Zelazny Roger - Donnerjack.rtf

(1674 KB) Pobierz

Roger Żelazny

Jane Lindskold

 

 

Donnerjack

 

Donnerjack

Przełożył Norbert Radomski


Dla Devina, Trenta i Shannon

— z wyrazami miłości


Część pierwsza


Rozdział pierwszy

 

Miał siedzibę w Głębokich Polach, lecz obecność jego rozciągała się poza to miejsce na całe Virtù. Był, w bardzo szczególnym znaczeniu, Panem Wszystkiego, choć prawo do tego tytułu mogliby z odmiennych względów rościć inni. Mimo to jego roszczenia były równie dobre jak każde inne, gdyż władza jego była niezaprzeczalnym faktem.

Wędrował pośród szczątków wszelkich rozbitych form, które funkcjonowały niegdyś w Virtù. Przybywały tu, wzywane lub nie, gdy nadchodził kres ich istnienia. Fragmenty niektórych z nich zachowywał dla własnych celów. Inne zostawały tam, gdzie padły… rozrzucone, dalej się rozkładając, choć pewne ich części trwały dłużej. Kiedy szedł, szczątki unosiły się w ludzkiej lub innej postaci, by zrobić parę kroków, wypowiedzieć kilka słów, wykonać charakterystyczną niegdyś dla siebie funkcję, po czym na powrót tonęły w pyle i rumowisku, którego częścią się stawały. Czasem — jak w tej właśnie chwili — rozgarniał sterty końcem kostura, aby zobaczyć, jaką wzbudzi reakcję. Gdy znajdował procedurę lub informację, kod lub hasło, które było atrakcyjne lub użyteczne, zabierał je do swoich labiryntów. Mógł przybrać każdą postać, męską lub niewieścią, chodzić, dokąd zechciał, zawsze jednak powracał do swej czarnej opończy z kapturem, otulającej zdumiewająco szczupłą sylwetkę, biel i błyskającej w ciemnościach, którymi również się okrywał.

W Głębokich Polach panowała zwykle głucha cisza. Czasami tylko rozlegały się nieharmonijne dźwięki, skowyt entropii dobywający się z pyłu i rumowiska, a kiedy znikał, cisza zdawała się jeszcze głębsza. Ulubionym powodem, dla którego czasami opuszczał swoje królestwo, była chęć usłyszenia uporządkowanych dźwięków — zwłaszcza muzyki. Nie było takiego jak on wśród całego stworzenia. Znany pod tysiącem imion i eufemizmów, najczęściej nazywany był Śmiercią.

I tak Śmierć przechadzał się, wymachując kosturem, ścinając głowy algorytmom, miażdżąc identyczności, rozbijając okna na inne krajobrazy. Na jego drodze z ziemi unosiły się poskręcane ręce z otwartymi dłońmi, wygiętymi konwulsyjnie palcami i opadały znów, gdy przesuwała się po nich spowijająca go aureola mory i cienia. Głębokie Pola były miejscem wiecznego półmroku, on jednak wszędzie rzucał nieprzenikniony, nieprawdopodobny cień, jak gdyby zawsze towarzyszył mu strzęp najgłębszej nocy. Oto teraz jeszcze jeden skrawek takiej ciemności trzepotem objawił swoje istnienie. Czarny motyl, nadlatujący z umownej północy — być może fragment jego samego powracający z misji — przemknął przed nim i osiadł w końcu na jego wyciągniętym palcu. Złożył skrzydła, gdy Śmierć uniósł dłoń. Jakieś bezładne dźwięki rozbrzmiały i ucichły.

— Intruzi na północy — zaświergotał motyl. Punkciki mory pryskały wokół niego niczym iskry wyładowań elektrycznych.

— Musiałeś błędnie zinterpretować aktywność jakiegoś fragmentu — rzekł Śmierć głosem miękkim jak ciemność, niskim jak zamierający grzmot stworzenia.

Motyl rozłożył i znów złączył skrzydła.

— Nie — powiedział.

— Tutaj nie przychodzą intruzi — odparł Śmierć.

— Przetrząsają sterty, szukają…

— Ilu ich jest?

— Dwoje.

— Pokaż mi ich.

Motyl sfrunął z jego palca i pomknął ku północy. Śmierć podążył w stronę chaotycznych dźwięków. Na jego szlaku powstawały i gasły dziwaczne fragmenty rzeczywistości. Motyl wciąż leciał. Śmierć wspiął się na wzgórze i przystanął, gdy znalazł się na szczycie.

W dolinie rozciągającej się poniżej dwie ludzkie postacie — jedna z nich wyglądała na kobietę — zrobiły znacznej głębokości wykop. Teraz przesuwały się wzdłuż niego, mężczyzna niósł światło, druga osoba zaś zbierała coś z ziemi i wrzucała do worka. Oczywiście Śmierć zdawał sobie sprawę, co znajdowało się w tym rejonie.

— Co znaczy ta profanacja?! — wykrzyknął, unosząc ramiona, a jego cień spłynął w kierunku intruzów. — Jak śmiecie wkradać się w moje granice?

Postać z workiem wyprostowała się. Mężczyzna upuścił latarnię, która natychmiast zgasła. Powietrze wypełnił gwar głosów i przeraźliwych pisków, jak gdyby był odbiciem gniewu Śmierci. Gdy cień dosięgnął wykopu, w jego głębi zamigotało słabe złote światełko.

Wtedy otworzyła się jakaś brama i postacie przeszły przez nią, nim wykop spowiła czerń.

Trzepoczący kształt podfrunął na wierzchołek wzgórza.

— Klucz — powiedział. — Mieli klucz.

— Nie rozdaję kluczy do mego królestwa — oświadczył Śmierć. — Jestem zaniepokojony. Czy wiesz, dokąd zaprowadziła ich ta brama?

— Nie — odparł motyl.

Śmierć złożył dłonie u lewego boku i rozchylił je, jak gdyby wypuszczał życzenie lub rozkaz.

— Szczenię, szczenię, z ziemi powstań — szepnął, a w dole, tam gdzie patrzył, drgnęła sterta piszczeli i złomu. Pojedyncze kości, sprężyny, rzemienie i pręty podnosiły się i ułożyły w niezdarną szkieletową konstrukcję, ku której nadlatywały lub pełzły kawałki plastiku, metalu, ciała, szkła i drewna, obracając się jak klocki układanki i po nieprawdopodobnych transformacjach wpasowując w wolne miejsca, gdzie zalał je nagły deszcz zielonego atramentu i superkleju, zasypała zamieć próbek obić i wykładzin, osuszyły płomienie buchające ze wszystkich stron. — Ktoś znaleziony musi zostać — dokończył Śmierć.

Pies poszukał wzrokiem swego pana. Jego czerwone prawe oko znajdowało się o cal wyżej niż lewe, zielone. Machnął ogonami z kabli i ruszył naprzód.

Gdy znalazł się na wierzchołku wzgórza, położył się na brzuchu i zapiszczał jak nieszczelny zawór. Śmierć wyciągnął lewą dłoń i lekko pogłaskał jego łeb. Nieustraszoność, bezwzględność, zawziętość, prawa i zasady łowów uniosły się z ziemi i wraz z aurą grozy przywarły do psa.

— Psie Śmierci, nadaję ci imię Mizar — powiedział Śmierć. — Teraz chodź ze mną, aby złapać trop. — Poprowadził go w dół do wykopu, gdzie Mizar opuścił łeb i węszył. — Wyślę cię do wyższych rejonów Virtù, byś przemierzył światy i znalazł tych, którzy tu byli. Jeśli nie zdołasz sprowadzić ich z powrotem, musisz wezwać mnie do nich.

— Jak mam cię wezwać, o Śmierci? — zapytał Mizar.

— Musisz zawyć w specjalny sposób. Nauczę cię tego. Zademonstruj, jak wyjesz.

Mizar odchylił łeb i dźwięk syreny zlał się z gwizdem lokomotywy, przedśmiertnymi jękami tuzina ofiar wypadków, odległym wyciem wilka w zimową noc i ujadaniem chartów na tropie. Legion rozdartych ciał, zniszczonych serwomechanizmów i zużytych środowisk drgnął i pomknął doliną wśród prospektów reklamowych, ofiar wojny, robaków i potrzaskanych tablic ogłoszeniowych. Wszystko to opadło z chrzęstem na ziemię, kiedy pies pochylił łeb i w Głębokich Polach znów zapanowała cisza.

— Nieźle — przyznał Śmierć. — Teraz nauczę cię modulować głos do wezwania.

Powietrze natychmiast rozdarła seria wrzasków, jęków i zawodzeń. Ich pulsujący rytm wprawił w drżenie całe Głębokie Pola i przyniósł zalew nowych form, przewracających się, kroczących, człapiących, czołgających, wchodzących do królestwa Śmierci, unoszących ciemny pył, zaćmiewający powietrze, przez które płynęła nowa fala kakofonii.

— Usłyszę to i rozpoznam, gdziekolwiek będziesz — oświadczył Śmierć — i kiedy wezwiesz mnie w ten sposób, przybędę do ciebie.

Strzępek czerni przysiadł na nosie Mizara. Zezując krzywymi oczyma, pies rozpoznał motyla.

— Jestem Alioth, posłaniec — powiedział tamten. — Chciałem się tylko przywitać. Masz ładny głos.

— Witaj — odparł Mizar. — Dziękuję.

Alioth pomknął dalej.

— Chodź teraz ze mną — powiedział Śmierć, ruszając w dół wykopu.

Czarny jak atrament, małpi kształt okręcił się wokół wygiętej gałęzi i zawisł na niej, przyglądając im się.

Wszedłszy w wykop, Śmierć poprowadził Mizara na miejsce, gdzie pracowali i skąd umknęli intruzi.

— Złap trop — powiedział — abyś mógł ich wszędzie wyśledzić.

Mizar zniżył łeb.

— Mam ich — oznajmił.

— Otworzę szereg portów. Nie przechodź przez nie. Węsz przy każdym i sprawdź, czy któryś z nich nosi ślady ich zapachu. Jeśli tak, powiedz mi o tym.

Cień małpy przemknął ku krawędzi wykopu i przykucnął tam, wciąż obserwując.

Śmierć uniósł prawe ramię. Jego opończa spłynęła przed psem do ziemi jak kurtyna niezgłębionej czerni. Bez wstępnego rozjaśnienia stała się bramą do jasnego miasta zbudowanego wewnątrz kuli lub walca, gdzie budynki wyrastały ze wszystkich widocznych powierzchni. Obraz ten zniknął natychmiast, zastąpiony widokiem lśniących smukłych wież i niesamowitych minaretów, połączonych niezliczonymi mostami i galeriami, między budowlami płynęły obłoki, nigdzie nie było ani śladu gruntu.

Potem mignęły łąki, i długie korytarze niezliczonych drzwi, otwartych i zamkniętych, oświetlonych i ciemnych, wnętrze groty o geometrii rodem z rysunków Eschera, rurowe miasta w głębi morza, wolno obracające się satelity, sfery Dysona, których mieszkańcy żeglowali między światami na otwartych okrętach. Mizar jednak trwał bez ruchu, patrząc i węsząc. Tempo narastało, sceny zmieniały się pod ramieniem Śmierci z szybkością, której nie sprostałyby zwykłe oczy. Alioth przemykał przed obrazami żywych kwiatów, mechanicznych i organicznych. Śmierć przerwał ten proces, zatrzymując obraz antycznych ruin — potrzaskanych kolumn, zwalonych murów, rozbitych tympanonów — na pokrytym ukwieconą łąką wzgórzu, zalanym złotym światłem pod błękitnym aż do bólu niebem. Przeleciały nawołujące mewy. Cienie rysowały się ostro, przez bramę przepłynął nikły zapach morza.

— Zupełnie nic? — zapytał Śmierć.

— Nic — odparł Mizar, zaś Alioth przefrunął przez bramę, by spocząć na kwiecie, który natychmiast zaczął więdnąć.

— Próbowałem najbardziej prawdopodobnych możliwości pasujących do tego, co udało mi się dostrzec w przelocie. Poszukamy w miejscach bardziej odległych, niemal nieosiągalnych. Bądź cierpliwy.

Scena zniknęła, ustąpiwszy tej samej czerni, która panowała na początku. Chwilę później pojawiło się światło. Nieustannie przybierało na sile, rzucając blask daleko w głąb wykopu i poza jego krawędzie. Czarna małpa o pająkowatych kończynach, skulona na skraju wykopu, cofnęła się przed narastającą jasnością, przed zwojami barwnych świateł i pozornie przypadkowych figur geometrycznych napływających przy akompaniamencie trzasków wyładowań elektrycznych. Podobne błyskawicom smugi pojawiły się i znikły. Potem nastąpiła ciemność, odwracająca stopnie natężenia jasności. Trzaskający pejzaż przybrał wygląd negatywu.

Mizar poruszył się.

— Tak — powiedział po chwili. Końce jego zębów lśniły metalicznie w poświacie. — Tu jest coś podobnego.

— Znajdź ich, jeśli zdołasz — odparł Śmierć. — Wezwij mnie, gdy ich odszukasz.

Pies odchylił w tył łeb i zawył. Potem wskoczył przez port Śmierci w ciemno–jasny, abstrakcyjny, leżący w dole świat, podtrzymywany na skrzydłach mory. Śmierć opuścił połę opończy, a brama pokryła się fałdami i znikła.

— Możesz go już nigdy nie zobaczyć — powiedziała małpa — Wysłałeś go do bardzo wysokiej krainy, może nawet będącej poza twym zasięgiem.

Śmierć odwrócił głowę, ukazując zęby.

— To prawda, że może to zająć wiele czasu, Dubhe — powiedział. — Jednak wszelka cierpliwość jest tylko imitacją moich metod, a nawet w najwyższych krainach nie jestem nieznany.

Dubhe wskoczył mu na ramię i usadowił się tam, gdy Śmierć wynurzył się z wykopu.

— Sądzę, że ktoś właśnie zaczął grę — powiedział Śmierć, idąc przez Głębokie Pola po łące najczarniejszej trawy i poruszając czarne maki swoją opończą — a w ten sposób dał początek rozrywce, którą, obok muzyki, cenię najbardziej. Minął długi czas, Dubhe, odkąd brałem udział w porządnej grze. Odpowiem na ich wejście ruchem, jakiego nikt by się nie spodziewał i wypróbujemy nawzajem swoją cierpliwość. Potem, pewnego dnia, przekonają się, że ja zawsze jestem we właściwym miejscu w odpowiednim czasie.

— Kiedyś też tak myślałem — odparł Dubhe — aż pewnego dnia sięgnąłem po gałąź, której w tym miejscu nie było.

Kakofonia, która nastąpiła, mogła być ich śmiechem, mogła też być tylko przypadkowymi odgłosami entropii. Na jedno wychodzi.

 

* * *

 

John D’Arcy Donnerjack kochał tylko raz, a kiedy zobaczył morę, zrozumiał, że to koniec. Zrozumiał też inne rzeczy, których dotąd nawet nie podejrzewał. Jego serce rozdarło się na strzępy, a umysł popędził ścieżkami, którymi nie wędrował nigdy przedtem.

Spojrzał na Ayradyss, swoją ciemnowłosą, ciemnooką panią, stojącą pod tym samym drzewem na szczycie wzgórza, pod którym spotykali się zawsze. Mora opływała ją, przydając jej rysom jeszcze delikatniejszego wyrazu. Zawsze uważał, że gdyby tylko chcieli, mogliby spotykać się w jego świecie, lecz senny, baśniowy charakter ich romansu wymagał oprawy tej magicznej krainy. Żadne z nich nigdy nie zaproponowało niczego innego. Teraz zrozumiał, a ból wypełnił jego pierś lodem i objął mózg żarem.

Znał to miejsce lepiej niż większość ludzi i wątpił, czy Ayradyss w ogóle spostrzegła pierwsze migotanie mory, oznaczające jej koniec. Pojął teraz, że była dziecięciem Virtù, a nie gościem ukrytym pod egzotycznym imieniem i atrakcyjną powierzchownością. Była dokładnie taka, jaka wydawała się być, piękna i utracona; objął ją i przyciągnął ku sobie.

— Co się stało, John? — zapytała.

— Już za późno — powiedział. — Za późno, ukochana. Gdybym tylko wiedział wcześniej…

— O czym? — spytała. — Dlaczego ściskasz mnie tak mocno?

— Nigdy nie mówiliśmy o swoim pochodzeniu. Nie wiedziałem, że Virtù jest twoim prawdziwym domem.

— Co z tego, John? Co to za róż…

Mora znów zamigotała wokół niej, dłużej niż przedtem, i poznał po nagłym stężeniu jej ciała, że tym razem i ona ją spostrzegła.

— Tak, obejmuj mnie. Dlaczego żałujesz, że nie wiedziałeś wcześniej?

— Już za późno — powtórzył. — Może próbowałbym coś zrobić. Chociaż i tak nie wiadomo, czy by się udało. Pewnie nie — pocałował ją, gdy zaczęła drżeć. — Kiepski, spóźniony pomysł. Kochałem cię. Tak bardzo chciałbym, żeby to mogło trwać dłużej.

— Ja też — odparła. — Tyle jeszcze mogliśmy zrobić razem.

Przez długą chwilę miał nadzieję, że mora nie powróci, jak zdarzało się czasami, ale raptem ukazała się raz jeszcze, a postać i rysy Ayradyss zafalowały, jak gdyby oglądał ją przez rozedrgane gorącem powietrze. Wydało mu się przez chwilę, że słyszy kakofonię dźwięków. Tym razem mora pozostała, zaś Ayradyss w dalszym ciągu rozpływała się w coraz głębszych deformacjach. Trudno było mu ją utrzymać, gdy zmieniała kształt, kurcząc się nieustannie.

— To niesprawiedliwe — powiedział.

— Tak jak zawsze — odparła. Kiedy padała, poczuł jak gdyby pożegnalny pocałunek i usłyszał znów te dźwięki. W powietrzu unosił się blady szlak jasnego pyłu.

Stał z opustoszałymi ramionami i zamglonym wzrokiem. Potem usiadł na ziemi i ukrył twarz w dłoniach. Kiedy jego smutek w końcu ustąpił, przewędrował w myślach wszystko, co wiedział o Virtù, największym artefakcie jego rasy, i zrobił użytek z teorii, które rozwijał przez lata oraz wszystkich hipotez, którymi bawił się w ciągu swej niezwykle owocnej kariery.

Wstając ponownie, zdecydowany był już odszukać najdrobniejszy pyłek jej prochów i rozpocząć kolejną wędrówkę, podróż hipotetycznymi drogami do końca wszystkiego.

 

* * *

 

Tranto poczuł to znowu, kiedy pracował z grupą fraktylizującą przy wprowadzaniu w las małych programów pod nowym identyfikatorem, opodal krytej strzechą wioski, którą również pomógł zbudować. Stary ból, którego nigdy do końca nie zrozumiał, odezwał się ponownie w przedniej części jego potężnego cielska — ten ból towarzyszył mu od czasu spotkania z łowcą fantów, który wyszedł z tej próby sił rozpłaszczony i rozczłonkowany, i nie mógł już zaznaczyć kolejnego karbu na swej zdobycznej strzelbie, ani powrócić do Verité. Tranto wydał krótki ryk, a pozostałe fanty oddaliły się, przewracając oczami i kręcąc się niespokojnie.

Powinien znaleźć się z dala od nich, zanim z powodu bólu straci panowanie nad sobą. Jego mały — i zanikający — areał rozsądku nigdy nie wgłębiał się specjalnie w naturę przyjemności i bólu. Dla jego gatunku przyjemność miała związek z aktywnością nie służącą rzeczywistej pracy, była sublimacją motywów ich przyziemnych, celowych działań. Natomiast ból powstawał przez wprowadzenie do programów ukrytych czynników chaosu. Dawno temu strzał myśliwego zostawił taki właśnie ślad, który od czasu do czasu dawał znać o sobie, rujnując jego życie towarzyskie i wzbogacając miejscowe plotki.

Tranto parsknął i tupnął. Pracował kiedyś — jako więzień — w kodowanej przestrzeni, miłosnym gniazdku urzędnika rządowego z Verité, którego wirtualna towarzyszka zrujnowała skondensowaną ekologię ekstrawaganckim domaganiem się wszechobecnych altan kwiatowych, aż w końcu samowystarczalna w założeniach przestrzeń została przeciążona i nie mogła dłużej służyć drugiej części swej podwójnej funkcji. Tranto pamiętał bolesne uderzenia biczy Czynnika Chaosu w rękach nadzorców Majowej Damy — a czasem i w jej własnych — którymi więźniów zmuszano do równoważenia wpływu zniekształconych przez nią programów. Bicze CC były straszliwe, nigdy jednak nie powodowały tak wielu urazów jak jego napady — choć ostatecznie przyczyniły się do wywołania jednego z nich, skutkiem czego Tranto poważnie zdemolował tamto miejsce i uczynił z niego ośrodek uwagi, co z kolei doprowadziło do zwolnienia Morrisa Rintala, gdy odkryto, że wykorzystał na założenie gniazdka sprzeniewierzone fundusze rządowe, oraz do jego rozwodu, gdy żona w Verité dowiedziała się o wirtualnej kochance.

Nowa fala bólu przeszyła Tranto, promieniując ze starej rany. Ryknął raz jeszcze, sięgnął swą przednią odroślą i wyrwał z korzeniami posadzone niedawno przez siebie drzewko. Cisnął nim o ziemię, wytarmosił, a tym, co z niego pozostało, zakręcił młynka nad głową. „To bardzo niepokojące” — zauważył jego ulatniający się rozsądek. „Jest naprawdę kiepsko”.

Tranto z rykiem ruszył na fantów, które rozpierzchły się ze zwinnością i szybkością zdumiewającą innych robotników, znających je dotąd jedynie z powolnych, ociężałych ruchów. Ci inni robotnicy oczywiście sami pędzili już w popłochu.

Tranto powalił kilka drzew, po czym odwrócił się. Jego pałające ogniem spojrzenie spoczęło na wiosce. Ruszył z impetem w jej stronę. Program nadzorujący wycofał czym prędzej swe wcielenia.

Wywijając pniem drzewa, Tranto rozbił w drzazgi jedną z chat, potem staranował potężnym cielskiem sąsiedni budynek. Konstrukcja zakołysała się z miłym dla uszu trzaskiem. Uderzył jeszcze raz. Zamachnął się pniem. Ściana zawaliła się. Trąbiąc, wdeptał ją w ziemię.

Skierował się ku następnej budowli i w przebłysku pamięci uświadomił sobie, że wkrótce wyruszą za nim w pościg, najpierw z biczami CC, potem ze śmiercionośną bronią. Kiedy rozdeptywał do szczętu chatę, słysząc okrzyki robotników i majstrów, wiedział, że powinien opuścić to miejsce i uciec w jakieś bezpieczne ostępy, gdzie mógłby przeczekać aż minie atak i zacznie się zdrowienie.

Strzaskał kolejną ścianę, uderzył sponiewieranym pniem w drugą, cisnął nim przez strop trzeciej. Tak, naprawdę powinien się zbierać. Tylko że przeszkadzały mu w tym te wszystkie przeklęte rzeczy.

Z rykiem wkroczył na ulicę, przewracając wózki dostawcze, rozdeptując wysypujące się obiekty zarodki zarodziowe. Będą na niego czekać przy stacji przejściowej, był tego pewien. Jeśli nie zdołają go zatrzymać, spróbują skierować go do zabezpieczonej przestrzeni, gdzie terapeuta znów, jak poprzednio, zada mu ból. Lepiej uciekać w tym kierunku i utorować sobie własne przejście, kiedy jest bezpieczny. Nie pierwszy raz przebije się przez pole ograniczające. Wydawało się to coraz łatwiejsze, w miarę jak jego szaleństwo przybierało na sile.

Gdy znalazł się poza terenem robót, zbadał granice obszaru, szukając oporu odpowiadającego przejściu do całkowicie nowego miejsca, a nie do innych rejonów tej samej sceny wydarzeń. W chwilach takich jak ta jego wyczucie w tych sprawach zawsze znacznie się wyostrzało. Wkrótce przeciskał się przez granicę w środku na pozór niczym nie wyróżniającego się pola. Sprawiała wrażenie gęstej siatki, uginającej się, lecz zarazem stanowiącej skuteczną barierę, ale w pierwszym potężnym pchnięciu zdołał zajrzeć poprzez nią w sąsiedni krajobraz. Niestety, wypełniały go budynki, pojazdy i ciężkie maszyny, Tranto zmienił więc kierunek. Pole. Dobrze. Uderzył w tę stronę. Trzy potężne szturmy wystarczyły mu, by przekroczyć barierę. Miotał się w szale po pewnego rodzaju ogrodzie i sadzie, doprowadzając do rozpaczy jego genius loci. Nieważne. Trąbiąc, pobiegł przed siebie.

Osiem razy pokonywał bariery, niszcząc specjalistyczne gospodarstwo rolne, salę konferencyjną, laboratorium badające powierzchnię Marsa, kręgielnię, dom publiczny, oddział sądu okręgowego i wirtualne miasteczko studenckie, nim znalazł się w zacisznym trawiastym terenie i pobliskiej dżungli, której genius loci postępował zgodnie z charakterem środowiska i nieustannie drzemał.

Tranto znów znalazł się na swobodzie.

 

* * *

 

Wierni przybyli z kaplicy w Verité, gdzie, po krótkiej modlitwie, udali się do sali na tyłach, zdjęli szaty i rozciągnęli na płytach nagrobnych, by w ciemnościach kontemplować trud istnienia, po czym wzmocnieni na duchu przebyli ścianę płomieni i weszli na święte pola. Tam, śpiewając pieśń o Enlilu i Ninlil, kontynuowali marsz, który doprowadził ich w końcu do korytarza między zigguratami, na wierzchołkach których ukazały się duchy o ciałach lwów i męskich i kobiecych głowach, przyłączające się do chóru i intonacji błogosławieństw. W taki sposób zgromadzenie wkroczyło w obręb świątyni i zostało wprowadzone na dziedziniec.

Dalsze ceremonie odbywały się tutaj, pod przewodnictwem kapłana, odzianego podobnie jak wierni, jeśli nie liczyć płytek szkaplerza i kunsztownego nakrycia głowy ze złota i kamieni półszlachetnych, nad którym jaśniała delikatnie błękitna aureola. Kapłan opowiadał, jak bogowie, wraz z wszystkim innym, przetrwali w Virtù, jak zatem w czasach nawrotu do religii słuszne jest, by ogniskiem czci stały się najwcześniejsze w świadomości indoeuropejskiej objawienia boskości, zamieszkujące w najgłębszych, poddających się jeszcze opisowi, pokładach psychiki ludzkiej. Ea, Szamasz, Ninurta, Enki, Ninmah, Marduk, Azmuh, Inanna, Utu, Dumuzi i inni — to wprawdzie tylko, jak i wszyscy ich następcy, metafory, zarówno najlepszych, jak i najgorszych cech ludzkości, ale też metafory, ze względu na swe pierwszeństwo, najbardziej przekonujące. Są to także kosmomorficzne uosobienia sił natury, podlegające ewolucji w równym stopniu jak wszystko w Virtù i Verité. Ich byty rozciągają się od poziomu kwantowego do relatywistycznego. Głoście zatem ich chwałę — ciągnął — chwałę odwiecznych bogów kwarków i galaktyk, chwałę bogów nieba, morza, gór, ognia, wiatru i rozkwitającej ziemi. Niech cały świat się raduje i niech opowieści o ich czynach staną się naszym rytuałem. Jeden z bogów przebywa właśnie w odosobnionym miejscu w świątyni, ciesząc się czcią swych wyznawców i śląc im błogosławieństwa. Rozdzielono lekki posiłek. Wierni wymienili krótkie uściski. Doczesne datki kwesty złożono dzięki elektronicznym przelewom, wykorzystując symul–efty, które wszyscy mieli przy sobie, kiedy odwiedzali Virtù.

Nazywali się Kościołem Elish, od mezopotamskiego mitu o stworzeniu świata Enuma elish — co znaczy mniej więcej: „gdy w górze” — i stąd pochodziły słowa „eliszytyzm” i „eliszyci”, choć członkowie bardziej tradycyjnych religii minionych tysiącleci określali ich często mianem „elków”. Początkowo traktowani na równi z wieloma efemerycznymi kultami Virtù — gnostycznym, afrykańskim, spirytualistycznym, karaibskim — wykazywali jednak większą stabilność, a bliższe spojrzenie ujawniało, że mają bardziej wyrafinowaną teologię, atrakcyjniejszy rytuał i lepszą strukturę organizacyjną niż inni. Rosnąca popularność Kościoła przejawiała się tym, że odnosił zwycięstwa w boskich wojnach. Nie wymagał umartwiania ciała, poza kilkoma świętymi dniami postu, a nawet zawierał, jak ujmowali to niektórzy antropolodzy, „obrzędy o charakterze orgii”. Uznał tradycyjne niebo i piekło za miejsca oczekiwania między kolejnymi wcieleniami, następującymi przemiennie w Virtù i Verité, i wiodącymi ostatecznie do osiągnięcia stanu transcendencji, łączącego najlepsze cechy obu tych światów. Miał swoich przedstawicieli w obydwu. Jego wyznawcy mieli zwyczaj nazywać wszystkie inne religie „spóźnialskimi”.

Od czasu do czasu, zwykle z okazji ważnych świąt, niektórzy bardziej zaawansowani w rozwoju duchowym wierni dopuszczani byli do wnętrza świątyni, by dostąpić wyższego stopnia wtajemniczenia, wiążącego się zapewne z doznaniami odurzającymi, oceanicznymi, seksualnymi, oświecającymi. Efektem tego była zazwyczaj drobna fizyczna lub umysłowa przewaga w życiu, najlepiej przejawiająca się w Virtù, ale czasem zauważalna także w Verité. Zjawisko to od ponad dziesięciu lat stanowiło przedmiot zainteresowania antropologów, jednakże jak dotąd jedyną ich konkluzją był frazes „przemiana psychosomatyczna”.

W rzeczy samej, Arthur Eden — wysoki, czarnoskóry, z brodą upstrzoną siwizną, umięśniony niczym sportowiec tracący już formę, którym zresztą był — pracował jako profesor antropologii w kampusie Columbii w Verité. Jego specjalnością było religioznawstwo porównawcze. Przyłączył się do eliszytów, przygotowując się do długofalowych badań ich wierzeń i praktyk. Zaskoczyło go, jak wielką przyjemność sprawiały mu te wstępne prace. Nie ulegało wątpliwości, że Kościół został założony przez eksperta lub ekspertów w tej dziedzinie.

Gdy śpiewając, szedł z powrotem, wśród piramid, szlakiem przez pole i las, myślał o kryjących się za tym krajobrazem administratorach. Kiedyś, podczas jednego z nocnych nabożeństw, zaintrygowało go niebo, na którym próbował odnaleźć znajome gwiazdozbiory. Przy następnej okazji zarejestrował je za pomocą prostego programu zamaskowanego pod postacią bransolety. Później, kiedy wyświetlił gwiazdozbiory na ekranie komputera i zaczął się z nimi bawić, odkrył, że taki obraz nieba można uzyskać, cofając się w czasie o około sześć i pół tysiąca lat. Znów wprawiły go w podziw wysiłki Kościoła ku uprawdopodobnieniu roszczeń do starożytności i znów zaczął się zastanawiać, kim było duchowieństwo czy jakikolwiek inny intelekt stojący za tą strukturą rzeczy.

Po pewnym czasie wyrosła przed nim ściana płomieni i Arthur Eden przyłączył się do innych w modlitwie przejścia. Nie odczuwał gorąca, idąc płonącą drogą — jedynymi wrażeniami były drobne mrowienie i furkot, jaki wydawać może buchający ogień na silnym wietrze — prawdopodobnie mające dodać mocy wspomnieniom. W ciemnościach, które nastąpiły potem, zlokalizował środkową nawę sali i odliczając kroki tak, jak go nauczono — w przód, w prawo, w lewo — dotarł po chwili do swojej płyty. Położył się na niej. Piliło go, by zacząć dyktować notatki, ale tymczasem, leżąc tam, uporządkował swe wrażenia. Tak, światopogląd eliszytów zawierał kodeks etyczny, nadprzyrodzoną hierarchię i życie po śmierci. Eliszyci mieli też święte teksty, zespół rytuałów i skuteczną strukturę organizacyjną. Co do tej ostatniej, niełatwo było zdobyć konkretne informacje. Jak dotąd wszelkie jego ostrożne pytania spotykały się z odpowiedziami wskazującymi na to, że podstawą podejmowania decyzji była jednomyślna zgoda duchowieństwa — oczywiście zawsze inspirowana przez bogów. Jednak Arthur Eden wciąż jeszcze był tylko neofitą. Nie dziwiła go pewna ich powściągliwość w sprawach polityki Kościoła. Zapewne będzie miał okazję zbadać te sprawy głębiej, w miarę jak będzie się zmieniał jego status.

Leżąc w ciemnościach, wracał myślami do rytuałów, których świadkiem był do tej pory. Zastanawiał się znowu, czy były one wyrazem rzeczywistych zainteresowań rekonstruktorskich swych twórców — a jeśli tak, to z jakich archeologicznych źródeł mogły pochodzić — czy też zostały stworzone de novo dla wywarcia maksymalnego wrażenia na współczesnych wiernych. Jeśli miało miejsce to pierwsze, będzie musiał zdobyć informacje o kluczowych pracach i ich interpretacji dokonanej przez twórców Kościoła. Jeśli to drugie, wciąż nie znał leżących u podstaw idei. Nieczęsto trafiała się możliwość obserwowania narodzin nowej religii, powinien więc wejść w to tak głęboko jak tylko zdoła i wszystko zarejestrować.

Gdy tak leżał, nadal czując lekkie mrowienie, przyszło mu do głowy, że ktokolwiek się za tym krył, posiadać musiał, obok wszelkich innych cech, doskonałe wyczucie estetyki.

 

* * *

 

Sayjak poprowadził swój klan do innego rejonu lasu, częściowo dlatego, że obszar, który zamieszkiwali przez ostatni miesiąc, był już mocno przetrzebiony, a częściowo dlatego, że w pobliżu tego terytorium dostrzeżono ekosa. Nie było sensu czekać na kłopoty, a sytuacja żywnościowa pozwalała mu zachować twarz przed bardziej łatwowiernymi. Wcześniej już stawiał czoła ekosom i przestał nawet liczyć, ilu ich zabił. Każdy mógł obejrzeć blizny, jakie zostały mu z tych walk. Niezliczone serie Czynników Chaosu przez lata naznaczyły jego skórę, nie sięgając żywotnych punktów, które były ich celem.

Teraz siedział pod drzewem, jedząc owoce. Jego klan, jak wiele innych, utworzyły niegdyś uszkodzone złożone programy, w których usterki poszczególnych modułów nie ujawniły się od razu. Gdy nieprawidłowości ich pracy zostały wykryte, uciekły, by uniknąć usunięcia lub naprawy. Ich owłosione, człekokształtne sylwetki były częściowo celową adaptacją do środowiska. A ponieważ programy płci były łatwe do stworzenia lub schwytania, większość członków jego bandy wywodziła się od tych uciekinierów z pomroki dziejów i nie znała innego bytowania niż wolność drzew. Przypadkowe zakłócenia procesów życiowych powodowały starzenie się w Virtù tak samo, jak w Verité, i Sayjak miał już za sobą swe najlepsze lata, był jednak wciąż jeszcze bystry, potężny i brutalny, w pełni zdolny przewodzić Ludziom, jak sami siebie nazywali.

A bystry być musiał. Niebezpieczeństwa czyha...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin