Baśń o księżycowej karecie - Filip David.doc

(39 KB) Pobierz

 

Filip David        Baśń o księżycowej Karecie

 

 

   Czy kiedykolwiek widzieliście księżycową karetę? Podczas pogodnych nocy wydaje się czasami, że długi cień pokrywa księżyc; podczas nocy burzliwych światło błyskawicy oświetla galop czarnych; rozszalałych koni. Skąd przybywają? Dokąd zdążają? Nie wiadomo Jeżeli ktoś je zauważy, oznacza to nieszczęście; dlatego najlepiej jest się gdzieś szybko schować; nie należy wyzywać losu. Nawet jedno jedyne spojrzenie na płomienistą karetę wywołuje niepokój i lęk.

 

   Z darzyło się, iż Cohen zabłądził. Wracał z miasta. Noc była ciemna. Nie spostrzegł, kiedy zboczył ze ścieżki; od czasu do czasu spoglądał do góry, wydawało mu się, że zza wysokich, ostro zakończonych wierzchołków sosen wyziera niespokojne, ołowiane niebo. Stracił już nadzieję, że trafi do domu przed świtem; mrok zmylił go do reszty, przestał rozróżniać, w jakim idzie kierunku.

 

   Im dalej szedł, tym las robił się gęstszy. Z ledwością przedzierał się przez kolczaste zarośla. Wiatr wiał coraz mocniej, rzucając mu w twarz kupy zeschłych liści, splątane, pokrzywione, połamane gałęzie. Błysnęło, rozległ się trzask i gdzieś w pobliżu odpadł wierzchołek potężnego drzewa. Spadły pierwsze krople deszczu. Chociaż chroniły go gęste gałęzie, wkrótce był cały mokry i włosy lepiły mu się do czoła.

 

   Ale burza nie trwała długo. Przez gęste, szybko mknące chmury przebijał się księżyc. Ustał daleki huk wiatru i kiedy zielony blask zalał las, zapanował w nim całkowity spokój.

 

   Cohen, zbity z tropu tą nagłą zmianą, przyśpieszył. W martwej ciszy rozlegały się tylko jego kroki i jego oddech. Nagle światłość księżyca zbladła i przez chwilę Cohen znalazł się w zupełnych ciemnościach. Wówczas ponad głową ujrzał czarny powóz, pędzący po niebie, jak widmo.

 

   Ze strachu zasłonił rękami oczy. Kiedy spojrzał ponownie, las znów rozjaśniało mleczne światło. Nigdzie żadnego znaku, że przed chwilą nad wysokimi drzewami unosił się przeklęty zaprzęg.

 

   Przyśpieszył kroku. Wkrótce wyszedł na polanę otoczoną zewsząd gęstym lasem. Tu, dziesięć kroków przed sobą ujrzał karetę. Otwarte drzwi ukazywały ciemne wnętrze: siedzenia miały kolor krwi. Cohen, przerażony, stanął w miejscu; na przednim siedzeniu, przeznaczonym dla powożącego, powstrzymując rozszalałe kare konie siedział woźnica bez głowy. Cohen słyszał wcześniej o upiornej karecie, wiedział, co to znaczy widzieć ją i stać obok niej. Przejęta go groza, gdy poczuł, że woźnica na niego p a t r z y , chociaż tam, gdzie powinien mieć oczy była zwyczajna pustka. Odwrócił się i rzucił na powrót do lasu. Biegł długo, potykając się, nie odważywszy spojrzeć za siebie; a gdy to uczynił, nie spostrzegł niczego prócz drzew oblanych światłem księżyca. Wymęczony do ostateczności, zobaczył w oddali świecący punkt. Las się przerzedzał i wkrótce Cohen wyszedł na jakąś ścieżkę. Znalazł się przed samotnym domem, w którym jedno okno było oświetlone. To właśnie owo światło ukazało mu się z daleka. Załomotał do wielkiej, okutej bramy. Czekając aż się ktoś odezwie, rozglądał się na wszystkie strony, drżąc ze strachu, czy nie ukaże się znów przeklęta kareta i powożący nią upiór. Dopiero, kiedy zaczął walić ponownie, posłyszał kroki z drugiej strony bramy, szczęk łańcucha i pojawiła się bada, niemal żółta twarz. Cohen w kilku uprzejmych słowach poprosił o schronienie, wyjaśnił, w jaki sposób zabłądził. Człowiek pokiwał głową, zamknął drzwi i zostawił go na chwilę. Słychać było jego oddalające się kroki, lecz wkrótce wrócił i wprowadził Cohena do środka właściciel domu zdecydował się przyjąć późnego gościa.

 

   Minęli ciemną sień i kamiennymi schodami dotarli do pokoju, z którego dochodziło światło. W staroświeckim fotelu siedziała niezwykle piękna kobieta: Kiedy Cohen wszedł, skłoniła głowę, a następnie dała służącemu niezauważalny znak, by się oddalił.

 

   - Stokrotnie panią przepraszam - odezwał się speszony młodzieniec. Opowiedział, w jaki sposób zabłądził, słowem nie wspominając o karecie i niewiarygodnym przeżyciu. Stał naprzeciw otwartego okna i widział w dali ciemny las i świecący nad nim księżyc - gdzieś tam znajdowało się miejsce, w którym zastąpiła mu drogę kareta, gdzieś tam, w górze, bezgłowy woźnica być może wciąż jeszcze czeka, aż on wsiądzie. W pewnej chwili, gdy jego spojrzenie błądziło w oddali, zdało mu się, że jakimś trafem siedzi w karecie, a ta rusza w okrytą tajemnicą drogę. Wzdrygnął się. Podszedł do okna, z tej wysokości widział okutą bramę, a z prawej i lewej, nieomal pod samym domem rozciągał się głęboki, przyprawiający o zawrót głowy kanion rzeki. Niebo było czyste, nigdzie nawet cienia, ani śladu bezdźwięcznego zaprzęgu. Cohen zwrócił się do czarującej gospodyni ze słowami wdzięczności:

 

   - Gdybym nie dostrzegł światła, padającego z okna pani domu, błądziłbym po lesie chyba całą noc. A w ciemnościach łatwo narazić się na coś niedobrego.

 

   Spojrzała dziwnym wzrokiem, ale nic nie odpowiedziała. Cohen pragnął wypoczynku, nie chciał jednak swoimi życzeniami niepokoić młodej kobiety.

 

   - Pani jest sama w domu? - spytał.

 

   - Tak, nie ma nikogo prócz służącego - odparta udając, że nie zauważa zdziwionego spojrzenia Cohena. - Nikt tu nie przychodzi; nie utrzymuję szerokich stosunków towarzyskich, jest mi jednak przyjemnie, gdy mogę u siebie przyjąć gości.

 

   Mówiła tak, jakby Cohen zapowiedział swoją wizytę wcześniej. W całym jej zachowaniu, w całym tym wydarzeniu było coś zagadkowego. A spojrzenie, które od czasu do czasu rzucał przez okno w stronę srebrnego lasu, nie pozwalało młodzieńcowi czuć się do końca bezpiecznie.

 

   Wezwała służącego. Wszedł i stanął nieruchomo koło drzwi.

 

   - Proszę podać kolację! - poleciła, a gdy milczący sługa opuścił pokój, zwróciła się do młodzieńca.

 

   - Proszę zrobić mi przyjemność i zjeść ze mną kolację.

 

   Cohen nie mógł odmówić. Służący wrócił z pełnymi tacami. Jedli i pili. Czas mijał. Od mocnego alkoholu Cohen poczuł zawrót głowy. Im bardziej był pijany, tym bardziej mu się wydawało, że kobieta stara się uwieść go na wszelkie sposoby. Tak, była sama, daleko od jakiejkolwiek zamieszkałej osady ludzkiej, z pewnością długo nie widziała mężczyzny, nie licząc tego zniedołężniałego służącego. Cohen był zbyt słaby, by się opierać. Jej spryt i uroda były bronią, której uległ. Stosowała niezliczoną ilość kobiecych tricków, aby w ciągu tej krótkiej nocy rozpalić i zagarnąć jego serce. Zapomniał o przeklętej karecie, o wszelkich złych duchach, opuściły go mroczne myśli, jawiła się tylko jedna postać, postać tej cudownej gospodyni, która zarzuciła mu ręce na szyję.

 

   Po kolacji przeszli do małej sali. Kiedy służący zapalił wielkie świeczniki, zwisające ze ścian jak kiście winogron, całe pomieszczenie utonęło w świetle. Podłogę pokrywały drobne, czerwone płytki, błyszczące jak drogie kamienie. Podczas, gdy służący nastawiał adapter, chwyciła Cohena pod rękę i pociągnęła za sobą. Zabrzmiała muzyka, ciężka, straszna melodia, jakiej nigdy do tej pory nie słyszał. Cohenowi zamykały się oczy, próbował wyciągnąć rękę spod ręki kobiety, ale nie pozwoliła mu.

 

   - Proszę zrobić to dla mnie - szepnęła. Proszę zatańczyć ze mną!

 

   Jej ręce jak żmije owinęły mu się wokół szyi. Pozwolił jej się prowadzić. A gdy światła same z siebie pogasły, położyła się obok niego, całowała go między oczyma. Leżeli obok siebie w głuchej ciszy, w ciemnym pokoju z zamkniętymi oknami i zaciągniętymi zasłonami.

 

   - Zostań tu na zawsze! - szepnęła. Spojrzał na nią zamglonym wzrokiem.

 

   - Przysięgnij, że będziesz mnie zawsze kochał, że pozostaniesz mi wierny na wieki.

 

   I kiedy w upojeniu podawała mu usta, młodzieniec poczuł, jak ogarnia go szalona namiętność.

 

   Ale gdy jej oczy zbliżyły się do jego oczu, upojenie znikło. Pod gęstymi, czarnymi rzęsami nie dojrzał niczego, prócz głębokiej pustki, a po chwili ukazał się w nich rąbek nieba, po którym sunęła miniaturowa kareta. Krzyknął przerażony. Kobieta nawet nie drgnęła, zasnęła na zawsze w jego objęciach. Gdyby w chwilę wcześniej dotknął jej ust, byłby martwy jak ona; całując go, tchnęłaby w niego oddech śmierci. Krzyknął na służącego. Nikt się nie odezwał: Przeszedł przez wszystkie pokoje, trzymając w ręku wielki świecznik, wszędzie znajdował jednakową pustkę, tylko w pokoju na górze leżało martwe ciało kobiety. Służący znikł, nie było żywego ducha. Musiał uciekać jak najdalej z tego domu.

 

   Rozsunął trochę zasłony w pokoju, w którym jeszcze przed chwilą był w upojeniu. Chociaż zbliżał się świt, na dworze panowały ciemności. Ale w jednym miejscu, stąd nie można było ocenić odległości, zamigotał płomyk i ukazała się maleńka sylwetka konia i karety. Urojenie zniknęło tak szybko, jak się pojawiło. Ponownie znalazł się na dworze. Jak umknąć przed prześladowcami? Biegł przez puste pole, na którym rzadkie krzaki przypominały skulonych ludzi. Zobaczyć czarną karetę to jakby umrzeć. Nocne pohukiwanie jakiegoś osamotnionego ptaka dotarto do niego niczym głuchy krzyk z zamkniętej beczki. W tej samej chwili przez chmury przebił się księżyc - prosto na młodzieńca pędziły konie, wielkie jak góra. Zdążył tylko rzucić się na bok i ogromny zaprzęg przemknął obok niego. Gdy się obejrzał, nie było po nim śladu.

 

   Leżał w mokrej trawie. Niebawem na horyzoncie ukazało się blade światło. Wstawał dzień i Cohen coraz wyraźniej rozpoznawał otoczenie. Widział przerzedzone pnie drzew, zginające gałęzie ku ciemnej pustce. Kiedy się już całkiem rozjaśniło, zauważył, iż leży na samym brzegu przepaści. Nigdzie w pobliżu nie było domu, w którym spędził burzliwą noc. W dole, daleko w dole, w niezmierzonej głębi, w porannej mgle rozciągały się osady, pola, odległe drogi. Niewiele brakowało, by runął w straszliwą otchłań... "

 

   Nie minęło wiele czasu, a wspomnienia o przejeżdżających przewidzeniach zaczęły blednąć. Co prawda Cohen początkowo opowiadał o swoich przygodach, ale nawet najokropniejsze zdarzenie nie bywa straszne, gdy się o nim opowiada. Ludzie kręcili głowami, jedni wierzyli, drudzy nie. Potem sceny niemiłej nocy poszły w zapomnienie, pozostało tylko niejasne przeczucie, że wkrótce coś się zdarzy.

 

   Ale nic się nie zdarzyło. Nic takiego, o czym można by powiedzieć, że zły los ciąży nad Cohenem. Bywały troski i kłopoty, codzienne problemy i zmartwienia, ale kto ich nie ma? I tak życie Cohena toczyło się utartym torem. Tylko w nocy, gdy światło księżyca rozjaśniało pokój i łóżko, na którym Cohen spał, przechodziły go dreszcze, ale działo się to niczym we śnie - jakby dotykała go zimna, ciężka ręka, jakby mu przypominano, że istnieje ktoś, kto nad nim czuwa.

 

   Jego dni wypełniały różne zmartwienia i z czasem zaczął uznawać swoją przygodę za ponury sen. Ponieważ widmo powożącego karawanem bezgłowego woźnicy nie pojawiło się już przed nim, przekonał sam siebie, iż zły sen już się nie powtórzy i że jest całkowicie bezpieczny. Tylko raz czy dwa ponowiły się jakieś niejasne i mgliste sceny, jakieś niewyraźne zwiastuny faktu, że to wszystko nie jest takie proste. Między oczyma, tam gdzie łączą się brwi, pozostawał czerwony punkcik - tego miejsca dotknęły rozpalone usta dziwnej kobiety. Wszelkie próby usunięcia drobnego znamienia nie dawały rezultatu, a on przekonywał samego siebie, że to tylko nic nie znaczące draśnięcie. Kiedyś, stojąc przed lustrem, odkrył w swoich oczach bezdenną głębię, bezdźwięczne, srebrzyste pole, otchłań, na brzegu której wisi, jedną nogę mając w dole. Wówczas cofał się, lękając się samego siebie, jakby w nim samym kryło się ostrzeżenie, że ten, kto raz stał przed karetą, musi do niej wejść. Ale mimo tych wszystkich zdarzeń nie można powiedzieć, by do jego świadomości kiedykolwiek powróciło to okropne uczucie poniżenia i bezsilności, jakie ogarnia ściganego.

 

   Im wiecej czasu upływało, tym bardziej był skłonny kpić ze swoich przygód. Jeżeli w towarzystwie ktoś zaczął opowieść o dziwnym zjawisku, pojawiającym się na jasnym niebie podczas księżycowych nocy, pierwszy machał ręką, chociaż w głębi duszy coś go ostrzegało, by nie robił żartów z tego, co w swoim czasie tak go przeraziło.

 

   - Księżycowa kareta? To tylko przewidzenie zmęczonego podróżnego! Fatamorgana! Spójrzcie, widziałem te karetę, stałem przed nią tak, jak stoję przed wami, moi państwo - i co? Czy żyje?

 

   Śmiał się. Tym, którzy go słuchali zdawało się, że słyszą w tym śmiechu histeryczne napięcie; w takich chwilach jego spojrzenie powoli mętniało, a w źrenicach, w kącikach oczu, pojawiały się jasne punkty, dziwne, czerwone płomyczki.

 

   Któregoś ciepłego wieczoru, gdy w pokoju panował jeszcze skwar dnia, wyszedł do ogrodu . Stał pod drzewem, spoglądając przez gałęzie na gwiaździste niebo. Nie było jakiegokolwiek powodu do obaw, lecz nagle pożałował, że opuścił dom. Ogarnął go niewyjaśniony niepokój.

 

   Blade światło księżyca, niczym pajęczyna, pokrywało drzewa i ogród. Wszędzie panowała tak wielka cisza, że bał się własnego oddechu. Nagle w górze, pod księżycem, rozciągnął się cień, który szybko pokrył cześć nieba. Wystraszony zamknął oczy, gdy je zaś otworzył, kilka kroków przed nim stała czarna kareta, a na przednim siedzeniu zasiadał straszliwy woźnica. Kareta zatrzymała się tak blisko Cohena, że mógł ręką dotknąć wielkich kół. Drzwi karety otworzyły się.

 

   W pierwszej chwili ujrzał jedynie czerwony plusz, migocący w żółtych promieniach. W środku już ktoś siedział. Ten ktoś uparcie się w niego wpatrywał. Młodzieńcowi zmroziło krew w żyłach. Czekał, aż zjawa zniknie, okazując się snem i złudą. Wówczas postać w karecie poruszyła się i jasny promień oświetlił jej twarz - była to kobieta, w której domu gościł. Wyciągnęła ku niemu ręce i poprosiła, by wszedł.

 

   I wbrew jego woli nogi same ruszyły do przodu, dotknął bladych i zimnych kobiecych dłoni, ona zaś pociągnęła go ku sobie. Trzymała go w objęciach, jej usta wpiły się w jego twarz, jak dwie pijawki - całowała go po oczach, w to miejsce, gdzie zrastają się brwi.

 

   Przez wąskie okienko karety młodzieniec ostatni raz spojrzał na rodzinną wieś, rozpostartą na górskich zboczach, na swój mały dom. Pędzili coraz szybciej, ku coraz większym wysokościom. Świat stawał się mały, drobny, mógł go zamknąć w dłoni. A gdy kareta w końcu się zatrzymała, kiedy drzwi powoli się otwarty, okazało się, że stoją przed domem, z którego pewnej nocy, dawno temu, uciekł. Przed okutą bramą czekał chudy, blady, upiorny sługa, a w górze, na piętrze było oświetlone jedno okno - to samo, które podczas tamtej przeklętej nocy zauważył z oddali i pośpieszył ku niemu...

 

   Odtąd nikt nie widział Cohena. Zniknął bez śladu. Tylko jakiś nędzarz, któremu nikt nie wierzył, opowiadał jak nocą, wracając do domu, zauważył, że ktoś idzie przez puste pole. Wydawało mu się, że to Cohen, ale nie widział jego twarzy. Zawołał go po imieniu, ale tamten się nie zatrzymał.

 

   - Mówię wam, szedł prosto, prosto, a spoglądał do góry, na księżyc. Na pewno nie wiedział, co się z nim dzieje - opowiadał nędzarz. - Przyśpieszyłem, by go dogonić, bo szedł prosto ku przepaści, tej, co to jest na drugim końcu wsi. Nie mogłem go dogonić, ale gdy byłem już całkiem blisko, zrobił krok w przepaść, te okropną, bezdenną głębie. Gdy pochyliłem się nad ciemnym otworem, nie widziałem niczego, prócz srebrnej rzeczki, która tam płynie.

 

   Niektórzy, zbałamuceni tym opowiadaniem, ruszyli do doliny. Szukali wszędzie, ale nie znaleźli niczego. Wrócili wściekli, że stracili cały dzień, a tu czeka na nich nieukończona robota. Zwymyślali biedaka, że kłamie, a i on sam, lepiej sprawę przemyślawszy, przekonał sam siebie, że to wszystko tylko mu się zdawało, tak jak mu się przewidziało tego samego wieczora inne dziwne wydarzenie, o którym nie chciał, a może i nie śmiał opowiadać: widział czarną karetę i czarnego woźnice jadących po niebie. Wierzył w to, że kareta zawsze wraca do tego, kto ją choćby przez chwile widział, myślał jednak, że jego to nie dotyczy. Był tak ubogi, tak nieszczęśliwy, że żył w przekonaniu, że znajduje się poza wszystkim. A jednak w kilka dni później znaleziono go martwego. Poniżej czoła, miedzy oczyma, miał czerwony ślad, jakby od ukąszenia żmii. I była to jedyna rana na całym ciele.

 

przekład : Jadwiga Moroń

    powrót

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin