a nieliczni, którzy przetrwają inwazję, będą wdzięczni za każdy ochłap, który im rzucimy.

Ghin przez dłuższą chwilę patrzył na ekran w milczeniu.

– Może i masz rację, Tirianinie. Ale ja w to wątpię. Wiesz, dlaczego pozwalam, by kontynuowano ziemski projekt?

– Skoro sądzisz, że przesłanki są błędne, rzeczywiście mnie to dziwi.

Cisza.

– A więc dlaczego?

– Zgadnij.

Cisza, oddech i znowu dłuższe milczenie.

– Bo stracimy o wiele więcej planet bez ich pomocy?

– Częściowo dlatego. Tirianinie, bez pomocy Ziemian stracimy wszystkie planety.

– Wielki Ghinie, nasze ekspertyzy wykazują, że Posleeni przegrają, jeśli odpowiednio spowolnimy tempo przyrostu ich populacji. Zestarzeją się. Jednak do tego czasu stracilibyśmy jeszcze dwieście planet. To nie do przyjęcia.

– Te ekspertyzy są błędne, tak samo jak i te, które dotyczą Ziemian. Pod koniec tej ery to Ziemianie będą władcami, a Darhelowie staną się rasą wygnańców, żyjących na obrzeżach cywilizacji i zbierających odpadki. A powodem tego będzie twój ziemski projekt.

Tirianin usilnie starał się zapanować nad wyrazem twarzy.

– Ja... kwestionuję tę ekspertyzę, wielki Ghinie.

– To nie jest ekspertyza, młody głupcze, to są fakty.

Na ekranie wizyjnym płonęła kolejna planeta.

 


1

 

Norcross, Georgia,

Sol III 14:47 czasu wschodniego USA,

16 marca 2001

 

Michael O'Neal był młodszym konsultantem do spraw sieci w atlanckiej firmie zajmującej się projektowaniem stron internetowych. W praktyce oznaczało to, że spędzał od ośmiu do dwunastu godzin dziennie na pracy z kodem HTML, Java i Perl. Czasem w dziale obsługi klienta potrzebowano kogoś, kto naprawdę orientował się w działaniu systemu, bo wśród klientów znalazł się akurat jakiś inżynier albo zapaleniec komputerowy. W takim przypadku zapraszano Mike'a na spotkanie, na którym siedział cicho, dopóki klient nie zadał jakiegoś trudniejszego pytania.

Wtedy Mike zabierał głos i częstował słuchaczy prawdziwym techno-bełkotem. Miało to przekonać zleceniodawcę, że w firmie pracuje przynajmniej jedna osoba, która interesuje się nim bardziej niż na przykład własną czupryną albo wynikiem gry w golfa. Na koniec konsultant do spraw sprzedaży zabierał klienta na lunch, a Mike wracał do swojego biura.

O ile Mike rzeczywiście miał zadbane włosy, to jednak nie grywał w golfa ani w tenisa, ponadto był brzydki jak troll i niski jak krasnolud. Pomimo to wytrwale piął się po szczeblach kariery zawodowej. Ostatnio zamiast awansu dostał nieoczekiwaną podwyżkę, co piekielnie go zaskoczyło. Krążyły też plotki o możliwości dalszej poprawy jego sytuacji.

Biuro, do którego się wprowadził, nie było duże. Ledwo starczało miejsca, żeby okręcić się w obrotowym fotelu.

Pomieszczenie znajdowało się tuż obok stołówki, więc kilka razy dziennie wypełniał je zapach prażonej kukurydzy.

Ale jednak było to biuro, a to oznaczało niemal wszystko. Ktoś dyskretnie przygotowywał go do czegoś, a on tylko miał nadzieję, że nie na gilotynę. Było to mało prawdopodobne – był typem człowieka, którego potrzebowała każda firma.

Był wściekły. Zbyt dużo dodatków na stronie internetowej najnowszego klienta okropnie spowalniało wczytywanie witryny. Niestety klient nalegał na pozostawienie tych „niewielkich" fragmentów kodu, które tak bardzo obciążały stronę, a Mike miał się teraz zastanowić, jak rozwiązać ten problem.

Usiadł i oparł stopy na blacie przeładowanego biurka. Bawiąc się przyrządem do gimnastyki dłoni, popatrzył na plakat „Tick" na suficie i pomyślał o zbliżającym się urlopie. Jeszcze tylko dwa tygodnie i będzie surfował po błękitnym oceanie, pił zimne piwo i podziwiał rafy koralowe. Powinienem był wstąpić do Komanda Foki, pomyślał.

Na jego twarzy malował się wysiłek wywołany ćwiczeniami. Mógłbym zostać instruktorem surfingu. Sharon dobrze wygląda w bikini.

Wypił łyk starej, wystudzonej kawy i właśnie zaczął smętnie rozmyślać nad przekształceniem skryptu Java, kiedy zadzwonił telefon.

– Michael O'Neal, dział projektów publikacyjnych, czym mogę służyć?

Odebrał telefon i wypowiedział standardową formułkę powitalną, zanim jeszcze otrząsnął się z zamyślenia.

Kiedy jednak rozpoznał głos w słuchawce, prawie zakrztusił się kawą.

– Cześć Mike, mówi Jack.

Z hukiem zdjął nogi z biurka i strącił przy tym książkę „XML dla laików".

– Dzień dobry, sir, jak się pan miewa?

Nie rozmawiał ze swoim byłym szefem od prawie dwóch lat.

– Dosyć dobrze. Mike, będziesz mi potrzebny w McPherson w poniedziałek rano.

Co?!

– Sir, minęło osiem lat. Nie pracuję już dla wojska.

Odruch Pawłowa sprawił, że zaczął układać w myśli listę rzeczy, które musiałby zabrać ze sobą.

– Już rozmawiałem z prezesem twojej firmy. To nie jest na razie oficjalne wezwanie...

Podoba mi się ta ukryta groźba, szefie, pomyślał Mike.

– ... ale zaznaczyłem, że i tak możesz wrócić na mocy Ustawy o Żołnierzach i Marynarzach.

Tak, to cały Jack. Stokrotne dzięki, szefuńciu.

– Wygląda na to, że nie będzie z tym problemu. Prezes wydawał się tylko trochę zmartwiony, że straci cię właśnie teraz. Najwyraźniej dostał jakieś nowe zlecenie i bardzo mu zależało, żebyś się tym zajął.

Tak! Mike roześmiał się w duchu. Mamy uaktualnić strony „First Onion". Było to bardzo atrakcyjne zlecenie, za którym firma goniła prawie od roku. Kontrakt gwarantował co najmniej dobre dwa lata dochodowej pracy.

– Ale przekonałem go, że tak będzie najlepiej – ciągnął generał.

Mike słyszał w tle rozmowy, kilka innych przyciszonych głosów. Miał wrażenie, jakby generał dzwonił z telefonicznej agencji towarzyskiej albo jakby kilka oddziałów wojska odbywało w tym samym czasie podobne rozmowy.

– O co w tym wszystkim chodzi, sir?

Odpowiedzią było milczenie. Męski głos w tle zaczął krzyczeć. Ktoś najwyraźniej nie był zadowolony z tego, co usłyszał od swojego rozmówcy.

– Niech zgadnę. Tajna operacja?

Udzielenie jakiejkolwiek odpowiedzi na to pytanie oznaczałoby pogwałcenie operacyjnych zasad bezpieczeństwa. Mike zdrapał plamkę tuszu z lakierowanego blatu biurka i znowu chwycił przyrząd do gimnastyki.

Ciśnienie krwi... Odszedł z wojska głównie z powodu zasad bezpieczeństwa i nadużywania władzy przez przełożonych. Nie miał zamiaru znowu dać się w to wciągnąć.

– Przyjedź, Mike. Budynek wywiadu przy Dowództwie Sił Zbrojnych.

– Tak jest, panie generale.

Urwał na chwilę, po czym dodał sucho:

– Sharon się wścieknie.

 

* * *

 

Mike mył właśnie brokuły, kiedy usłyszał zajeżdżający samochód. Wytarł ręce i otworzył drzwi do garażu, żeby dzieciaki mogły wejść do środka. Pomachał im i znowu stanął nad zlewem.

Czteroletnia Cally pierwsza przeszła przez drzwi i otrzymała od taty mocny, mokry uścisk.

– Tatusiu! Jestem cała mokra!

– Wielki, mokry tatuś przytula! Wrrr!

Pomachał wilgotnymi rękami, a dziewczynka z wrzaskiem pobiegła do pokoju.

W tym czasie przydreptała dwuletnia Michelle i wręczyła mu swój najnowszy rysunek z przedszkola.

– A cóż to za arcydzieło?

Popatrzył na zielono-niebiesko-czerwone gryzmoły i bezradnie zerknął na żonę, która właśnie stanęła w drzwiach.

– Krowa! – wyjaśniła.

– No, Michelle, to bardzo ładna krowa!

– Muuu!

– Tak, muuu!

– Soku!

– Dobrze, ale czy moja duża dziewczynka umie powiedzieć „proszę"? – zapytał Mike z uśmiechem i odwrócił się w stronę lodówki.

– Plosie – wymówiła miękko.

– Dobrze – sięgnął w głąb lodówki i wyciągnął kubek. – Tylko nie rozlej.

– Bałagan! – odpowiedziała, przyciskając kubek do piersi.

– Żadnego bałaganu.

Zaniosła kubek do pokoju, żeby jak w każde popołudnie obejrzeć na wideo film.

– Puchatek!

– Kopciuszek!

– Ciuszek!

Mike usłyszał, jak starsza córka włącza magnetowid. Tymczasem jego żona przebrała się i wróciła do kuchni.

Była wysoką, szczupłą kobietą o kruczoczarnych włosach i dużych, jędrnych piersiach. Nawet po urodzeniu dwójki dzieci poruszała się z gracją tancerki, którą była, zanim się poznali. Zapisała się wtedy na siłownię, w której pracował, żeby poprawić sprawność swoich mięśni. W całym klubie Mike najlepiej potrafił wytrenować mięśnie, więc przydzielono ją właśnie jemu. Dalej wypadki potoczyły się same i oto teraz po ośmiu latach wciąż byli razem.

Czasami Mike zastanawiał się, co ją przy nim trzymało. Wiedział także, że trzeba by użyć łomu, żeby go z nią rozdzielić. Albo przynajmniej odwołać się do jego poczucia żołnierskiego obowiązku.

– Twój agent zadzwonił do mnie do pracy – powiedziała. – Twierdzi, że cię nie było.

– Ach tak? – miał nadzieję, że tą odpowiedzią wykręci się od wyjaśnień.

Od jakiegoś czasu burczało mu w brzuchu. Wyjął z lodówki butelkę krajowego Chardonnay i zaczął rozglądać się za korkociągiem.

Oparła się o stół i spojrzała na niego uważnie. Wydzielał same złe fluidy.

– Jesteś dziś wcześnie w domu – stwierdziła, splatając ręce na piersi. – Co się stało?

Zyskał na czasie, wyciągając korek i nalewając jej kieliszek wina.

– Co?

Spojrzała podejrzliwie na Chardonnay, jakby się obawiała, że jest zatrute. Po sześciu latach małżeństwa niewiele dawało się przed nią ukryć. Mogła nie wiedzieć dokładnie, o co chodzi, ale była pewna, że o nic dobrego.

– A, nic się nie stało, naprawdę – powiedział i pociągnął łyk piwa domowej roboty. Miał wrażenie, że łagodny specyfik jest ciężki jak ołów, a zaraz potem poczuł nerwowe skurcze żołądka. Sharon zaczynała się już naprawdę wściekać.

– Cholera, wykrztuś to wreszcie – wrzasnęła. – Wylali cię czy co?

– Nie, nie, przywrócili mnie z powrotem. Tak jakby.

Odwrócił się przodem do kuchenki i zaczął przecedzać makaron al dente.

– Co? Do służby? Przecież odszedłeś... Ile? Osiem lat temu?

Mówiła cicho, ale ze złością. Starali się nigdy nie kłócić przy dzieciach.

– Prawie dziewięć – zgodził się.

Spuścił głowę i skoncentrował się na przygotowaniu makaronu. Dodał zmiażdżone kawałki czosnku, a powietrze nasyciło się zapachem tej przyprawy.

– Odszedłem prawie pół roku przed naszym poznaniem.

– Nie jesteś już rezerwistą!

Złapała go za rękę, żeby się odwrócił i spojrzał na nią.

– Wiem, ale Jack zadzwonił do Dave'a i wiercił mu dziurę w brzuchu, żeby pozwolił mi na jakiś czas odejść.

Popatrzył w jej błękitne oczy i nie mógł pojąć, dlaczego po prostu nie odmówił Jackowi. Wyraz bólu w jej spojrzeniu był dla niego prawie nie do zniesienia.

– Jack? Chodzi o generała Hornera? Tego samego, który chciał, żebyś został oficerem? – zapytała z nutą podejrzliwości w głosie i odstawiła kieliszek.

– A ilu znasz Jacków? – zapytał żartobliwie, żeby rozładować napięcie.

– Ja go nie znam. To ty go znasz.

Podeszła do niego, ograniczając mu swobodę ruchów, żeby przyprzeć go do muru.

– Rozmawiałaś już kiedyś z generałem Hornerem.

Znowu zajął się makaronem, świadomie uciekając od kłótni.

– Raz, zanim podszedłeś do telefonu.

– Mhm.

– A po co, u licha, jesteś im potrzebny? – zapytała i podeszła jeszcze bliżej.

Czuł delikatne ciepło jej ciała, rozgrzanego winem i kłótnią.

– Nie wiem.

Skończył przecedzać makaron i dodał sosu Alfredo, grzejącego się dotąd pod przykryciem na kuchence.

Powietrze nasyciło się mocnym zapachem parmezanu i przypraw.

– No to zadzwoń do generała Hornera i powiedz mu, że nie pojedziesz, dopóki nie dowiemy się, po co. I ani makaron, ani sos Alfredo nic ci nie pomogą.

Znowu splotła ręce, ale zaraz je opuściła, chwyciła kieliszek i wypiła łyk wina.

– Kochanie, znasz zasady. Kiedy dzwonią po ciebie, musisz jechać.

Nałożył córkom kolację i postawił talerze na tacy, żeby mogły jeść przed telewizorem. Zazwyczaj starali się siadać wspólnie do posiłku, ale dziś wieczór wydawało się, że będzie lepiej, jeśli zjedzą oddzielnie.

– Nie. Nie ja – odparła, gestykulując tak gwałtownie, że rozlała Chardonnay. – Nikt wprawdzie nie próbował, ale nie byłoby im tak łatwo ściągnąć mnie z powrotem do marynarki. Niech mnie diabli, jeśli kiedykolwiek wrócę do służby.

Potrząsnęła głową, odrzucając z czoła nie istniejący kosmyk włosów, i czekała na odpowiedź.

– Cóż, nie wiem, co ci mam teraz powiedzieć – odparł łagodnie.

Popatrzyła na niego przez dłuższą chwilę.

– Ty chcesz wrócić.

To było oczywiste oskarżenie.

– Wiesz, że będzie mi cholernie ciężko zajmować się jednocześnie domem i pracą, kiedy wyjedziesz!

– Cóż...

Zdawało się, że cisza po tej odpowiedzi będzie trwać wiecznie.

– Boże, Mike, minęły lata! Nie masz już osiemnastu lat.

Z zaciśniętymi ustami i zmarszczonym czołem wyglądała jak mała dziewczynka zbierająca ślinę do splunięcia.

– Kochanie – powiedział, drapiąc się po podbródku i patrząc w sufit. – Generałowie nie dzwonią do nikogo osobiście i nie przywracają mu wojskowego statusu, żeby kazać mu potem biegać w kółko po pustkowiu. – Opuścił wzrok i potrząsnął głową.

– O cokolwiek by chodziło, jest im potrzebna moja wiedza, a nie bicepsy. Ale czasem, tak, rzeczywiście zastanawiam się, czy będąc w tej chwili na przykład dowódcą kompanii w Eighty-Dance nie robiłbym czegoś ważniejszego, bardziej przydatnego niż najlepsza nawet strona internetowa dla czwartego pod względem wielkości banku w kraju!

Przyozdobił czosnkiem i ziołami makaron oraz piersi kurczaka, i podał Sharon talerz.

Potrząsnęła głową. Musiała przyjąć jego argumentację, ale nadal nie była zadowolona.

– Wyjeżdżasz już dzisiaj?

Wzięła talerz i popatrzyła na kurczaka tak samo podejrzliwie jak przedtem na wino. Odrobina alkoholu i węglowodanów, żeby uspokoić histeryczną żoneczkę. Niestety właśnie tak się zachowywała. Mike doskonale znał jej gwałtowne reakcje na samą wzmiankę o wojsku i starał się je złagodzić. Bardzo się starał.

– Nie, muszę być w McPherson dopiero w poniedziałek rano. Jadę tylko do McPherson. To nie jest po drugiej stronie Księżyca.

Wziął szmatkę i starł nie istniejącą plamę z szarego blatu stołu. Widział światło na końcu tunelu, ale kiedy Sharon była na wojennej ścieżce, równie dobrze mógł to być nadjeżdżający pociąg.

– Nie, ale jeśli myślisz, że zabiorę dzieciaki do południowej Atlanty, to chyba zwariowałeś – odpowiedziała, świadoma, że traci grunt pod nogami.

Wiedziała, że to ostateczny argument, i zastanawiała się, co by się stało, gdyby zmusiła Mike'a do wyboru między nią a wojskiem. Myślała o tym wcześniej już kilkakrotnie, ale nigdy nie doszło do takiej rozmowy. Teraz bała się zapytać. Tak naprawdę złościło ją to, że wiedziała, iż nie ma racji. Jej własne doświadczenia zraziły ją do kariery wojskowej, ale nie do poczucia obowiązku wobec ojczyzny. Teraz zaczęła się zastanawiać, jak sama zareagowałaby na podobną sytuację.

– Hej, może mam tylko kogoś zastąpić. I to na krótko – powiedział Mike, wzruszając ramionami.

Podrapał się w podbródek. Od rana jego twarz zdążyła się już pokryć warstwą ciemnego, gęstego zarostu.

– Sam w to nie wierzysz – odparła.

– Nie, nie wierzę – potwierdził ponuro.

– Dlaczego?

Usiadła przy stole kuchennym i odkroiła kęs kurczaka. Był wspaniale przyrządzony, jak zawsze wyśmienity. Ale w jej ustach smakował dzisiaj jak piasek.

– Cóż... powiedzmy, że to przeczucie.

Mike zabrał się do nakładania na talerz swojej porcji posiłku. Spodziewał się, że w najbliższej przyszłości w jego diecie zabraknie poulet avec herb.

– Ale weekend mamy dla siebie? – zapytała.

Pociągnęła łyk Chardonnay o dymnym posmaku, żeby popić wspaniałą potrawę, którą miała w ustach.

– No to zastanówmy się, co będziemy robić.

Uśmiechnęła się lekko, i mimo wszystko był to jednak uśmiech.

 

* * *

 

– Mogę zobaczyć jakieś dokumenty, sir? Prawo jazdy?

Wstałem dziś o wiele za wcześnie na takie głupoty. Trzy godziny jazdy dzieliły jego dom w Georgia Piedmont od siedziby Dowództwa Sił Zbrojnych w Fort McPherson w Georgii. Tuż przy drodze krajowej 75-78 zielone trawniki i murowane konstrukcje skrywały całą masę strzeżonych budynków. Kierowano stąd działaniami wszystkich sił bojowych armii, więc zabezpieczenia musiały być znakomite. Media rzadko interesowały się tym obiektem. Gdyby duża ilość personelu wojskowego i cywilnego zgromadziła się nagle w Fort Myers w Wirginii albo w bazie lotnictwa wojskowego w Nellis, na pewno by to zauważono. Takie miejsca uważnie obserwowano, ale nie McPherson. Obiekt obsługiwało lotnisko Hartsfield, największe w Stanach Zjednoczonych, a ruch uliczny w Atlancie był na tyle duży, że o gromadzeniu się personelu wiedzieli tylko starannie dobrani żołnierze żandarmerii wojskowej.

– Dziękuję, sir – powiedział ponury strażnik, kiedy już wnikliwie przestudiował prawo jazdy i dokładnie porównał fotografię z twarzą Mike'a.

– Proszę jechać główną drogą aż do rozwidlenia. Potem w prawo. I dalej aż d...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin