Alistair Maclean
Złote Wrota
Rozdział I Akcja wymagała iście saperskiej precyzji. Musiała dorównać, jeśli nie
skalą, to dbałością o najdrobniejszy szczegół, operacji lądowania aliantów
podczas wojny w Europie. Tak właśnie się stało. Wszystko należało przygotować w
pełnej konspiracji i tajemnicy. Dopilnowano tego. Niezbędne było skoordynowanie
działań do ułamka sekundy. I to osiągnięto. Wszystkich ludzi należało
wielokrotnie wypróbować i szkolić tak długo, dopóki nie grali swych ról
bezbłędnie i automatycznie. Tak właśnie ich przeszkolono. Trzeba było uwzględnić
każdą ewentualność, każde możliwe odchylenie od planu. Zadbano i o to. Wiara w
powodzenie akcji, niezależnie od trudności i nieoczekiwanych zdarzeń, musiała
być absolutna. I była. Szef grupy, Peter Branson, wprost emanował pewnością
siebie. Miał trzydzieści osiem lat, metr osiemdziesiąt wzrostu, był dobrze
zbudowanym brunetem o miłej powierzchowności, z grymasem wiecznego uśmiechu na
ustach i jasnoniebieskimi oczami, które od lat już nie potrafiły się śmiać. Miał
na sobie mundur policyjny, ale policjantem nie był. Podobnie jak żaden z
jedenastu mężczyzn, zebranych w opuszczonynm garażu dla ciężarówek niedaleko
brzegów jeziora Merced, w pół drogi między Daly City na południu a San Francisco
na północy, chociaż trzech z nich nosiło takie same mundury jak Branson. Jedyny
stojący tam pojazd sprawiał smętne wrażenie, jakby znajdował się nie na swoim
miejscu w tej bądź co bądź zwykłej, pozbawionej wrót szopie. Był to autobus,
choć zgodnie z ogólnie przyjętymi kryteriami trudno by go określić tym mianem.
Górną część bogato lśniącego kolosa, jeśli nie liczyć skrzyżowanych wsporników z
nierdzewnej stali, zbudowano w całości z lekko przyciemnionego szkła. Pojazd nie
miał normalnych siedzeń. Znajdowało się w nim około trzydziestu foteli
obrotowych, przytwierdzonych do podłogi, ale porozstawianych z pozoru bezładnie.
W ich szerokich bocznych oparciach umieszczono wysuwane blaty, jakie służą do
podawania posiłków w samolotach. Z tyłu pojazdu była toaleta i doskonale
zaopatrzony barek. Za barkiem znajdował się pomost obserwacyjny, którego podłogę
chwilowo usunięto, odsłaniając przepastny bagażnik. Był wypełniony niemal w
całości, ale nie bagażem. Ogromne wnętrze, szerokie na ponad dwa metry i tak
samo długie, mieściło między innymi: dwie prądnice elektryczne na benzynę, dwa
reflektory dwudziestocalowe i wiele mniejszych, dwie sztuki bardzo dziwnie
wyglądającej broni w kształcie pocisku na trójnogu, pistolety maszynowe, dużą
nie oznakowaną drewnianą skrzynię, cztery mniejsze skrzynki, także z drewna, ale
impregnowanego, oraz rozmaite inne przedmioty, spośród których szczególnie
rzucały się w oczy duże zwoje lin. Ludzie Bransona wciąż jeszcze ładowali.
Autobus, jeden z sześciu w ogóle wyprodukowanych, kosztował Bransona
dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów, ale biorąc pod uwagę cel, do którego zamierzał
go wykorzystać, uważał to za drobną inwestycję. Firmie w Detroit oznajmił, że
kupuje pojazd na życzenie milionera, który pragnie uniknąć rozgłosu, a przy tym
jest ekscentrykiem i chce mieć autobus pomalowany na żółto. Rzeczywiście, kiedy
go dostarczono, był żółty. Teraz lśnił nieskazitelną bielą. Dwa z pozostałych
pięciu autobusów zakupili najprawdziwsi ekstrawertyczni milionerzy, którzy
zamierzali je wykorzystywać podczas swych luksusowych wakacyjnych wojaży. Oba
pojazdy miały tylne rampy, gdzie mieściły się mini_samochody. Oba,
najprawdopodobniej, pozostawać będą przez jakieś pięćdziesiąt tygodni w roku w
specjalnie zbudowanych garażach. Dalsze trzy autobusy zakupił rząd. Jeszcze nie
świtało. Trzy białe autobusy stały w garażu w śródmieściu San Francisco. Duże
przesuwane drzwi były zamknięte i zaryglowane. Na leżaku w rogu spał spokojnie
mężczyzna w cywilu, bezwładnymi dłońmi przytrzymując na kolanach karabin z
odciętą lufą. Drzemał, kiedy zjawiło się dwóch intruzów i teraz trwał w błogiej
nieświadomości, że oto zapadł w jeszcze głębszy sen, wdychając bezwiednie gaz z
rozpylacza. Obudzi się za godzinę, równie nieświadomy tego, co się wydarzyło, i
z całą pewnością nie przyzna się zwierzchnikom, że jego czujność została nieco
uśpiona. Wszystkie trzy autobusy, przynajmniej zewnętrznie, nie różniły się od
zakupionego przez Bransona, chociaż środkowy miał dwie szczególne cechy, z
których jedna tylko była widoczna. Ważył o dwie tony więcej niż pozostałe, bo
szkło kuloodporne jest o wiele cięższe niż zwykłe, a w owych autobusach z
szybami panoramicznymi stosowano ogromne szklane tafle. Przy tym jego wnętrze
stanowiło zaiste ilustrację marzenia sybaryty. Czegóż zresztą innego można się
spodziewać w pojeździe przeznaczonym do osobistego użytku głowy państwa? Autobus
prezydenta wyposażono w dwie duże, stojące naprzeciw siebie sofy, tak głębokie,
miękkie i wygodne, że człowiek z nadwagą, któremu nie brakowało przezorności,
powinien był pomyśleć dwa razy, nim zagłębił się w jednej z nich, bo powrót do
pozycji pionowej musiał wymagać ogromnej siły woli albo użycia dźwigu.
Znajdowały się tam też cztery fotele o podobnej, zdradliwie kuszącej
konstrukcji. I to było wszystko, jeśli chodzi o miejsca do siedzenia. Były tam
również przemyślnie ukryte kurki z lodowato zimną wodą, parę porozstawianych
miedzianych stolików do kawy i lśnice, pozłacane wazony, które czekały na
codzienną dostawę świeżych kwiatów. Dalej znajdowała się toaleta i bar, którego
pojemne chłodziarki w tych szczególnych i niezwykłych okolicznościach wypełniono
głównie sokami owocowymi i napojami bezalkoholowymi, co stanowiło ukłon w stronę
honorowych gości prezydenta, którzy byli Arabami i muzułmanami. Jeszcze dalej, w
oszklonej kabinie zajmującej całą szerokość autobusu, mieściło się centrum
łączności - labirynt zminiaturyzowanych systemów elektronicznych, stale
obsługiwane, gdy tylko prezydent był na miejscu. Podobno instalacja ta
kosztowała więcej niż sam pojazd. Oprócz systemu radiotelefonów, za pomocą
których można było skontaktować się z dowolnym miejscem na Ziemi, znajdował się
tam rząd różnokolorowych guzików w szklanej obudowie, dającej się otworzyć tylko
za pomocą specjalnego klucza. Guzików tych było pięć. Naciskając pierwszy
uzyskiwało się natychmiastowe połączenie z Białym Domem w Waszyngtonie. Drugi
łączył z Pentagonem, trzeci - z dowództwem strategicznych sił powietrznych,
czwarty z Moskwą, a piąty z Londynem. Prezydent nie tylko musiał być w stałym
kontakcie ze swymi siłami zbrojnymi, ale chronicznie cierpiał na "chorobę
telefoniczną", i to do tego stopnia, że miał wewnętrzną linię prowadzącą z
miejsca, gdzie zwykle siedział w autobusie, do kabiny łączności z tyłu. Intruzów
interesował jednak nie ten autobus, lecz stojący na lewo od niego. Weszli
przednimi drzwiami i natychmiast odsunęli metalową pokrywę obok siedzenia
kierowcy. Jeden z mężczyzn poświecił w dół latarką. Najwyraźniej od razu znalazł
to, czego szukał, bo wyciągnął rękę ku górze i odebrał od swego towarzysza coś,
co wyglądało jak polietylenowa torba z kitem, do której był przymocowany
metalowy cylinder o długości siedmiu centymetrów i średnicy najwyżej trzech.
Przymocował to wszystko dokładnie przylepcem do metalowego wspornika. Wyglądało
na to, że wie, co robi. I rzeczywiście. Szczupły, trupio blady Reston był znanym
specjalistą od materiałów wybuchowych. Mężczyźni przeszli na tył autobusu i
udali się za bar. Reston wszedł na stołek, odsunął drzwiczki górnej szafki i
obejrzał butelki z alkoholem. Co, jak co, ale pragnienie nie mogło dokuczać
ludziom prezydenta. W stojakach tkwiły pionowo dwa rzędy butelek. W pierwszych
dziesięciu od lewej, ustawinych po pięć w szeregu, był bourbon i szkocka. Reston
pochylił się, przejrzał zawartości butelek stojących pod szafką i stwierdził, że
te na dole odpowiadały dokładnie tym w środku i były równie pełne. Wydawało się
nieprawdopodobne, żeby w najbliższym czasie ktokolwiek zainteresował się
wnętrzem szafki. Reston wyjął z okrągłych otworów pierwszych dziesięć butelek i
podał je swemu towarzyszowi. Ten postawił pięć na kontuarze, a pozostałe włożył
do brezentowej torby, najwyraźniej przyniesionej w tym celu. Następnie wręczył
Restonowi dziwnie wyglądający przyrząd, który składał się z trzech części:
niewielkiego cylindra, podobnego do tego, jaki założyli z przodu pojazdu,
urządzenia w kształcie ula o wysokości najwyżej pięciu centymetrów i takiejże
średnicy oraz czegoś, co bardzo przypominało wyglądem gaśnicę samochodową, z tą
istotną różnicą, że głowicę sporządzono z plastiku. Dwa ostatnie przedmioty były
przymocowane drutami do cylindra. "Ul" miał u dołu gumową przyssawkę, ale
Reston, najwyraźniej nie wykazując zbytniego zaufania do przyssawek, wyjął tubkę
szybko schnącego kleju i posmarował obficie podstawę urządzenia. Potem docisnął
je mocno do tylnej ścianki szafki, umocował przylepcem do dużego i małego
cylindra, a całość do wewnętrznego rzędu okrągłych otworów, w których tkwiły
butelki. Pięć butelek stojących z przodu wróciło na swoje miejsca. Urządzenie
było całkowicie niewidoczne. Zasunął drzwiczki, odstawił stołek i razem ze swoim
towarzyszem wysiadł z autobusu. Strażnik wciąż spokojnie spał. Obaj mężczyźni
wyszli tymi samymi bocznymi drzwiami, przez które wcześniej wchodzili, po czym
zamknęli je na klucz. Reston wyjął krótkofalówkę. - P 1? - zapytał. Wzmocniony
głos popłynął czysto z głośnika zainstalowanego w tablicy rozdzielczej autobusu,
który stał w garażu na północ od Daly City. Branson włączył aparat. - Słucham. -
W porządku. - Dobrze. W głosie Bransona nie było podniecenia. Nic dziwnego. Po
sześciu tygodniach intensywnych przygotowań byłby raczej zaskoczony, gdyby coś
się nie udało. - Wracaj z Mackiem do mieszkania. Czekajcie. Johnson i Bradley
byli zaskakująco podobni do siebie. Obaj przystojni, niewiele po trzydziestce, o
prawie identycznych sylwetkach i blond włosach. Byli również uderzająco podobni,
zarówno budową, jak i karnacją, do dwóch zbudzonych właśnie ze snu mężczyzn,
którzy leżeli na łóżkach w pokoju hotelowym i patrzyli na przybyłych ze
zrozumiałą mieszaniną zdziwienia i oburzenia. Jeden z nich odezwał się: - Kim, u
diabła, jesteście i co tu, do cholery, robicie?! - Niech pan będzie łaskaw
zmienić ton i uważać na dobór słów - odparł Johnson - jak przystoi oficerowi
morskich sił powietrznych. Nieważne, kim jesteśmy. A jesteśmy tu, bo
potrzebujemy nowych ubrań. Spojrzał na trzymaną w dłoni berettę, wskazującym
palcem lewej ręki dotykając tłumika. - Nie muszę chyba mówić panom, co to jest.
Nie musiał im mówić. Johnson i Bradley byli zawodowcami pracującymi na zimno i
ze spokojem. Ich mrożące krew w żyłach opanowanie nie zachęcało do dyskusji i
powstrzymywało nawet myśl o jakimkkolwiek działaniu. Johnson stał, na pozór
niedbale trzymając broń przy boku, gdy tymczasem Bradley otworzył przyniesioną
torbę podróżną, wyciągnął długi sznur i związał obu mężczyzn z szybkością i
sprawnością wskazującą na długoletnie doświadczenie lub intensywną praktykę w
tym względzie. Gdy skończył, Johnson otworzył szafę, wyjął z niej dwa mundury,
podał jeden Bradleyowi i powiedział: - Sprawdź, jak leżą. Nie tylko mundury, ale
także czapki pasowały niemal idealnie. Johnson zdziwiłby się, gdyby było
inaczej. Branson, drobiazgowy planista, rzadko cokolwiek przeoczył. Bradley
przejrzał się w dużym lustrze i stwierdził ze smutkiem: - Powinienem był
pozostać po drugiej stronie barykady. Mundur porucznika morskich sił
powietrznych Usa doskonale na mnie leży. Ty zresztą też nieźle wyglądasz. Jeden
ze związanych mężczyzn odezwał się: - Po co wam te mundury? - Zawsze uważałem,
że piloci helikopterów marynarki są inteligentni. Mężczyzna wpatrywał się w
niego. - Boże, nie chcecie chyba powiedzieć... - Zgadza się. I z pewnością obaj
lataliśmy na śmigłowcach Sikorsky'ego o wiele częściej niż którykolwiek z was. -
Ale po co mundury? Dlaczego kradniecie nam mundury? Przecież można bez problemu
je uszyć! Dlaczego... - Oszczędzamy. Jasne, że moglibyśmy je uszyć. Ale nie
możemy zrobić na zamówienie wszystkich dokumentów, które przy sobie nosicie.
Legitymacje, koncesje, cały ten kram. - Obmacał kieszenie munduru. - Nie ma tego
tutaj. Więc gdzie? Drugi ze związanych mężczyzn odparł: - Idźcie do diabła!
Wyraz jego twarzy wskazywał, że naprawdę im tego życzy. Johnson był opanowany. -
Teraz jest martwy sezon dla bohaterów. No więc gdzie? Mężczyzna odpowiedział: -
Nie tutaj. Marynarka uważa te dokumenty za tajne. Trzeba je deponować w sejfie
kierownika hotelu. Johnson westchnął. - Mój Boże! Po co tak utrudniać? Wczoraj
wieczorem siedziała w fotelu koło recepcji pewna młoda dama. Rudowłosa. Śliczna.
Może sobie przypominacie? Związani mężczyźni wymienili błyskawiczne spojrzenia.
Było jasne, że sobie przypominają. - Ta pani zeznałaby w sądzie pod przysięgą,
że żaden z was niczego nie zdeponował. - Uśmiechał się chłodno. - Wolałaby
pewnie trzymać się jak najdalej od sądu, ale jeśli mówi, że depozytu nie było,
to nie było. Bądźmy rozsądni. Możecie zrobić trzy rzeczy. Powiedzieć nam od
razu. Dać się zakneblować i zacząć mówić po krótkiej perswazji. A jeśli i to nie
przyniesie rezultatu, będziemy szukać. A panowie popatrzą. Oczywiście, jeśli
będą przytomni. - Zamierzacie nas zabić? - A po cóż by? - zdziwienie Bradleya
było najzupełniej szczere. - Możemy was zidentyfikować. - Nigdy więcej nas nie
zobaczycie. - Możemy rozpoznać dziewczynę. - Ale nie wtedy, gdy zdejmie rudą
perukę. Poszperał w torbie i wyciągnął kombinerki. Wyglądał na zrezygnowanego. -
Szkoda czasu. Zalep im usta. Związani mężczyźni spojrzeli na siebie. Jeden
pokręcił głową przecząco, drugi westchnął. Potem pierwszy uśmiechnął się, niemal
ze skruchą: - Chyba nie ma sensu się stawiać, a ja nie chciałbym, żeby mój
wygląd na tym ucierpiał. Pod materacami. W nogach łóżka. Dokumenty faktycznie
były pod materacami. Johnson i Bradley zajrzeli do obu portfeli, popatrzyli na
siebie, skinęli głowami i wyciągnąwszy z każdego wcale pokaźną sumkę w
banknotach dolarowych, położyli pieniądze na nocnych szafkach koło łóżek. Jeden
z mężczyzn stwierdził: - Jesteście parą stukniętych oszustów. - Może niedługo
będą wam bardziej potrzebne niż nam - odparł Johnson. Wyciągnął pieniądze z
dopiero co zdjętej marynarki i przełożył je do munduru. Bradley uczynił to samo.
- Możecie zabrać nasze garnitury. Trudno wyobrazić sobie amerykańskich oficerów
ganiających po mieście w pasiastych gaciach. A teraz, niestety, musimy panów
zakneblować. Sięgnął do torby. Jeden z mężczyzn, z wyrazem podejrzliwości i
przestrachu w oczach, próbował bezskutecznie usiąść na łóżku. - Powiedział pan,
że... - Zrozumcie, gdybyśmy chcieli was zabić, nawet na korytarzu nikt by
niczego nie usłyszał. Broń z tłumikiem nie robi hałasu. Myślicie, że chcemy
usłyszeć wasze wrzaski, gdy tylko wyjdziemy za próg? Zresztą to zakłóciłoby
spokój sąsiadom. Gdy mężczyźni zostali zakneblowani, Johnson stwierdził: - No i,
rzecz jasna, nie życzymy sobie, żebyście skakali i miotali się po pokoju,
stukali w podłogę czy ściany. Niestety, nie możemy wam przez parę najbliższych
godzin pozwolić na żadne hałasy. Przykro mi. Pochylił się, wyjął z torby coś, co
wyglądało na pojemnik z aerozolem i rozpylił mgiełkę gazu w twarze obu
związanych mężczyzn. Potem opuścili pokój, zostawiając na drzwiach wywieszkę
"Nie przeszkadzać". Johnson dwukrotnie przekręcił klucz, wyjął kombinerki,
zacisnął je na kluczu z całej siły i uciął go pozostawiając koniec zaklinowany w
zamku. Na dole podeszli do recepcjonisty, wesołego chłopaka, który radośnie ich
powitał. Johnson zapytał: - Nie miał pan dyżuru wczoraj wieczorem? - Nie, sir.
Moi szefowie pewnie by w to nie uwierzyli, ale nawet recepcjonista potrzebuje od
czasu do czasu trochę snu. - Popatrzył na nich z zainteresowaniem. - Przepraszam
za śmiałość, ale czy to nie panowie właśnie macie się dziś opiekować
prezydentem? Johnson uśmiechnął się. - Nie jestem pewien, czy prezydent
zgodziłby się z tym określeniem. Ale rzeczywiście. To nie tajemnica.
Zamawialiśmy wczoraj budzenie. Ashbridge i Martinez. Czy to odnotowano? - Tak,
sir. - Recepcjonista wykreślił dwa nazwiska. - Aha. Zostawiliśmy w pokoju parę
rzeczy, które - że tak powiem - są własnością marynarki. W zasadzie nie
powinniśmy tego robić. Zechce pan zadbać, by nikt się tam nie kręcił do naszego
powrotu? Jakieś trzy godziny. - Może pan na mnie polegać, sir. - Recepcjonista
zrobił notatkę - wywieszka "Nie przeszkadzać"... - To już załatwione. Wyszli na
ulicę i zatrzymali się przy pierwszym automacie telefonicznym. Johnson wszedł do
środka z torbą, sięgnął do jej wnętrza i wyjął krótkofalówkę. Natychmiast
uzyskał połączenie z Bransonem, który czekał cierpliwie w rozsypującym się
garażu na północ od Daly City. - P 1? - odezwał się. - Słucham. - W porządku. -
Dobrze. Wchodzicie do akcji. Właśnie wschodziło słońce, gdy sześciu mężczyzn
wyłoniło się z chaty położonej wśród wzgórz w pobliżu Sausalito w okręgu Marin,
na północ od San Francisco. Tworzyli trudną do określenia i niezbyt pociągającą
grupę. Czterech miało na sobie robocze kombinezony, dwóch spłowiałe płaszcze
przeciwdeszczowe wyglądające tak, jakby podwędzono je jakiemuś mało czujnemu
strachowi na wróble. Wcisnęli się do sfatygowanego, półciężarowego chevroleta i
skierowali w stronę miasta. Przed nimi rozciągał się niezwykły widok. Na
południu most Złote Wrota i poszczerbiona sylwetkami wieżowców - jak na
Manhattanie - linia horyzontu San Francisco. W kierunku południowo_wschodnim, na
północ od przystani rybackiej, na tle wyspy Treasure i mostu do Oakland,
widocznych po drugiej stronie zatoki, leżała - w nieco sztucznym blasku
wczesnych promieni słońca - niesławna wyspa Alcatraz. Na wschodzie było widać
wyspę Angel, największą w zatoce, a na północnym wschodzie Belvedere, Tiburon i,
dalej jeszcze, rozległe wody zatoki San Pablo, rozpływającej się w nicość.
Niewiele jest na świecie piękniejszych i bardziej efektownych widoków niż ten z
Sausalito. Skoro mówią, że trzeba serca z kamienia, by taki widok człowieka nie
poruszył, szóstka mężczyzn w chevrolecie najwyraźniej nosiła w piersiach spory
kamieniołom. Dotarli do głównej ulicy, minęli ustawione nienagannie rzędy
jachtów i nader chaotyczny labirynt przystani, aż wreszcie kierowca skręcił w
boczną uliczkę, zaparkował i wyłączył silnik. Wysiadł z wozu razem z siedzącym
obok mężczyzną. Ściągnęli płaszcze, spod których ukazały się mundury policji
stanu Kalifornia. Kierowca, sierżant o imieniu Giscard, miał przynajmniej metr
dziewięćdziesiąt wzrostu. Był tęgi, czerwony na twarzy, małomówny, a jeśli dodać
do tego chłodne, zuchwałe spojrzenie, stanowił wzór stuprocentowego, twardego
gliny. W istocie spotkania z policjantami były dla Giscarda chlebem powszednim,
ale starał się, o ile to możliwe, nie zawierać z nimi zbyt bliskiej znajomości,
gdy tyle już razy, choć jak dotąd bez powodzenia, próbowali wsadzić go za
kratki. Drugi z mężczyzn, Parker, był wysoki, szczupły i antypatyczny. Za glinę
mógł go wziąć w najlepszym wypadku krótkowidz, albo ktoś patrzący ze znacznej
odległości. Nieustanna czujność i zgorzknienie widoczne na jego twarzy wynikały
zapewne z faktu, że miał znacznie mniej szczęścia niż sierżant w unikaniu
długiego ramienia sprawiedliwości. Skręcili za róg i weszli do miejscowego
komisariatu policji. Za balustradą siedziało dwóch policjantów: jeden bardzo
młody, drugi o tyle starszy, że mógłby być jego ojcem. Wyglądali na zmęczonych i
przygaszonych, co było całkiem naturalne u ludzi spragnionych snu, ale okazali
się uprzejmi i uczynni. - Dzień dobry, dzień dobry - Giscard potrafił być
doprawdy bardzo energiczny, jak przystało na człowieka, który wywiódł w pole
połowę sił policyjnych Wybrzeża. - Sierżant Giscard. Policjant Parker. - Wyjął z
kieszeni kartkę z długą listą nazwisk. - Zapewne panowie Mahoney i Nimitz? -
Zgadza się - Mahoney, prostolinijny chłopak, miałby niejakie trudności z
ukryciem swego irlandzkiego pochodzenia. - Ale skąd pan wie? - Wiem, bo potrafię
czytać. - Niuanse salonowej konwersacji były Giscardowi obce. - Domyślam się
zatem, że szef nie powiadomił panów o naszej wizycie. No cóż, to przez ten
cholerny przejazd prezydenta. Sądząc z tego, co już dziś stwierdziłem, ta
ostatnia kontrola wcale nie jest stratą czasu. Zdziwiłoby panów, jak wielu jest
w tym stanie niepiśmiennych albo głuchych jak pień policjantów. Nimitz
zachowywał się uprzejmie. - Gdyby zechciał nam pan powiedzieć, sierżancie, w
czym zawiniliśmy... - Ależ panowie w niczym nie zawinili - spojrzał na kartkę. -
Chodzi o cztery sprawy. Kiedy przychodzi dzienna zmiana? Ilu ludzi? Gdzie są
wozy patrolowe? Gdzie są cele? - To wszystko? - Wszystko. Macie dwie minuty. I
proszę o pośpiech. Muszę skontrolować wszystkie posterunki stąd aż do Richmond,
po drugiej stronie mostu. - Godzina ósma. Ośmiu ludzi: dwa razy więcej niż
zwykle. Samochody... - Chciałbym je zobaczyć. Nimitz wziął klucze z tablicy i
poprowadził obu mężczyzn za róg bloku. Otworzył podwójne drzwi. Dwa wozy
policyjne lśniły niewiarygodnym blaskiem modeli z salonu samochodowego, co mogło
się zdarzyć tylko przy tak szczególnej okazji, jak przejazd prezydenta, króla i
księcia przez rejon podległy komisariatowi. - Gdzie są kluczyki? - W stacyjkach.
Po powrocie do komisariatu Giscard wskazał głową drzwi wejściowe. - A klucze? -
Słucham? Giscard nie okazał zniecierpliwienia. - Wiem, że zwykle nie zamykacie
drzwi na klucz. Ale dziś rano wszyscy mogą stąd wychodzić w dużym pośpiechu.
Chce pan zostawić posterunek nie strzeżony? - Rozumiem. - Nimitz wskazał klucze
na tablicy. - A teraz cele. Nimitz poszedł przodem, zabierając ze sobą klucze.
Cele znajdowały się zaledwie o dwa metry dalej, ale narożnik ściany osłaniał je
przed wzrokiem co wrażliwszych obywateli, którzy - jakkolwiek niechętnie - mieli
okazję odwiedzać komisariat. Gdy Nimitz wszedł, Giscard wyjął broń z kabury i
przytknął mu ją do pleców. - Martwy policjant - stwierdził Giscard - nikomu się
nie przyda. Parker przyłączył się do nich po dziesięciu sekundach, popychając
przed sobą rozjuszonego i oszołomionego Mahoneya. Obydwu więźniów zakneblowano i
posadzono na podłodze plecami do krat, z rękami wetkniętymi między metalowe
pręty i zakutymi w kajdanki. Sądząc z ich złowrogich spojrzeń dobrze się stało,
że zostali dokładnie zakneblowani. Giscard włożył klucze do kieszeni, zdjął dwa
pozostałe komplety z tablicy i puszczając przodem Parkera zamknął drzwi
...
agalaik