MacLean Alistair - Santoryn.doc

(894 KB) Pobierz
Alistair Maclean

Alistair Maclean

 

Santoryn

 

1 Głośnik na mostku fregaty "Ariadne" z trzaskiem obudził się do życia, dwakroć

zabrzmiał dzwonek, a potem rozległ się spokojny, modulowany, precyzyjny i

niewątpliwie należący do Irlandczyka głos O'Rourke'a. O'Rourke, powszechnie

określany mianem meteorologa, był jednak kimś zupełnie innym. - Właśnie złapałem

dziwnego klienta. Odległość czterdzieści mil, namiar 222. Talbot wcisnął

przycisk mikrofonu. - Niebiosa nad naszymi głowami, chief, roją się od dziwnych

klientów. Nad tym rejonem Morza Egejskiego przecina się przynajmniej sześć

korytarzy lotniczych. Samoloty NATO zaś, jak wie pan zapewne najlepiej z nas,

kręcą się tu wszędzie. Myśliwce bombardujące i pościgowce z cholernej Szóstej

Floty tędy lecą, kędy gna je wiatr. Moim zdaniem w połowie przypadków są

kompletnie zagubione. - Ba! Ale ten chłoptyś wygląda naprawdę bardzo, bardzo

dziwnie. - Głos O'Rourke'a, który wydawał się nieporuszony niezbyt pochlebną

wzmianką o Szóstej Flocie, skąd był czasowo oddelegowany, brzmiał zwykłym

spokojem. - Żadna z transegejskich linii lotniczych nie korzysta z korytarza

powietrznego, którym leci ten samolot. Na moim monitorze nie widzę w tym

sektorze żadnych maszyn natowskich. I Amerykanie by nas uprzedzili. Bardzo

dobrze wychowane towarzystwo, kapitanie. To znaczy ci z Szóstej Floty. - Zgoda,

zgoda. Talbot był świadom, że Szósta Flota uprzedziłaby go o obecności w pobliżu

"Ariadne" któregoś ze swoich samolotów, czyniąc to zresztą nie tyle z

uprzejmości, ile z powodu wymagań regulaminowych. Fakt ten O.Rourke pojmował

równie dobrze jak on. O.Rourke jednak był żarliwym patriotą swej macierzystej

floty. - To wszystko, co pan ma na temat tego chłopaczka? - Nie. Jeszcze dwie

rzeczy. Ten samolot zdąża po kursie z południowego zachodu na północny wschód.

Nie dysponuję żadnymi informacjami o jakimkolwiek samolocie, który mógłby lecieć

takim kursem. Po wtóre, jestem zupełnie pewien, że to wielka maszyna. Powinniśmy

ją zobaczyć za jakieś cztery minuty - jej kurs prostopadle przecina się z

naszym. - Czy rozmiar jest tak ważny, chief? Wszędzie mnóstwo wielkich maszyn. -

Lecz nie na czterdziestu trzech tysiącach stóp, ten zaś leci na takiej właśnie

wysokości. Zdolny jest do tego tylko concorde, a wiemy, że nie ma tu żadnego. To

musi być maszyna bojowa. - Niewiadomego pochodzenia. Bandyta? Zupełnie możliwe.

Niech ją pan ma na oku. Talbot rozejrzał się i uchwycił spojrzenie swego

zastępcy, komandora_porucznika Van Geldera. Van Gelder - niewysoki, bardzo

rozrośnięty, mocno opalony i płowowłosy - zdawał się dostrzegać w życiu źródło

nieustającej uciechy. Przybliżając się do kapitana, też miał na twarzy uśmiech.

- Zrobione, sir. Luneta i fotka do pańskiego albumu rodzinnego? - Właśnie.

Dziękuję. "Ariadne" była wyposażona w niezwykłą i - dla profana - wręcz

przytłaczającą mnogość urządzeń nasłuchujących i podpatrujących; pod tym

względem nie mógł z nią zapewne konkurować jakikolwiek inny okręt będący w

użyciu. Jednym z owych instrumentów było coś, co Van Gelder określił mianem

lunety. Chodziło w istocie o skonstruowaną przez Francuzów kombinację teleskopu

z aparatem fotograficznym, urządzenie z rodzaju takich, jakie wykorzystuje się

na satelitach szpiegowskich i jakie są w idealnych warunkach atmosferycznych

zdolne zlokalizować i sfotografować z wysokości dwustu pięćdziesięciu mil biały

talerz. Ogniskowa teleskopu miała niemal nieograniczony zakres regulacji; w tym

przypadku Van Gelder użyje prawdopodobnie rozdzielczości jeden do stu, czego

efektem optycznym będzie pozorne sprowadzenie intruza - jeśli w rzeczy samej był

to intruz - na wysokość czterystu stóp. Na bezchmurnym lipcowym niebie Cykladów

nie przedstawiało to najmniejszego problemu. Ledwie Van Gelder zszedł z mostka,

gdy ocknął się kolejny głośnik; powtórzony podwójny brzęczyk zaanonsował, że

chce mówić kabina radiowa. Sternik, starszy marynarz Harlison, pochylił się i

dźgnął odpowiedni przycisk. - Mam Sos. Sądzę, powtarzam: sądzę, że pozycja

statku na południe od Thery. Nic więcej. Duże zakłócenia. Z całą pewnością

amator. Powtarza tylko: "Mayday, Mayday, Mayday". - Dyżurny radiooperator Myers

zdawał się być poirytowany: każdy radiooperator - mówił ton jego głosu -

powinien być równie profesjonalny i sprawny jak on. - Ale poczekajcie minutkę. -

Nastąpiła pauza, potem znów odezwał się Myers: - Powiada, że tonie. Cztery razy

powtórzył, że tonie. - I to wszystko? - zapytał Talbot. - To wszystko, sir.

Zniknął z eteru. - Wobec tego prowadź nasłuch na częstotliwości alarmowej 090

albo w pobliżu. Nie możemy być dalej niż o dziesięć, dwanaście mil. Sięgnął do

manetki i przekręcił obroty silnika na pełną moc. "Ariadne", wedle nowej mody,

miała zdublowany pulpit sterowniczy na mostku w maszynowni. W maszynowni

zazwyczaj pełnił wachtę tylko jeden marynarz w randze starszego palacza; działo

się tak nie z rzeczywistej potrzeby, lecz gwoli tradycji. Możliwe, iż samotny

dyżurny krążył to tu, to tam z puszką smaru w dłoni, bardziej jednak

prawdopodobne, że siedział spokojnie, pogrążony w lekturze jednego ze

"świerszczyków", w które tak hojnie zaopatrzona była instytucja, zwana

biblioteką mechaników. Pierwszy mechanik "Ariadne", porucznik Mccafferty, nie

często trafiał w pobliże swego królestwa. Będąc znakomitym specem w swoim fachu,

utrzymywał, że ma alergię na opary ropy, i z pełną wyższości wzgardą zbywał

często powtarzane spostrzeżenie, iż za sprawą wysoce efektywnego systemu

wentylacji wykrycie w maszynowni najlżejszego zapachu paliwa jest sprawą

dosłownie niemożliwą. Tego popołudnia, jak zresztą zwykle o tej porze, można się

było na niego natknąć na pokładzie rufowym, gdzie usadowiony w krześle oddawał

się swej ulubionej formie relaksu - lekturze powieści kryminalnej, obficie

przyprawionej romansem nie najwyższego lotu. Odległy dźwięk silników wzmocnił

się - "Ariadne" była zdolna do budzących uznanie trzydziestu pięciu węzłów - i

mostek zupełnie dostrzegalnie zaczął wibrować. Talbot sięgnął po słuchawkę i

połączył się z Van Gelderem. - Złapaliśmy Sos. Z odległości dziesięciu, dwunastu

mil. Proszę mi dać znać, kiedy zlokalizuje pan tego bandytę, to wyłączę silniki.

Luneta, mająca wprawdzie amortyzację, która cudownie niwelowała najbardziej

fantastyczne szarpania i kołysania, była jednak zupełnie bezradna wobec

najlżejszej wibracji i zdjęcia wykonane w takich warunkach wypadały na ogół

fatalnie. Talbot przeniósł się na lewy nok mostka i podszedł do stojącego tam

porucznika: wysokiego, chudego jasnowłosego młodzieńca w grubych okularach na

nosie i z nieodmienną żałobą na twarzy. - No i jak się to panu podoba, Jimmy?

Potencjalny bandyta i tonący statek naraz. Nie sądzi pan, że to lekarstwo na

nudę długiego, upalnego, letniego popołudnia? Porucznik popatrzył nań bez

entuzjazmu. Porucznik lord James Denholm - Jimmym Talbot nazywał go dla wygody -

rzadko okazywał entuzjazm w jakiejkolwiek sprawie. - Wcale mi się to nie podoba,

kapitanie - omdlewająco machnął dłonią - albowiem burzy ustalony rytm mych

przyzwyczajeń. Talbot uśmiechnął się. Denholma otaczała namacalna niemal aura

arystokratycznego zblazowania, która w pierwszych chwilach ich znajomości

irytowała go i drażniła; stan ten nie trwał jednak dłużej niż pół godziny. Nic

nie predestynowało Denholma do oficerskiej kariery w marynarce wojennej, jego

zaś wysoce niedoskonały wzrok automatycznie taką karierę w jakiejkolwiek

marynarce świata wykluczał. Denholm wszakże - dziedzic tytułu lordowskiego;

którego krew ponad wszelką wątpliwość zaliczała się do najbłękitniejszych z

błękitnych - znalazł się na pokładzie "Ariadne" nie dzięki koneksjom w

najwyższych sferach społeczeństwa, lecz dzięki faktowi, że z całą pewnością był

tu właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Absolwent trzech fakultetów -

ukończył chwalebnie Oxford, ucla i mit - w dziedzinach inżynierii elektrycznej i

elektroniki, zasługiwał na miano, jeśli ktokolwiek na nie zasługuje,

elektronicznego geniusza. Sam wszakże, uznając podobne klasyfikacje za

absurdalne, niczego podobnego nie twierdził. Mimo swych paranteli oraz

kwalifikacji akademickich Denholm był powściągliwy w słowach i skromny do

przesady. Owa małomówność sięgała tak daleko, że nie potrafił nawet zdobyć się

na odmowę i to właśnie z tego powodu dał się, mimo anemicznych zastrzeżeń,

zwerbować do marynarki wojennej, czego w żadnym razie nie musiał czynić. Zwrócił

się teraz do Talbota: - Ten bandyta, kapitanie - jeśli to jest bandyta... cóż

pan zamierza zrobić w jego sprawie? - Nie zamierzam w jego sprawie zrobić nic. -

Jeśli wszakże jest bandytą, to znaczy, że szpieguje. - Oczywiście. - Zatem... -

Czego pan po mnie oczekuje, Jimmy? Że go zestrzelę? Czy może swędzą pana dłonie,

żeby wypróbować na nim to eksperymentalne działo laserowe? - Boże, broń. -

Denholm był szczerze przerażony. - Ani razu w życiu nie strzelałem w afekcie.

Błąd. Nie strzelałem w ogóle. - Gdybym chciał go zestrzelić, maciupki pocisk

naprowadzany termolokacyjnie dostatecznie efektywnie spełniłby zadanie. Lecz my

nie robimy takich rzeczy. Jessteśmy cywilizowani. Poza tym nie prowokujemy

incydentów międzynarodowych. To jest niepisane prawo. - Moim zdaniem jest to

prawo niezwykle zabawne. - Przeciwnie. Kiedy Stany Zjednoczone albo siły NATO

odbywają manewry - jak właśnie dzieje się to teraz - Rosjanie nie spuszczają ich

z oka na ziemi, morzu czy w powietrzu. Kiedy manewry mają oni, my postępujemy

dokładnie tak samo. Trzeba przyznać, że prowadzi to do sytuacji dwuznacznych.

Nie tak dawno, kiedy us Navy odbywała ćwiczenia na Morzu Japońskim, amerykański

niszczyciel walnął i poważnie uszkodził rosyjski okręt podwodny, który w zapale

prowadzenia obserwacji podpłynął zbyt blisko. - I nie sprowokowało to czegoś, co

przed chwilą nazwał pan incydentem międzynarodowym? - Z całą pewnością nie.

Niczyja wina. Wzajemne przeprosiny dwóch kapitanów i jakiś inny rosyjski okręt

odholował poszkodowanego kamrata do portu. Chyba do Władywostoku. - Talbot

odwrócił głowę. - Przepraszam, to wezwanie z kabiny radiowej. - Znów Myers -

rozległo się z głośnika. - "Delos". Nazwa tonącej jednostki. Bardzo krótka

wiadomość - eksplozja, pożar, toną szybko. - Prowadźcie nasłuch - powiedział

Talbot. Popatrzył na sternika, który trzymał już lornetkę przy oczach. - Masz

ich, Harrison? - Tak jest, sir. - Harrison oddał dowódcy lornetkę i lekko

skręcił kołem w lewo. - Ogień lewo od dziobu. Talbot dostrzegł natychmiast

smukłą czarną kolumnę dymu pnącą się pionowo, bez najmniejszych odchyleń, w

bezwietrzny błękit nieba. Opuszczał właśnie lornetkę, gdy znów zabrzmiał

podwójny dzwonek. To był O'rourke, meteorolog, albo - bardziej oficjalnie -

starszy operator radaru dalekiego zasięgu. - Boję się, że go zgubiłem. To znaczy

bandytę. Przepatrywałem sektory po jego obu stronach, żeby sprawdzić, czy nie ma

przyjaciół, a kiedy wróciłem - zniknął. - Jakieś pomysły, chief? - Cóż... - w

głosie O'rourke'a brzmiało niezdecydowanie. - Mógł eksplodować, ale wątpię. - Ja

też. Luneta była ustawiona na jego kursie i z pewnością wychwyciłaby eksplozję.

- Musiał więc przejść w lot nurkujący. Bardzo stromy lot nurkujący. Odnajdę go -

i głośnik zamilkł z trzaskiem. Niemal w tej samej chwili zadzwonił telefon. To

był Van Gelder. - 222, sir. Dym. Samolot. Może to być bandyta. - Prawie na pewno

on. Meteorolog właśnie go stracił z monitora radaru dalekiego zasięgu.

Prawdopodobnie to strata czasu, ale jednak niech pan próbuje zrobić zdjęcie.

Przeszedł na prawy nok i spojrzał przez lornetkę na niebo. Natychmiast dostrzegł

gęstą smugę czarnego dymu - jak mu się zdawało - z czerwoną iskrą w centrum.

Wciąż była wysoko - na pułapie czterech albo pięciu tysięcy stóp. Nie tracił

czasu, by sprawdzić, jak nisko zanurkuje samolot i czy w istocie płonie, ale

wrócił na mostek i podniósł słuchawkę. - Podporucznika Cousteau. Szybko. - I po

krótkiej pauzie: - Henri? Tu kapitan. Alarm. Szalupę i motorówkę za burtę.

Załogi w gotowości do opuszczenia. Potem melduj się na mostku. Zadzwonił jeszcze

do maszynowni, każąc dać "Mała, naprzód", a potem powiedział do Harrisona: -

Ster lewo na burt. Kurs północ. Denholm, który wyszedł na prawy nok, powrócił

teraz i odejmując od oczu lornetkę, powiedział: - Ano, nawet ja widzę ten

samolot. To znaczy nie samolot, lecz raczej wielką smugę dymu. Czy może to być

ów bandyta, sir... jeśli w ogóle nim jest? - Nie może, tylko musi. - Wolałbym

się za długo nie zastanawiać nad kursem, jakim schodzi w dół - zauważył Denholm

z pozorną nonszalancją. - Ani ja, poruczniku, szczególnie, jeśli to samolot

wojskowy, a zwłaszcza jeśli dźwiga na pokładzie jakiekolwiek bomby. Rozejrzawszy

się trochę, dostrzegłby pan, że schodzimy mu z drogi. - Ach, unik. - Denholm

zawahał się, a potem stwierdził bez przekonania: - Skuteczny, jeśli nie zmieni

kursu. - Trupy nie zmieniają kursu. - Fakt, tego nie robią. - Na mostek powrócił

właśnie Van Gelder. - A ludzie za sterami tego samolotu są z pewnością martwi.

Nie ma sensu, żebym tam sterczał, sir. Gibson lepiej niż ja daje sobie radę z

aparatem fotograficznym lunety i mocno się stara. Będziemy mogli pokazać panu

mnóstwo fotografii, choć wątpię, czy się z nich czegokolwiek dowiemy. - Aż tak

źle? Nic nie zdołaliście ustalić? - Obawiam się, że bardzo niewiele. Dopatrzyłem

się zewnętrznego silnika na lewym skrzydle. Zatem jest to odrzutowiec

czterosilnikowy, czy jednak wojskowy, czy cywilny - nie mam pojęcia. - Jedną

chwileczkę, proszę. - Talbot przeszedł na lewy nok, spojrzał ku rufie i

stwierdziwszy, że płonący - nie było już co do tego wątpliwości - samolot jest

dokładnie za nią o połowę niżej i bliżej niż wówczas, kiedy dostrzegł go po raz

pierwszy, powrócił na mostek, polecił Harrisonowi cały czas utrzymywać kurs

północny, a potem zwrócił się do Van Geldera: - Czy to wszystko, co zdołał pan

ustalić? - Mniej więcej. Wyjąwszy fakt, że pożar ma definitywnie swe źródło w

stożku ochronnym, co wyklucza jakikolwiek wybuch w silniku. Samolot nie mógł

zostać trafiony przez rakietę, bo wiemy, że nie ma w okolicy maszyn wyposażonych

w rakiety - a gdyby nawet były, pocisk naprowadzany termicznie, jedyny zatem,

który mógłby go dostać na tej wysokości, trafiłby w silnik, nie zaś w stożek

ochronny. Mogła to być tylko eksplozja wewnętrzna w części dziobowej. Talbot

przytaknął, sięgnął po słuchawkę, poprosił o połączenie z izbą chorych i

niezwłocznie je uzyskał. - Doktorze? Zechce pan zlecić, by sanitariusz z torbą

pierwszej pomocy zjawił się natychmiast przy szalupie. - Urwał na moment. -

Przepraszam, nie ma czasu na wyjaśnienia. Proszę przyjść na mostek. Zerknął ku

rufie przez prawoburtowe drzwi, odwrócił się i przejął od sternika koło. -

Rozejrzyj się, Harrison. Dobrze się rozejrzyj. Harrison wyszedł na prawy nok,

dobrze się rozejrzał, co mu zajęło ledwie kilka sekund, wrócił i na powrót

uchwycił koło sterowe. - Okropne. - Potrząsnął głową. - Koniec z nimi, sir,

prawda? - Tak sądzę. - Miną się z nami przynajmniej o ćwierć mili. Może nawet o

pół. - Harrison jeszcze raz zerknął przez drzwi. - Przy tym kącie schodzenia

wylądują... czy raczej zderzą się z morzem... jakąś milę albo półtorej od

miejsca, w którym są teraz. Chyba że jakimś cudem zalecą dalej i rąbną w wyspę.

To by było piekło, sir. - Najprawdziwsze. - Talbot spojrzał ku przodowi przez

okna dziobowe. Wyspa Thera leżała w odległości około czterech mil, przy czym

przylądek Akrotiri wprost na północ, a góra Elias, najwyższy, wznoszący się bez

mała dwa tysiące stóp, punkt wyspy - na północny wschód. Pomiędzy nimi, lecz

może pięć mil dalej, ledwie widoczny na bezchmurnym niebie wisiał leniwie, w

powietrzu rozrzedzony, niebieskawy słup dymu, znacząc miejsce, gdzie wznosiła

się wioska Thira, jedyna większa ludzka osada na całej wyspie. - Tylko że

ograniczy się do samolotu. Południowo_zachodnia połać wyspy jest pustkowiem. Nie

sądzę, by ktokolwiek tam mieszkał. - Jak postąpimy, sir? Czy zatrzymamy się nad

miejscem, w którym pójdzie na dno? - Coś w tym rodzaju. Sam rozstrzygniesz. Może

ćwierć albo pół mili dalej na linii jego kursu. Pożyjemy, zobaczymy. Prawda jest

taka, Harrison, że nie jestem mądrzejszy od ciebie. Może wybuchnie w chwili

zderzenia albo, jeśli wyjdzie z niego cało, będzie jeszcze przez jakiś czas

sunąć pod wodą. Niezbyt długo, moim zdaniem, skoro stracił dziób. Pierwszy -

zwrócił się do Van Geldera - jakie tu mamy głębokości. - Wiem, że boja

pięciosążniowa jest pół mili od brzegu, gdzieś z południowej strony wyspy. Dalej

dno schodzi dość stromo. Sprawdzę w kabinie nawigacyjnej. W tej chwili, moim

zdaniem mamy dwieście do trzystu sążni głębokości. Sprawdzić sonarem, sir? -

Proszę. Wychodząc, Van Gelder przepchnął się obok podporucznika Cousteau.

Cousteau, beztroski, niewiele ponad dwudziestkę liczący młokos, był pełnym

zapału, dobrych chęci, a nadto bardziej niż kompetentnym marynarzem. Talbot

przyzwał go gestem na prawy nok. - Widziałeś to, Henri? - Tak jest, sir. -

Zwykła pogoda Cousteau rozwiała się jak dym. Z mimowolną fascynacją patrzył na

ogarnięty pożarem, dymiący samolot, który lecąc na wysokości mniejszej niż

tysiąc stóp, znajdował się dokładnie na trawersie okrętu. - Cóż za potworna

historia. - Tak, niezbyt przyjemna. - Dołączył do nich lekarz okrętowy,

komandor_porucznik Grierson. Miał na sobie białe szorty i powiewną, wielobarwną

hawajską koszulę, strój, jaki niewątpliwie uważał za najodpowiedniejszy na letni

dzień na Morzu Egejskim. - Dlatego potrzebował pan Mossa i jego apteczki. - Moss

był starszym sanitariuszem w izbie chorych. - Zastanawiam się, czy nie

powinienem pójść osobiście. - Grierson był Szkotem z zachodnich gór, co

natychmiast zdradzał jego akcent, którego nigdy nie usiłował maskować z tego

prostego względu, że nie widział żadnego sensownego powodu, aby to czynić. - Bo

gdyby ktokolwiek przeżył, co uważam za cholernie mało prawdopodobne, to o

problemach dekompresji wiem jednak parę rzeczy, a Moss nie wie. Talbot odczuwał

pod stopami narastającą wibrację. Harrison zwiększył szybkość okrętu i skręcał z

lekka ku wschodowi. Talbot nie wnikał w przyczyny tego stanu rzeczy: jego

zaufanie do starszego sternika było całkowite. - Wybaczy pan, doktorze, ale mam

dla pana ważniejsze zadania. - Wyciągnął dłoń w kierunku wschodnim. - Niech pan

spojrzy pod tę smugę dymu na lewo od samolotu. - Widzę. Powinienem był dostrzec

to wcześniej. Idę o zakład, że coś tonie. - W rzeczy samej. Coś zwane "Delos",

prywatny jacht, moim zdaniem. I jak słusznie pan zauważył, tonie. Eksplozja i

pożar. Zupełnie solidny pożar, jak sądzę. Oparzenia, kontuzje. - Żyjemy w

niełatwych czasach - stwierdził Grierson. W istocie Grierson wiódł egzystencję

wyjątkowo beztroską i pogodną, Talbot jednak uznał, że nie czas teraz, by mu ten

fakt wypominać. - Samolot, leci bezgłośnie, sir - powiedział Cousteau. - Silniki

zostały wyłączone. - Sądzisz, że ktoś ocalał? Obawiam się, że nie. Wybuch mógł

zniszczyć pulpit sterowniczy, a wtedy, jak przypuszczam, silniki wyłączają się

automatycznie. - Rozpadnie się, czy zatonie? - zapytał Grierson. - Idiotyczne

pytanie. Zaraz się dowiemy. Podszedł do nich Van Gelder. - Oceniam głębokość na

osiemdziesiąt sążni. Sonar powiada: siedemdziesiąt. Ma prawdopodobnie rację.

Rzecz bez znaczenia, tak czy siak robi się coraz płyciej. Talbot bez słowa

skinął głową. Nikt nic nie mówił. Nikt nie miał ochoty mówić. Samolot, czy też

źródło gęstej smugi dymu, znajdował się teraz niespełna sto stóp nad wodą. Nagle

to źródło dymu i ognia zanurkowało i raptownie wygasło. Nawet wówczas nie

zdołali dostrzec sylwetki samolotu, który w okamgnieniu skrył się za

pięćdziesięciostopową kurtyną wody i mgiełki. Zderzenie było bezdźwięczne i z

pewnością nie doszło do wybuchu. Kiedy bowiem woda opadła, ujrzeli puste morze i

rozchodzące się z miejsca zatonięcia samolotu osobliwe małe falki, a właściwie

zmarszczki. Talbot dotknął ramienia Cousteau. - Twoja kolej, Henri. Jak tam

radio na motorówce? - Sprawdzane wczoraj, sir. W porządku. - Jeśli znajdziesz

coś lub kogoś, daj nam znać. Mam jednak przeczucie, że nie będziesz potrzebował

tego radia. Kiedy się zatrzymamy, spuść łódź, a potem zataczaj kręgi. Powinniśmy

wrócić za jakieś pół godziny. - Cousteau odszedł i Talbot zwrócił się do Van

Geldera: - Kiedy staniemy, proszę mi podawać dokładną głębokość. Pięć minut

później motorówka została spuszczona na wodę i jęła się oddalać od "Ariadne".

Talbot zarządził "Cała naprzód" i skierował się na wschód. Van Gelder odłożył

słuchawkę. - Sonar podaje: trzydzieści sążni. Jeden mniej albo więcej. - Dzięki.

Doktorze? - Sto osiemdziesiąt stóp - powiedział Grierson. - Nie muszę drapać się

po głowie, żeby udzielić odpowiedzi. Brzmi "nie". Gdyby nawet ktokolwiek zdołał

się wydostać z wraku, co, powiedzmy od razu, uważam za niemożliwe - umarłby

zaraz po wypłynięciu na powierzchnię. Choroba kesonowa. Rozerwane płuca. Nie

miałby pojęcia, że w trakcie całej drogi w górę należy wydychać powietrze. Być

może zdołałby tego dokonać wytrenowany, sprawdzony podwodniak, najlepiej z

aparatem tlenowym. Na pokładzie tego samolotu nie będzie szkolonych, sprawnych

podwodniaków. W każdym razie kwestia i tak jest akademicka. Zgadzam się z panem,

kapitanie. Jedyni ludzie w tym samolocie to ludzie martwi. Talbot skinął głową i

ujął słuchawkę. - Myers? Wiadomość dla generała Carsona. "Niezidentyfikowany

samolot czterosilnikowy uległ katastrofie dwie mile na południe od przylądka

Akrotiri wyspy Thera. Godzina #/14#15. Nie sposób określić: wojskowy czy

cywilny. Po raz pierwszy zlokalizowany na wysokości czterdziestu trzech tysięcy

stóp. Widoczna przyczyna - eksplozja wewnętrzna. Obecnie brak dalszych

szczegółów. Nie meldowano o obecności w tym rejonie samolotów NATO. Czy ma pan

jakikeś informacje? Sylvester". Nadaj Kodem B. - Przyjąłem, sir. Dokąd mam

wysłać? - Do Rzymu. Przekażą mu w ciągu dwóch minut, gdziekolwiek jest. - Ano

tak, jeśli ktoś coś wie, to tylko on - stwierdził Grierson. Carson był

głównodowodzącym sił NATO w południowej Europie. Grierson podniósł do oczu

lornetkę i popatrzył na kolumnę dymu, bijącego teraz w niebo niespełna cztery

mile od nich. - Jak pan mówił, jacht. A właściwie ognisko z jachtu. Jeśli

ktokolwiek został na pokładzie, ma naprawdę ciepło. Czy zamierza pan do niego

podejść, kapitanie? - Podejść? - Talbot spojrzał na Denholma. - Jak ocenia pan

wartość naszego sprzętu elektronicznego? - Dwadzieścia milionów. Może

dwadzieścia pięć. W każdym razie dużo. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin