Böll Heinrich - Opiekuńcze oblężenie.pdf

(1243 KB) Pobierz
Heinrich Böll
Opiekuńcze oblężenie
przełożyła
Małgorzata
Lukasiewicz
Tuż przed zakończeniem obrad, przed wyborami, jeszcze w trakcie ostatniego, decydującego posiedzenia, strach nagle się ulotnił. Jego miejsce zajęła ciekawość. Nieuniknionych wywiadów
udzielał już pogodnie, zdumiony, jak szybko zdołał wzbogacić swoje słpwnictwo: wzrost, rozmach, porozumienie, autonomia taryfowa, zgodność interesów, retrospektywa, perspektywa, nawiązanie
do wspólnej płaszczyzny startu; mógł przy tym dyskretnie wplatać elementy autobiograficzne, napomknąć o swym udziale w tworzeniu demokratycznej prasy, o zaletach i niebezpieczeństwach
koncentracji, o nieocenionej roli robotników, a nawet związków zawodowych; walczymy nie przeciw, sobie, ale ramię w ramię. Niejedno z tego, co mówił, brzmiało nawet dla niego samego dość
przekonująco, choć przenikliwe analizy Rolfa i ponure przepowiednie Kortschedego wydawały mu się, mimo diametralnie różnych założeń, coraz bardziej prawdopodobne. Z przyjemnością zatrącał
o historię, ba - wręcz o historię sztuki, katedry i Menzel, Bismarck i van Gogh, którego społeczna, a być może w zalążkowej formie zgoła socjalistyczna energia i misjonarski zapał znalazły osta-
tecznie ujście w sztuce; Bismarck i van Gogh jako ludzie tej samej epoki; krótkie, refleksyjne uwagi na ten temat ubarwiły nieco suche wypowiedzi z zakresu ekonomii i polityki gospodarczej, jakich
odeii oczekiwano. Odnajdował znowu ową z pozoru tylko improwizowaną elokwencję, która ponad czterdzieści lat temu tak mu się przydawała na seminariach u Trucklera; tę elokwencję mógł potem
wykorzystywać na licznych zebraniach redakcyjnych, w życiu politycznym jednak do tej pory zawsze go zawodziła.
To, co mówił, improwizował, szło niemal automatycznie, seryjnie, nie zaprzątając uwagi; mógł myśleć o czymś innym, dociekać, kiedy nagle ulotnił się strach; prawdopodobnie w momencie, gdy
sobie uświadomił, że może zostać wybrany, ten wybór zaś wyniesie go na pozycję, gdzie strach musi się spotęgować i-tak myślał, udzielając znowu jakiegoś, którego to już? wywiadu - czuł
instynktownie, że lepiej będzie nie bać się wcale niż bać się jeszcze bardziej. Żadnego już strachu, tylko ciekawość; ten miesiącami przytłaczający strach o własne życie, o życie Käthe, o życie Sabiny
i Kit ulotnił się. Oczywiście dopadną go, może nawet wykończą, i została już tylko napięta ciekawość: kto i w jaki sposób, to zaś, co czuł w stosunku do Sabiny, uległo zmianie: zamiast strachu
troska. Jeśli chodzi o córkę, miał powody do troski
W ostatnich miesiącach strach złączył się niemal całkiem ze sprawami techniki bezpieczeństwa. Na troskę nie było miejsca: teraz nie czuł już strachu przed czymś, ale strach o-o Sabinę, także o
Herberta, najmniej o głupstwa, jakie wyprawiała Käthe, oraz - ku swemu zdumieniu - o Rolfa. Żarliwa pobożność Sabiny zawsze go niepokoiła, budziła też trochę zazdrości, a
ten Fischer, jego zięć, na którego chłopięcy sposób bycia wszyscy dali się nabrać - wszyscy prócz niego, to musiała przyznać nawet Käthe: wszyscy prócz niego - nie był dla niej odpowiednim
partnerem. Dopiero pomysłowość, z jaką sprzedawał Sabinę i dziecko, otworzyła wszystkim oczy. Jeśli chodzi o pieniądze, Käthe powinno się po prostu oddać pod kuratelę: rozdawała na prawo i
lewo, na sobie też nie oszczędzała-i kiedyś, obawiał się, że już bardzo niedługo, okropnie wpadnie.
Wszystko to przelatywało mu przez głowę, gdy podtykali mu mikrofony jak ręczne granaty, reflektory świeciły oślepiająco; Amplanger dokładnie skoordynował wywiady, ustalił terminy, troszczył
się o wodę mineralną i kawę, trzymał w pogotowiu wodę koloń- ską - sunęło dwoma torami i nie wytrącały go z równowagi nawet drażliwe pytania dotyczące rodziny. Podczas gdy „z tyłu głowy”
pod pokrywą technicznego strachu odnajdował troski, przednim torem biegła myśl, czy można mówić ewentualnie o „zatroskanej ufności”, a tamci bez żenady wypytywali o Rolfa, Weronikę,
Hołgera i nawet o Heinricha Bewerloha (czyżby jeszcze nie wiedzieli, że ma już drugiego wnuka imieniem Holger?). Okazał szczere i głębokie poruszenie losami Weroniki, nie dał się sprowokować
do pótępienia Rolfa, choć wszyscy właśnie tego od niego oczekiwali, uznał jego błędy, podkreślił fakt, że Rolf poniósł karę, przyznał się też do poważnej, głębokiej troski o Holgera (starszego, o
młodszym Holgerze jednak najwyraźniej jeszcze nie wiedzieli).
Ta dwutorowość, którą dałoby się też może nazwać schizofrenią środków przekazu, poczęta go bawić:
można było w ten sposób seryjnie odbębniać odpowiedzi na drażliwe pytania i jednocześnie myśleć o Sabinie, która musiała doznać jakiegoś wstrząsu - prawdopodobnie z powodu Kohlschródera,
jakżeby inaczej - i z jeszcze większym przejęciem, z jeszcze większym zapałem oddawała się kultowi Matki Boskiej. Niełatwo było, rzucając do mikrofonów pozornie improwizowane, przetykane
delikatnym kaszelkiem staccato, rozstawać się z marzeniem, które przez długi czas i wciąż jeszcze hołubił: Kit jako młoda dziewczyna albo kobieta w Zameczku, w parku, przechadzająca się po
alejkach, karmiąca kaczki, w oranżerii - nie mógł się zdecydować na ostateczne przerwanie tego filmu, tego marzenia, tego spektaklu, który według miażdżącej przepowiedni Kortschedego nigdy się
nie odbędzie - Kit nie będzie nigdy, nawet jako dziesięcioletnia dziewczynka, przechadzała się po Zameczku, nie będzie tu mieszkała, nigdy.
Tymczasem zgromadzeni rozchodzili się powoli, dopijano ostatnie kieliszki, szoferzy wynosili walizki na dziedziniec, członkowie zarządu pociągali wystygłą kawę, dyskretnie wyrażali swój
aplauz, jeśli akurat zakończył ich zdaniem pomyślnie jakiś szczególnie ważny wywiad, a Pliefger, jego poprzednik, nie omieszkał podejść do niego między dwoma wywiadami, szybko, jak zwykle
protekcjonalny (była to protekcjo- nalność imperium stali wobec imperium prasy, nie osobistej natury, tylko branżowa) i tak szczerze zaskoczony, że było to niemal obraźliwe, jakby go uważali za
sklerotycznego staruszka, serdecznie wręcz uścisnął mu dłoń i powiedział:
- Robi pan to wspaniale, mój drogi, wręcz znakomicie, możemy sobie dodatkowo gratulować pańskiego wyboru.
A Kliehm, człowiek Zummerlinga, okazał zdumienie jego elokwencją w taki sposób, że zakrawało to już doprawdy na afront.
Czy na twarzy Bleibla istotnie malowało się coś w rodzaju zawiści? A w każdym razie zaskoczenia łatwością, z jaką spełniał te obowiązki, nieoczekiwaną pogodą, gdy Bleibl spodziewałby się
raczej przygnębienia, obaw
izająknień, skoro udało mu się go „wywindować” - tak to publicznie określił - dokładnie tam, gdzie chciał, na pozycję najbardziej zagrożoną, na najniebezpieczniejsze stanowisko, które, jak
powszechnie sądzono, nie mogło mu odpowiadać, do roli, której, jak powszechnie sądzono, nie będzie umiał sprostać, on, szybko się starzejący, ideologicznie chwiejny Fritz Tolm, „trzcina na
wietrze”, słabeusz, mięczak, uczuciowiec wśród członków zarządu, w niejasny sposób rodzinnie „jakoś” powiązany z „tamtymi”-łatwy cel ataków.
Bez wątpienia: Bleibl był zaskoczony, deliberował, czy aby słuszne było wysunięcie jego kandydatury, rzucenie pośród zebranych, wymęczonych do szczętu trzygodzinnymi debatami, jego
nazwiska, gdy odtrącono już tylu, którzy by nie odmówili: akurat Tolm.
Zajeżdżały kolejne samochody, wynoszono kolejne
walizki, kierowcy biegali zaaferowani, funkcjonariusze bezpieczeństwa przemieszczali się, ekipy telewizji i radia pakowały manatki, szczękały naczynia, butelki układano w skrzynkach, i w tym
momencie, gdy środki masowego przekazu dostały już swoje, przyszło mu do głowy, że w czasie konferencji prasowej nie był jeszcze tak całkiem odprężony, niemal radosny, tak swobodny w swoich
wypowiedziach, oba tory myślowe nie biegły jeszcze tak równo jeden obok drugiego, krzyżowały się ze sobą - teraz musiał zaryzykować papierosa: zaciągał się z rozkoszą, niemal chciwie, przez
chwilę czuł się młody, jak kiedyś, gdy jako student po szczególnie nudnym seminarium, jako młody oficer po udanym odwrocie sięgał po papierosa; i zaraz przyłapał go młody bezczelny fotograf
kręcący się tu jeszcze w poszukiwaniu łupu: jak wyciąga z kieszeni pogniecioną paczkę, wyjmuje papierosa, zapala, własnoręcznie, bo nikt nie podbiegł, żeby mu podać ogień, i nie wątpił - tyle
przecież jeszcze znał się na dziennikarstwie, tyle się przecież zdołał nauczyć, choć niektórzy* ba, wszyscy ciągle mu wytykali, że wprawdzie „siedai w branży, trzyma branżę, ale nie jest z branży i
nic z branży nie kapuje” - nie wątpił, że te migawki zrobią karierę: siwowłosy, pełen godności, znany z sympatycznego usposobienia nowy prezes, ten robiący cokolwiek niepoważne wrażenie starszy
pan, któremu c?egoś brakowało do prawdziwej statecznej powagi, o lekko zmierzwionych włosach, ubrany poprawnie, a przecież odrobinkę niedbale, odprężony, mimo grożącego mu najwyższego
niebezpieczeństwa, stał sobie z papierosem w ustach, niezupełnie odpowiednio do swej godności, a już zupełnie nieodpowiednio do swego nowego
stanowiska, z pogniecioną paczką papierosów, z dosyć złachanym pudełkiem zapałek w ręku, zwycięzca-choć przecież to Bleibl go zwyciężył.
Bleibl osiągnął to, czego pragnął: wypchnął go na samą górę, gdzie nie będzie miał chwili spokoju, odpoczynku, wytchnienia, prywatnego życia; będzie zaszczuty na śmierć, na śmierć udręczony
ochroną, skrajnie zagrożony, 9 przecież właśnie teraz odkrył ową dwutorowość, w ciągu tych dwóch godzin odnalazł znowu swoje prywatne życie: dzieci, wnuki, KSthe i nie bał się przemówień,
które będzie musiał wygłaszać, konferencji prasowych, które będzie musiał prowadzić, wywiadów, których będzie musiał udzielać. Najwidoczniej nagromadziło się w nim więcej, niż sam kiedykol-
wiek przypuszczał; myśli, których nigdy nie wypowiadał na głos, poglądów, które wystarczało teraz wyrecytować, gotowych sformułowań, które leżały seriami w zasięgu ręki: dziennikarze mogą
pytać, o co zechcą, ci napastliwi i ci wiemopoddańczy, oraz mieszańcy obu rodzajów, i nawet jeśli nie jest z branży i nigdy do niej naprawdę nie należał, to jednak na dziennikarzach się zna i zawsze
wolał tych napastliwych od tych wierno- poddańczych - od dwudziestu trzech lat jest naczelnym „Gazetki”, od dwudziestu trzech lat widzi, jak przychodzą i odchodzą, jak idą w górę i lecą w dół,
całkiem dobrze się z nimi dogadywał, chociaż nigdy nie pojął, na czym polega dziennikarstwo, i mogli mu na konferencjach wciąż na nowo wbijać do głowy, że „dziennikarstwo” to od „dziennik”, a
„dziennik” od „dzień”-chodzi o to, by być na bieżąco, z dnia na dzieri, wypowiadać słowa sunące przednim torem świadomości wobec mikrofonów, kamer i zaostrzonych
ołówków, i tego się nauczył w momencie, gdy nagle ustąpił strach o własne życie.
Znowu, jak zawsze, wysunięto także kandydaturę Kortschedego, który tym razem nie przyszedł, i znowu mówiło się dosc wyraźnie o jego „skłonnościach”, ze względu na które nie nadawał się na
ten urząd, „absolutnie się nie nadawał, mimo niewątpliwych talentów”.
Oczywiście Bleibl musiał do niego podejs'ć, gdy tymczasem Amplanger trzymał się z tyłu; Bleibl, który naprawdę miał prostacką twarz, wręcz „mordę”, i prostackie ruchy, postarzały, a mimo to
tchnący młodzieńczym wigorem, jak ktoś, kto nie jest bożyszczem kobiet, tylko po prostu miewa liczne przygody z kobietami Dziwne było widzieć po raz pierwszy od trzydziestu pięciu lat Bleibla
prawie zakłopotanego, w każdym razie zaskoczonego, aprobujące skinięcie głową, a potem, mimo wszystko, cios z całkiem nieoczekiwanej strony.
- Więc przychówek u Fischerów, i trzeba dopiero zajrzeć do działu sportowego w jednej gazecie, do towarzyskiego w drugiej, żeby się dowiedzieć, nic nam nie wspominałeś, nawet Kźthe, jak jej
to powiedziałem, była zaskoczona.
Bleibl przyczaił się, oczywiście zaraz się zorientował, że on też o niczym nie wie. Sabina w ciąży? Nikt mu nic nie mówił, czyżby jakaś niewyraźna sprawa, jakieś płotki i czyżby żaden reporter nic o
tym nie wiedział i nie zapytał: „Z jakimi uczuciami oczekuje pan następnego wnuka w rodzinie Fischerów”? Czuł, że za tym stwierdzeniem, za tym pytaniem Błeibla coś się kryło, coś, o czym nie
wiedział
- Gratuluję, z obu okazji: tego występu tutaj, wyszło świetnie, będę chyba musiał częściej przeglądać dział kulturalny, żeby ci w przyszłosci dorównać, i wnuka. Więc to za cztery miesiące.
Wszystkiego najlepszego.
Wszystko skończyło się nadspodziewanie szybko, Käthe nie wróciła jeszcze od Sabiny; w czasie posiedzeń albo konferencji zawsze się wynosiła, tylko przy popołudniowej kawie albo herbacie
odgrywała na krótko panią domu, podawała własne wypieki, placuszki i ciasteczka, miała słabość do ptifurów, piekła je w swojej pięknej kuchni, robiła to wszystko w miły sposób, sympatycznie, tak
że nie wyglądało to tylko na spełnienie obowiązku, gawędziła z panami, troszczyła się o sekretarki, które ją najwidoczniej szczerze lubiły i prosiły o przepisy i rady.
- Że też pani to się zawsze tak udaje.
Jeżeli na kilka godzin wpuszczano do klauzury małżonki, zapraszała je na górę, na herbatę, ploteczki i likier, czasem nawet prezentowała swoją garderobę, wysłuchiwała ochów i achów na swoją
czes'ć, mówiła o dzieciach, wnukach, projektowanych podróżach, tak samo podejmowała przyjaciółki tych panów, które wobec niego nazywała bez żenady kochankami, była dla nich miła,
natychmiast wzbudzała zaufanie, przyjaciółkom dodawała nawet otuchy, gdy te byłe stewardessy, sekretarki albo ekspedientki, nie przyzwyczajone do „salonów”, czuły się niepewnie. Nie dawała
sobie robić krzywdy i ucinała krótko, gdy zanosiło się na uszczypliwości pod adresem Rolfa, Kathariny, Weroniki albo Holgera Pierwszego, broniła Herberta, który miał opinię pomyleńca, nie
tolerowała złośliwych napomknień o swoim siedmioletnim wnuku, któ
rego obecne miejsce pobytu nie było nikomu znane.
- Ta pani, aktualna przyjaciółka pani syna, Katharina, to komunistka, prawda?
A Käthe odpowiadała:
- Tak, chyba tak, ale wolałabym, żeby pani sama ją o to zapytała, nie lubię dawać ludziom politycznych etykietek.
Z zimną krwią przyjmowała także uwagi o wyskokach swego zięcia Erwina i aluzje do życia Sabiny; nie robiło na niej żadnego wrażenia, *e funkcjonariusze bezpieczeństwa pilnują jej w
korytarzy, na balkonie i w przestronnej spiżami
Brakowało mu teraz Käthe. Jeżeli Sabina spodziewała się za cztery miesiące dziecka, to musi być gdzieś już w piątym miesiącu-i nikt mu nic nie powiedział. Gdy Bleibl rzucał swoje złośliwe
uwagi - bez względu na to, czy chodziło o Rolfa, o Katharinę, Herberta czy Holgera Pierwszego - jedno przynajmniej było pewne: nigdy nie przekręcał faktów. Jeżeli mówił: „za cztery miesiące”, to
za cztery miesiące, nawet jeśli sama Sabina nie mogła tego tak dokładnie wiedzieć. Wszystkie te wiadomości pochodziły ze źródeł Zummerlinga, a ci już nie tylko trzymali rękę na pulsie wydarzeń,
trzymali rękę także na łonach co bardziej znanych dam, wiedzieli lepiej, kiedy wypada okres, niż sama zainteresowana, byli to szczególnego rodzaju znawcy przedmiotu, wypytywali chyba
pokojówki i aptekarzy, prawdopodobnie przeszukiwali kubły z odpadkami, grzebali w lekarskich kartotekach, na pewno podsłuchiwali rozmowy telefoniczne, wszystko w służbie opinii
publicznej. Käthe przecież by mu powiedziała, gdyby sama wiedziała, i pozostawało zagadką, dlaczego Sabina to przed nimi ukrywa. Jeżeli Bleibl wyczytał to w wiadomościach sportowych, musiało
to mieć coś wspólnego z jazdą konną; nic chciał od razu zrobić tego, na co miał największą ochotę - pobiec do telefonu i zadzwo- ‘ nić. Najchętniej poszedłby teraz na górę do Käthe i wypił z nią
herbatę. Byl pewien, że Käthe nie pozwoli sobie na żadne kpiny w związku z jego wyborem, jeżeli - nigdy nie mógł się w tej kwestii zorientować - w ogóle zdolna była do kpin; oczywiście dowie się
o wszystkim przez radio albo u Sabiny z telewizji, będzie raczej skłonna do obaw niż do kpin, wie przecież, że Bleibl chce go nie tylko zastraszyć, Bleibl chce go po prostu zniszczyć.
Zgiełk w sali wreszcie się skończył, radio, telewizja i prasa wyniosły się, mógł na chwilę przysiąść, nie ryzykując, że stanie się celem obiektywów, czul, jak zmęczenie pokrywa mu twarz niczym
siatka pajęczyny, czuł po prostu, jak zmarszczki się pogłębiają, wyczerpanie po pociesznej i męczącej zabawie w dwutorowość, a nie powinien tak zaraz znowu sięgać po papierosa. Nie znosił
użerania się z Grebnitzerem, swoim lekarzem, a Amplanger na pewno zda mu relację: trzy w czasie obrad, jednego po jedzeniu, jednego po konferencji prasowej. Amplanger został bez sprzeciwów i
bez dłuższej dyskusji ponownie wybrany sekretarzem i choć wywodził się z jego własnej stajni - zdobył ostrogi w „Gazetce’' u boku swegoojca, w „Gazetce” i na „Gazetce” zrobił karierę - on, Tohn,
nigdy nie był
Zgłoś jeśli naruszono regulamin