Stonehenge.rtf

(709 KB) Pobierz
Stonehenge

HARRY HARRISON I LEON STOVER

 

 

 

Stonehenge

Zagłada Atlantydy

 

(Przełożył: Radosław Kot)

 

 

 


KSIĘGA PIERWSZA

 


1.

 

Brytania, rok 1480 p.n.e.

Wiatr gnał tumany śniegu zza porośniętych lasem wzgórz na północy. Szamotał nagimi gałęziami wysokich, mrocznych drzew, wyginał wierzchołki sosen. Jeśli napotykał ludzką ręką uczynione w bezkresnej puszczy polany, unosił wątłe pióropusze dymu sączące się spod dachów niskich, jakby przykucniętych, domów. Przeczesywał zamarznięte rżyska, przemykał nad granią, by spaść w otwartą z jednej strony i pozbawioną drzew dolinę. Pędząc tuż nad ziemią, pojękiwał wokół oblepionych darnią chat i zrywał kawałki strzechy.

Owinięty ciasno białym, wełnianym płaszczem Lycos z Myken maszerował z nisko pochyloną głową, byle tylko osłonić twarz przed śniegiem. Spiczasty hełm wioślarza chronił świetnie przed ciosem wrażego miecza, jednak wobec kaprysów pogody nie zdawał się na nic. Mężczyzna przystanął pod niskim okapem ostatniego budynku i pchnął drzwi. Powietrze wewnątrz było równie zimne i wilgotne jak na dworze, na dodatek cuchnęło.

- Co się stało? - spytał Lycos.

- Nie wiemy - powiedział Koza, siwowłosy i oszpecony bliznami wojownik w zużytym półpancerzu z brązu i takim samym hełmie jak Lycosa. Skrzywił się, spoglądając w mdłym świetle na leżącego i jęczącego na klepisku mężczyznę z zakrwawionymi ustami. - Jeden z chłopców zauważył go na skraju puszczy. Był nieprzytomny. Zaciągnąłem go tutaj.

Obcy był niski, w poplamionej, brunatnej odzieży. Umierał.

A ci tu go nie znają? - spytał Lycos od progu. Nie miał ochoty wchodzić do wypełnionej odorem chaty.

- Nie jest od nich, to Albi - powiedział Koza. - Tyle tylko wiedzą. Jednemu się zdaje, że chyba już go kiedyś widział, ale nie pamięta, jak się nazywa. Są ciężko wystraszeni, jeden głupszy od drugiego.

Mali chłopcy spoglądali spomiędzy skłębionych futer wypełniających legowisko. Pełne lęku, okrągłe oczy wyzierały z brudnych twarzyczek. Pojąwszy, że o nich mowa, skulili się jeszcze bardziej.

Kozie nijak się to nie podobało. Szturchnął stopą mężczyznę w żebra, ale bez efektu. Ranny nie otworzył oczu. Zmieszana z krwią ślina kapała mu z ust. Świeży opatrunek z mchu nie mógł zatamować całkowicie krwi płynącej z wielkiej rany w boku. Koza brał udział w niejednej bitwie i wielokrotnie widział już śmierć, zatem to nie obecność konającego napełniała go niepokojem.

- Zostawić go - rozkazał Lycos i obrócił się, by odejść, ale przystanął jeszcze i wskazał na chłopców, którzy aż się skurczyli. - A oni czemu nie pracują?

- Woda zalała jedno z wyrobisk cyny. - Koza przesunął się w lewo, stając prawie za Lycosem. - Nie możemy kopać, dopóki nie spłynie.

- No to niech pomogą wypalać węgiel drzewny albo kruszyć rudę. Jest masa roboty.

Koza obojętnie skinął głową. To były tylko dzieciaki, przez własnych rodziców tanio sprzedane w niewolę. Wiatr wciąż niósł płatki śniegu, zimna tarcza słońca opadała z wolna za horyzont. Wiosna spóźniała się tego roku. Po na wpół zamarzniętym błocie przeszli w zarzuconą białym popiołem okolicę. Wokół usypanego w zagłębieniu ziemi pieca panowało miłe ciepło. Wymieszany z rudą płonący węgiel drzewny potrzebował powietrza, które dostarczano do stosu za pomocą dwóch miechów zrobionych ze świńskiej skóry. Przyprowadzeni przez Lycosa chłopcy wzięli się do roboty, aż iskry sypnęły wkoło. Miechy pisnęły, nogi z dawna martwych świń poruszyły się, jakby nagle ożyły.

- Już niewiele mu trzeba - powiedział Lycos, fachowym okiem oceniając stan rozżarzonego stosu węgla.

- Nie podoba mi się to wszystko. Żeby Albi dotarł aż tutaj, ranny... Oni mieszkają dość daleko. Czemu...

- Czasem walczą ze sobą i giną. To nie nasza sprawa.

Temat należało uznać za zamknięty. Koza niechętnie opuścił ciepły zakątek i wrócił do swojej kwatery po okutą brązem tarczę i miecz. Sztylet i półpancerz wystarczały, gdy pozostawało się w osadzie, ale wychodząc poza nią, pieszy winien zawsze uzbroić się należycie i zachowywać ostrożność. Można było napotkać niezadowolonego z przerwania drzemki niedźwiedzia, były też wilki, często krążące stadami i uznające ludzi za wspaniałe mięsne danie, szczególnie pod koniec długiej zimy. W gęstych krzakach buszowały dziki. No i byli jeszcze ludzie, najgroźniejsi drapieżcy tego świata. Każdy obcy mógł być mordercą, a poza kręgiem wioski obcymi (i tym samym wrogami) byli wszyscy napotkani.

Mirisati siedział w kucki tuż poniżej szczytu obwałowań, które usypano dla zamknięcia wejścia do doliny. Oparty na ciężkiej tarczy rysował czubkiem miecza kółka na ziemi.

- Mógłbym cię zabić - warknął Koza. - Kucasz, jakbyś chciał się wysrać.

- Niezupełnie - odparł Mirisati obojętnym tonem młodzika ignorującego uwagi starszych. Usiadł i przeciągnął się, po czym wstał. - Słyszałem cię, gdy byłeś jeszcze sto kroków stąd. Stawy w kolanach ci skrzypiały, a zbroja grzechotała.

- Widziałeś coś?

Koza spojrzał wymownie na gęstą zasłonę padającego wciąż śniegu. Dolina przed nim była naga i pusta, porosła martwą teraz trawą. Dalej sterczały badyle wrzosowiska i majaczyła czarna ściana lasu, który porastał wyspę Yern od wschodu do zachodu, od plaż południa po mgliste mokradła północy. W dolinie zalegała cisza przerywana jedynie krakaniem wron, które zerwały się do lotu i szybko zniknęły w oddali.

- Cały czas to samo. Nic. I nikogo. Już bym wolał, żeby ktoś przyszedł. Zabiłbym dla rozrywki kilku barbarzyńców.

- Nic? A ten z dziurą w piersi, co go chłopak znalazł? - Obecność konającego nie dawała Kozie spokoju.

- A bo to wiadomo? Co więcej, kogo to obchodzi? Może lubią wyżynać się wzajemnie. To mogę zrozumieć. No bo i co innego można robić na tym odludziu?

- Albi nie walczą.

- Powiedz to temu, co rzęzi w chacie. Jeśli już chcesz ze mną gadać, to opowiedz lepiej o nagrzanych słońcem kamieniach Myken. Jakże daleko jesteśmy od domu! Ręce bolą na samo wspomnienie wioseł, ale gdybym jutro miał wsiąść do łodzi i popłynąć z powrotem, to proszę bardzo, mogę znów wiosłować. Pięćdziesiąt dni wśród zielonych fal zimnego oceanu do Słupów Heraklesa. Potem trzydzieści dni po błękitnym morzu do Argos. Oliwki byłyby akurat gotowe do tłoczenia.

- Odpłyniemy, kiedy dostaniemy taki rozkaz - mruknął Koza. Też nie darzył wyspy Yern ciepłym uczuciem. Wiatr zmienił na chwilę kierunek, przesuwając śnieżną zasłonę tak, iż można było dostrzec ciemne sylwetki ptaków sadowiących się na gałęziach. Szukały legowisk na noc, ale czemu w takim zamieszaniu? Co je zaniepokoiło?

- Póki co wracaj i zapędź chłopaków do pracy. Rozkaz Lycosa. A gdy go zobaczysz, powiedz, że krzaki już tu podrosły i znów trzeba będzie je przyciąć.

- Zawsze znajdziesz coś do roboty... - Mirisati nie spieszył się z powrotem do obozu.

- Już nas atakowali. Na razie Yerni trzymają się z daleka, bo wszyscy, którzy próbowali na nas napadać, zginęli. Ale pewnego dnia znów spróbują. Krzaki poszycia dają dobrą ochronę, by podpełznąć.

- Chyba zmora cię dręczy, staruszku. Ja marzę o gorącym słońcu, oliwnych gajach i chłodnym winie. Dobrym epidauryjskim winie, które jest tak gęste, że musisz dolai aż dwadzieścia części wody. A potem o dziewczynie, ni takiej jak tutejsze wieśniaczki, które trzeba najpierw wytrzasnąć z łachmanów, by niechcący nie dobrać się do chłopaka czy dziadka, ale takiej o skórze jak miód, co pachnie kadzidłem.

- Takich tu nie znajdziesz - powiedział Koza, wskazując na mroczniejącą puszczę.

- Tyle to sam wiem. Czy cała wyspa jest taka?

- Te regiony, które widzieliśmy, to i owszem. Dwa lata temu zapuściliśmy się nieco dalej, Lycos handlował trochę z różnymi szczepami. Wszędzie puszcza, i to tak gęsta, że przejść przez nią nie sposób, tylko wyższe góry wolne były od drzew. Pięć dni marszu stąd żyją szczepy, które niczym wielkie krety sypią kurhany, stawiają kamienne kręgi. Szkaradzieństwo.

- A po co to robią?

- Ich spytaj. Jedno plemię, zwą się Uala, dotarliśmy do nich swego czasu, ma duży podwójny krąg. Niebieskie głazy z wierzchołkami pomalowanymi na czerwono. Zupełnie jak wetknięte pionowo w ziemię gigantyczne kozie kutasy. Sprośni są ci tubylcy...

- Co to było? - Mirisati wskazał mieczem kępę wrzosów na skraju lasu.

- Niczego nie widziałem. - Koza wpatrzył się w to samo miejsce, ale zapadający mrok zacierał kształty.

- A ja owszem. Lis, a może i jeleń. Przydałoby się trochę świeżego mięsa. - Wspiął się na szczyt wału, aby się lepiej przyjrzeć.

- Wracaj! To mogło być wszystko.

- Nie ma się co bać cieni, staruszku. Nie zrobią krzywdy.

Mirisati roześmiał się i już miał zeskoczyć, gdy nagle coś świsnęło w powietrzu. Oszczep wbił się głęboko w szyję wojownika, strącając go z hałasem na sam dół. Legł z rozrzuconymi nogami i zdumieniem zastygłym w szklistych oczach. Objął jeszcze dłonią drzewce i zmarł.

- Alarm! - krzyknął Koza. - Alarm! - powtarzał raz za razem, uderzając mieczem o tarczę.

Następne włócznie nie nadleciały, ale kiedy Koza wychylił się ostrożnie ponad obwałowanie, ujrzał biegnących od strony lasu ludzi. Poruszali się szybko i cicho jak wilki. Pomimo zimy byli nadzy, mieli tylko krótkie skórzane spódniczki. Jeden, który biegł na przedzie, usiłował trafić w Kozę oszczepem, ale wojownik bez trudu wykonał unik. Widocznie tej broni napastnicy używali głównie do polowań, pozostali bowiem nieśli tylko okrągłe tarcze i kamienne topory bojowe. Kilku miało zawieszone na szyi noże. Wszyscy byli białowłosi, z bujnymi, równie białymi wąsami. Nadciągali w wielkiej liczbie.

- Abuabu! - krzyknęli przenikliwie, docierając pod wał. Wrzask ten miał napełnić serce wroga strachem i skłonić go do ucieczki. Koza ani drgnął.

- Yerni! - zawył i usłyszał, jak w obozowisku podniosła się wrzawa. Nie dali się zaskoczyć, będą walczyć. Serce zabiło mu gwałtownie, gdy ujrzał, jak z lasu wysypują się kolejne grupy nagusów. Śnieg przestał padać. Koza zobaczył wyraźnie tłum wypełniający całą szerokość doliny. Nigdy jeszcze nie spotkał ich tylu naraz. To chyba cały szczep, może nawet nie jeden.

Z tyłu rozległy się szybkie, ciężkie kroki. Nie był już sam. Zatem czeka ich bitwa.

Gdy pierwsi napastnicy zaczęli się wspinać na wały, Koza skoczył na szczyt i potrząsnął mieczem.

- Chodźcie, kozi synowie! Zobaczcie, jak biją się Mykeńczycy.

Uniósł tarczę, odbijając cios topora, i zatopił miecz w trzewiach wroga. Nie za głęboko, był doświadczonym wojownikiem. Lekko przekręcić i wyciągnąć ostrze. Zanim jeszcze pierwszy Yerni padł, Koza ciął następnego w kark, tarczą osłaniając się z boku przed toporem. I kolejnego, i jeszcze jednego, aż krew pociekła mu po mieczu i po dłoni. Coś boleśnie podcięło mu nogi, omal nie upadł. Krawędzią tarczy odepchnął napastnika, innych miał już za plecami. Wielu, zbyt wielu jak na jednego Mykeńczyka. Przemykali bokami, wyjąc przy tym jak wilki.

Poranione nogi poddały się. Koza upadł, ale zaraz uniósł broń, by ranić przynajmniej co bliższych wrogów. Znieruchomiał dopiero wtedy, gdy zdarto mu hełm i topór zmiażdżył kości czaszki. Ostry nóż zagłębił się w szyję, oddzielając głowę od tułowia.

Obok przebiegało coraz więcej wyjących tubylców. Zadeptany śnieg utracił dziewiczą świeżość, rychło okrywając się czerwienią.


2.

 

Mykeny

W szarym przedświcie miasto ostro odcinało się na tle nieba i mgiełki spowijającej odległe góry. Nadawało ton całej dolinie, to do niego biegły wszystkie wijące się między drzewami i polami drogi. Wzgórze, na którym znajdowały się skupiska domów, było u podstawy łagodnie zaokrąglone, potem jednak zbocza nabierały stromizny. U szczytu urwiska widniały grube mury niezdobytego grodu. Gdy tylko pierwsze promyki słońca wydobyły z szarego kamienia jasne barwy, niewidzialne dłonie otworzyły wielką bramę pod posągami stojących na zadnich łapach lwów. Nitki dymu i niezliczonych palenisk wspinały się z wolna w nieruchomym powietrzu prosto ku niebu. Pastuszek prowadził niespiesznie stadko kóz ścieżką między polami. Na drogach pojawili się mężczyźni i kobiety z pełnymi różnych dóbr koszykami w rękach. Zatrzymywali się, słysząc tętent kopyt, ze zdumieniem patrzyli na dwukonny rydwan nadciągający z grzechotem ku miastu.

Strażnicy z kordegardy też zerknęli z zaciekawieniem, gdy kopyta zastukały na kamiennym podjeździe. Woźnica wyraźnie się spieszył; jeden z koni pośliznął się i bliski był upadku, trzeba było dodatkowo go pogonić. Skoro gość zjawił się świtem, to znaczy, że jechał przez noc, co nie było bezpieczne. Nie uczyniłby tego bez wyraźnego powodu. Dziwne. W Mykenach nikt nigdy się nie spieszył, pory roku zmieniały się leniwie, deszcz zraszał ziemię, zboże wschodziło, młody inwentarz dorastał, stary szedł na rzeź. Po co się spieszyć, szczególnie po nocy, po co ryzykować okulawienie czy nawet stratę cennego konia.

- Teraz go poznaję! - zawołał strażnik, wskazując włócznią z brązowym ostrzem. - To Phoros, kuzyn króla.

Odsunęli się i unieśli broń w pozdrowieniu. Biały płaszcz Phorosa nosił ślady pryskających spod końskich kopyt grud ziemi. Rumaki były wyczerpane, powożący nie był w lepszym stanie. Nie oglądając się na boki, przybysz wprowadził pojazd przez bramę i mijając królewskie grobowce, ruszył na szczyt, ku sercu Myken. Niewolnicy podbiegli, by przytrzymać konie. Phoros z trudem zeskoczył na ziemię. Zachwiał się i musiał przystanąć oparty o kamienny mur. Upiorna podróż. Nie powoził zbyt dobrze, na dodatek w głębi ducha bał się tych szlachetnych zwierząt. Mimo to przemógł strach i wyruszył w drogę. Tak jak poprzedniego dnia, kiedy to podczas rejsu wzdłuż wybrzeża wyciskał resztki sił z wyczerpanych wioślarzy. Król musi wiedzieć. Przystanął przy poidle dla koni, kilkakrotnie nabrał wody w złożone dłonie, obmył twarz i ramiona. Woda była jeszcze zimna po nocy, usuwała kurz, miłosiernie łagodziła zmęczenie. Otarł ociekające włosy i brodę połą płaszcza i zaczął się wspinać stronią ścieżką ku mieszkalnej części pałacu. Ledwo powłócząc nogami, mijał ogrody, warsztaty i domy, w których ludzie dopiero się budzili. Stawali w progach domów i ze zdumieniem patrzyli na przybysza. W końcu Phoros stanął przed samym pałacem. Kute w brązie drzwi u szczytu kamiennych schodów były otwarte, w progu czekał najstarszy niewolnik domostwa, Avull. Skłonił się i splótł pokrzywione, trzęsące się dłonie. Chwilę wcześniej wysłał posłańca, by oznajmić królowi o przybyciu gościa.

 

***

 

Perimedes, król i wódz Argolidy i głowa rodu Perseusza z Myken, nie był w najlepszym humorze. Spał źle, może za sprawą wina, może przez tępy ból promieniujący ze starych ran, a może, co najbardziej prawdopodobne, gnębiony sprawą Atlantydy.

- Och, to dranie - mruknął do siebie, rozparł się w wielkim fotelu i sięgnął do stojącego przed nim koszyka po figę. Przeżuł owoc, ale nawet jego słodycz nie złagodziła zgorzknienia. Atlantyda. Już sama nazwa stawała kością w gardle, kłuła niczym żądło skorpiona.

Megaron (w pałacach mykeńskich reprezentacyjny budynek) budził się do życia. Wstanie króla znaczyło koniec snu wszystkich domowników. Chwilami dobiegały go przytłumione głosy, nikt nie miał odwagi mówić zbyt głośno o tej porze. W okrągłym palenisku pośrodku pomieszczenia podsycano płomienie, by przyrządzić mięso. Kiedyś, gdy zbudowano i pałac, i megaron, król sam rozniecił tu po raz pierwszy ogień. Nawet ten obraz z przeszłości nie rozgrzewał go dzisiaj, podobnie figi smakowały nijako. Pod pobliskim baldachimem jego dwie córki i kilka niewolnic czesały wełnę i przędły nici. Ledwo spojrzał na nie, zwiesiły głowy nad warsztatami i umilkły. Nawet z twarzą wykrzywioną gniewiem, Perimedes był wciąż przystojnym mężczyzną. Ciężkie brwi, wąski nos, szerokie usta, czupryna i broda wciąż ciemne, jak w młodości, mimo upływu lat niezmiennie wąska talia. Na opalonych ramionach bielały blizny po wielu ranach, przy prawej dłoni, którą sięgał właśnie po następną figę, brakowało dwóch palców. Królowanie w Argolidzie nigdy nie przychodziło łatwo.

Niewolnik Avull wszedł do megaronu przez odleglejsze drzwi, pospieszył ku władcy i skłonił się nisko.

- Co jest?

- Twój kuzyn, panie, szlachetny Phoros, syn...

- Dawaj go tu, synu kozła z syfem. Czekałem na niego. - Perimedes omal się uśmiechnął, gdy niewolnik poszedł po kapitana statku.

- Potrzebujemy cię, Phorosie. Siadaj obok, zaraz przyniosą nam wina. Jak podróż?

Phoros przysiadł na skraju ławy i wbił spojrzenie w gładki marmur stołowego blatu.

- Stryj Posejdon w swej potędze szybko przeprowadził nas przez odmęty.

- To mi nie nowina, ale nie o żeglugę chciałbym cię wypytać. Wróciłeś z gęsiami cyny?

- Tak, ale nie mam ich wiele. Niecała jedna dziesiąta ładowni.

- Czemu tak mało? - spytał Perimedes, tknięty złym przeczuciem. - Czemu tylko tyle?

Phoros nie odrywał oczu od stołu. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na postawiony przed nim złoty puchar z winem.

- Gdy przypłynęliśmy mgła zalegała - rzekł - wkoło wyspy Yern zawsze jest wiele mgły. Jak się rozeszła, wpłynęliśmy w ujście znanej nam rzeki. Oporządziliśmy statek, potem wystawiłem przy nim straże i ruszyłem zarośniętą ścieżką do kopalni. Znaleźliśmy skład gęsi, ale cyny tam nie było. Przeszukaliśmy okolicę, odzyskując to i owo, ale większość zginęła. Gęsi trzyma się zawsze blisko kopalni. - Phoros uniósł głowę i spojrzał z ukosa na króla. - Kopalnia została zniszczona, nikt nie ocalał.

W komnacie rozległy się szepty, to bliżej siedzący przekazywali nowinę dalej. Po chwili znów zaległa cisza. Perimedes także milczał, zacisnął tylko mocno pięści, żyły nabrzmiały mu na czole.

- A mój brat Lycos, co z nim?

- Nie wiem. Trudno orzec cokolwiek. Wszystkie ciała pozostawiono bez zbroi i ubrań i leżały tak przez wiele miesięcy, dzikie zwierzęta i ptaki dokonały reszty. Musieli stoczyć prawdziwą bitwę z tamtejszymi plemionami. Wszystkie głowy zniknęły, nie znaleźliśmy ani jednej czaszki. Yerni mają zwyczaj obcinać głowy zabitym.

- Znaczy to, że Lycos nie żyje. Nigdy by się nie poddał takim dzikusom, nie dałby się porwać.

Gniew rozpalił na nowo ból w królewskiej piersi. Perimedes przycisnął dłoń do przepony. Śmierć brata, utrata cyny i wielu ludzi, i jeszcze statki Atlantydów, wszystko naraz w ciągu kilku mrocznych dni. Chciał wykrzyczeć swój ból, złapać za miecz, zabić kogoś, wyładować się. Gdyby był młodszy, uczyniłby to bez wahania, jednak lata dodały mu rozumu. Musi stłumić gniew i zapanować nad sobą. Musi zacisnąć pięści i zastanowić się, co teraz uczynić.

- To prawda? Mój krewniak Mirisati nie żyje?

Perimedes spojrzał na wzburzonego mężczyznę. To Qurra, najznakomitszy spośród kowali. Musiał przybiec od pieca, kiedy usłyszał wieści, miał bowiem na sobie i wciąż popalony niezliczonymi iskrami skórzany fartuch, pot perlił mu się na ramionach, czoło pokrywały sadze. W prawej dłoni ściskał bezwiednie krótkie szczypce.

- Niestety - odparł Phoros. - Wszyscy w kopalni musieli zginąć. Mykeńczycy nie idą w niewolę.

- Zguba! - krzyknął porywczy Qurra. - Kopalnia przepadła, ludzie zabici, nasi bracia polegli... - Potrząsnął gniewnie szczypcami. - Mirisati nie żyje, a przecież to jemu obiecałeś swą najmłodszą córkę, gdy dorośnie... - reszta słów zginęła w kaszlu, częstej przypadłości kowali wdychających opary różnych metali. Wielu umierało od tego.

- Ja go nie zabiłem - powiedział Perimedes. - Nie zrobił tego też mój brat, Lycos. Ale dopilnuję, by zostali pomszczeni. Wracaj do warsztatu, Qurra, tam służysz mi najlepiej.

Qurra ruszył do wyjścia.

- Powiedz mi jeszcze, szlachetny Perimedesie - zawołał przez ramię - jak długo czynny jeszcze będzie mój warsztat, skoro straciliśmy kopalnię?!

Jak długo? To właśnie najbardziej niepokoiło Perime-desa. Czyżby nazbyt pofolgował ambicjom? Nie, nie miał innego wyjścia. Władca myślał. Dopóki greckie miasta Ar-golidy wojowały ze sobą, pozostawały słabe. Lerna walczyła z Epidauros, Nemea topiła statki Koryntu, zaś w tym samym czasie jednostki Atlantydy żeglowały swobodnie, gdzie chciały, a ich kapitanowie nic, tylko się bogacili. Dopiero zjednoczone siły miast Argolidy mogły stawić czoło pradawnej potędze. Kamieniste równiny ojczyzny dawały plony, ale plonów tych było zawsze za mało. Zamorskie bogactwa kusiły, na dodatek lud Argolidy zasmakował już w tych bogactwach. Odziani w brąz wojownicy z brązowym orężem mogli je zdobyć. To właśnie brąz czynił ich potężnymi. Miękka, złocista miedź była wszędzie, ale to za mało. Znanymi sobie jedynie sposobami kowale potrafili tak zmieszać miedź z szarą cyną, by uzyskać szlachetny brąz. Z niego to Mykeńczycy wykuwali broń, którą w prezencie przesyłali również i innym miastom Argolidy, by związać je pod wspólnym dowództwem.

Bez brązu ten luźny wciąż związek musiał się rychło rozpaść, owocując kolejnymi wojnami, jak dawniej, jak zwykle. Mocarstwo Atlantydy znów będzie rządzić, jak zawsze. Atlantyda miała własną cynę, jej kopalnie ciągnęły się wzdłuż rzeki Danube. Mykeńczycy też ją mieli, niewiele, ale jednak. Musieli żeglować po nią przez ciepłe morze do zimnego oceanu, a nim jeszcze dalej, na pewną wyspę. Potem pozostawało pokonać całą tę drogę z powrotem, ale w ten sposób Mykeny miały brąz.

Do teraz.

- Musimy na nowo uruchomić kopalnię.

Perimedes wypowiedział te słowa głośno, nie zauważywszy, że w komnacie pojawiła się jeszcze jedna osoba. Niski i ogorzały Inteb, Egipcjanin w szacie z cienkiego, białego lnu (miast zwykłego stroju roboczego). Brzeg tuniki zdobiła złota nitka, kołnierz mienił się drogimi kamieniami. Czarne włosy lśniły od oliwy. Perimedes przypomniał sobie natychmiast, w czym rzecz.

- Wyjeżdżasz.

- Niebawem. Już skończyłem.

- Dobrze się spisałeś, nie kryj tego przed swym faraonem. Siadaj, zjedz coś z nami, nim odjedziesz.

Kobiety przyniosły szybko talerze z małymi rybkami smażonymi na oliwce, ciasteczkami z miodem i bielutkim solonym kozim serem. Inteb dobył z sakwy złoty widelec i sięgnął nim ostrożnie po rybę. Dziwny człek, za młody na swój fach, chociaż biegły w rzemiośle. Pochodził ze znakomitej rodziny, był zatem poniekąd nie tylko budowniczym, ale i ambasadorem Tutmozisa III. Znał się też na gwiazdach, potrafił czytać i pisać. Doglądał budowy nowych, masywnych zewnętrznych murów miasta, a jakby tego jeszcze było mało, jakby nie dość się wykazał mistrzostwem, to wzniósł jeszcze wielką bramę. Ponad nią ustawił królewskie lwy Myken. Dobra robota, na dodatek wcale nie taka kosztowna, wynik porozumienia zawartego przez obu królów. Zajęty wojnami na południu Tutmozis III dość miał waśni z żeglarzami Argolidy, dość miał tracenia własnych jednostek i najazdów na nadmorskie miasta.

- Wyglądasz na zaniepokojonego - stwierdził Inteb tonem pytania. Jego twarz pozostała nieruchoma, nie zwykł okazywać emocji. Wyciągnął spomiędzy zębów szkielet ryby i cisnął go na podłogę.

Perimedes upił wina. Ciekawe, czy Egipcjanin słyszał już o kopalni? Ile wiedział? Lepiej, aby nie zaniósł faraonowi wieści o osłabieniu Myken.

- Król zawsze ma kłopoty, tak jak życie faraona nigdy ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin