Maliński Mieczysław - Bajki nie tylko dla dzieci.doc

(572 KB) Pobierz

tytuł: "Bajki nie tylko dla dzieci"

autor: ks. Mieczysław Maliński

 

 

Wrocław 1986

IMPRIMATUR

Kuria Metropolitalna Wrocławska

l. dz 2120/85 Ś dnia 3 maja 1985 r.

Henryk Kord. Gulbinowicz

Arcybiskup Metropolita Wrocławski

Okładkę i ilustracje projektował Edward Lutczyn

Redakcja techniczna Marian Gawędzki

Korekta Anna Kurzyca i Małgorzata Kuniewska

Wydawnictwo Wrocławskiej Księgarni Archidiecezjalnej

50-329 Wrocław, Pl. Katedralny 19 Ś tel. 22-72-11

Wydanie II. Nakład 19 000 + 350 egz. Ark. wyd. 8,0.

Ark. druk. 7,5. Papier druk. sat. kl. V, 70 g. 70 X 100.

Druk ukończono w październiku 1986 r.

Drukarnia "Tumska" Ś Wrocław, ul. Katedralna 1/3.

Żarn. 65/86. Cena zł 150,Ś

 

* * *

 

SPIS RZECZY

 

Kalif za siódmą górą ... 2

Czwarty król ... 5

Tytus - syn kowala ... 9

Krzysztof ... 21

Jest taki kwiat ... 25

O Szejku i o śmierci ... 29

Czarny rycerz ... 31

Nie taki diabeł straszny, jak go malują ... 38

Ludzkie krzyże ... 46

Opowiadanie wigilijne ... 49

Jakub maszeruje do nieba ... 55

Rozbity dzban ... 58

Święty Mikołaj ... 60

Święty Mikołaj przychodzi raz w roku ... 67

Kuternoga ... 71

Ostatni zakonnik ... 78

Sen o nadziei ... 84

Pilny list do św. Mikołaja ... 89

Śpiący rycerze w Tatrach ... 91

 

* * *


KALIF ZA SIÓDMĄ GÓRĄ

 

Pewien bogaty kalif obchodził urodziny. Sprosił na nie swoich bogatych przyjaciół. Przyjechali na rosłych wielbłądach, otoczeni kolorowo ubraną służbą. Rozszumiały się dziedzińce gwarem ludzkim, kwikiem koni, ujadaniem psów, pochrapywaniem wielbłądów. Wypełniły się ciżbą ludzi i zwierząt. Dostojnych gości witał serdecznie gospodarz pełen uśmiechów i wzniosłych słów i prowadził do wnętrza pałacu. Co chwila ogłaszano przybycie kolejnych, ważnych, mądrych, bogatych osobistości. Aż wreszcie zaczęło się przyjęcie. Słudzy roznosili świetne napoje, wykwintne przysmaki. Grała muzyka, zaczęto tańczyć. Goście znakomicie się bawili, żartowali, dowcipkowali, opowiadali ucieszne historie. Ci, którzy nie tańczyli, zajmowali miejsce przy stołach albo spacerowali po ogromnych, wykładanych marmurami salach. Niektórzy schodzili po szerokich schodach do parku. Szli ścieżkami, wysypanymi tłuczonym kamieniem, wijącymi się pośród drzew i krzewów. Podziwiali przystrzyżone trawniki, wspaniałe kwietniki obsadzone prześlicznie rozkwitłymi kwiatami. Przyglądali się łabędziom pływającym po sadzawce i liliom wodnym. Siadali na marmurowych ławeczkach przysłuchując się szemrzącym fontannom i śpiewom ptaków. Tymczasem okoliczni mieszkańcy zaciekawieni tym, co się dzieje w pałacu, nadciągali ze wszystkich stron. To była w przeważnej części biedota tamtejsza, drobni wyrobnicy, ubodzy chłopi, parobcy pracujący u bogatych wieśniaków, dziewczęta stajenne, małe dzieci a nawet starcy i staruszki, którzy swoje lata wysłużyli i żyli na łaskawym chlebie. Teraz zajmowali miejsca przy ogrodzeniu pałacowym, aby patrzeć, słuchać, podziwiać. Wieść o uroczystości rozeszła się szybko po okolicy i coraz więcej ludzi ubogich, szukających grosza, zarobku, strawy, sensacji, przygody ściągało z pobliskich wiosek i przysiółków, żeby oglądać te wszystkie wspaniałości. Tłoczyli się jedni przez drugich do ogrodzeń pałacowych i gapili się z rozdziawionymi ustami postękując z przejęcia. Patrzyli na stojące na dziedzińcu wielbłądy i służbę w pięknych strojach. Przyglądali się dostojnym gościom. Ale nie tylko ludzie i zwierzęta byli godni podziwu. Patrzyli z nabożnym szacunkiem na park z gęstą, równo strzyżoną trawą, na szumiące fontanny, prześliczne kwiaty, rozłożyste palmy, strzeliste cyprysy. Dzieciaki popiskiwały z uciechy, widząc sztukmistrzów wyczyniających swoje dziwności. Biednych ludzi gromadziło się coraz więcej i więcej. Tymczasem zapadł wieczór, na podwórkach i w alejach parku zapalono różnokolorowe lampiony. Ogród przemienił się w bajkowy świat: na tarasie tańczyły nimfy. Krasnale wychodziły z altanek i rozdawały gościom zabawne prezenty. Na jezioro wypłynęła łódź barwnie wymalowana, pełna muzykantów przebranych za zwierzęta morskie. Ciemne niebo rozjaśniały co chwila sztuczne ognie. Rozbłysły światła pałacu. Przez kryształowe okna zgromadzone tłumy nędzarzy widziały barwne wnętrza salonów, marmurowe ściany, srebrne świeczniki, ogromne lustra. Z wybałuszonymi oczami patrzyli na świetnie ubranych mężczyzn i damy w strojach złotem wyszywanych, w naszyjnikach z drogich kamieni, w misternie robionych zausznicach. Płynęły godziny. Biedacy najpierw byli zachwyceni tymi wszystkimi cudownościami. Ale w miarę upływu czasu, gdy się ich oczy napasły oglądanymi ludźmi, zwierzętami, kwiatami, drzewami, gdy się ich ciekawość zaspokoiła, gdy ochłonęli, spojrzeli na siebie. Zobaczyli, że są obtargani, brudni. Poczuli czczość w żołądkach. Wtedy pojawił się gniew. Bo oni byli głodni, a patrzyli na półmiski założone najwyszukańszymi potrawami, całe góry mięsa, stosy najrozmaitszych ciast, tortów, kryształowe naczynia wypełnione kolorowymi napojami. Rosła nienawiść. Na początku rozglądali się po sobie, badając czy inni podobnie myślą. Jeszcze nie wiedzieli, czy mogą się ośmielić wołać o sprawiedliwość, jeszcze nie wiedzieli, czy się nie mylą, czy wolno im się oburzyć. Nagle ktoś bardziej porywczy wykrzyknął, wyciągnął rękę ku górze grożąc. Wtedy jakby na hasło, na które wszyscy czekali, wybuchnął krzyk. Krzyk protestu, bólu, głodu. Dotąd ani gospodarz, ani nikt z gości nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje na zewnątrz. Owszem, dostrzegali kłębiący się tłum za ogrodzeniem, ale nie zwracali na to większej uwagi, myśleli: ot, gawiedź, pospólstwo. Dopiero teraz wyszli z zaciekawieniem na taras, niektórzy niosąc jeszcze w rękach kielichy, ciastka, przysmaki. Wytężali oczy - bo wychodzili z jasnych pomieszczeń, z oczami nie przyzwyczajonymi do zmroku - wpatrywali się w ciemność. Ale nie byli w stanie nic dostrzec. Dobiegał do nich tylko szum głosów ludzkich jak szum nawałnicy czy wzburzonego morza. Naraz kolejna raca wybiegła na niebo i pękając jak owoc granatu oświetliła okolicę pałacu. Wtedy dopiero goście i gospodarz spostrzegli zwarty tłum ludzi. Teraz dopiero zobaczyli, że cały pałac jest otoczony szczelnym pierścieniem tysięcy wściekłych ludzi, głodnych, żądnych rabunku. Teraz zdali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, w jakim się znaleźli. Wszyscy przelękli się. Niektórzy wpadli w popłoch. Rozległy się okrzyki kobiet, histeryczny płacz. Przerwano zabawę. Wycofano się z tarasu do pomieszczeń. Pogaszono światła. Muzyka przestała grać. Goście skupili się wokół gospodarza, który zresztą był tak samo bezradny jak inni. Zdawało się, że nic nie potrafi uratować pałacu przed katastrofą. Wtedy podszedł do gospodarza jego stary sługa, który go znał od dziecka, nosił na rękach i kochał jak swojego syna, i rzekł:

- Panie, czy chcesz, żeby oni stąd odeszli? Gospodarz popatrzył na niego zdumiony, nie bardzo wiedząc o co mu chodzi. Odpowiedział:

- Oczywiście że tak, ale jak to zrobić?

- Ja spróbuję - odrzekł sługa.

- Ale jak, w jaki sposób? Jak ty sobie poradzisz? Stary sługa bez słowa wyszedł na taras. Gdy tłum go zobaczył, okrzyki nasiliły się. On stał bez ruchu. Czekał cierpliwie. Po chwili wyciągnął rękę. Krzyki przycichły, a gdy się uspokoiło zupełnie, zaczął powoli, wyraźnie, głośno, jak go tylko na to było stać, mówić:

- Mój pan nie ma tyle jedzenia, ażeby was wszystkich wykarmić. Nie ma tyle picia, ażeby was wszystkich napoić. Nie ma tyle ubrań, żeby wszystkim wam dać. Nie ma tyle pieniędzy, żeby wszyscy byli obdarowani. Ale za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za siedmioma rzekami, za siedmioma morzami mieszka potężny kalif, który jest bardzo bogaty. I bardzo dobry. Ktokolwiek do niego przyjdzie, dostanie od niego wszystko, czego potrzebuje i o co poprosi. U niego każdy z was może tyle zjeść, ile potrafi, może tyle się napić, ile zechce, może takie otrzymać szaty, jakie tylko będą mu się podobały, może wziąć od niego tyle złota, ile tylko potrzebuje. Stary sługa skończył. Cisza wśród ludzi wciąż trwała. Po chwili rozległy się jakieś chichoty i śmiechy. Ale potem znowu się uciszyło. Naraz oderwał się z tego ogromnego tłumu zgromadzonego pod pałacem jeden człowiek, potem drugi i trzeci, i zaczęli iść tam, gdzie sługa wskazał. Potem już duże grupy i wreszcie wszyscy ludzie zaczęli odpływać we wskazanym kierunku. Aż nikt nie pozostał. Zebrani goście razem z gospodarzem obserwowali to, co się stało, słyszeli wszystko, co zostało powiedziane i wprost nie mogli uwierzyć swoim oczom. Obstąpili starego sługę. Gratulowali mu sukcesu, dziękowali za uratowanie im życia. Śmiali się do niego, poklepywali po ramieniu. On sam stał wśród nich milczący i poważny. Goście w końcu stwierdzili, że jeżeli niebezpieczeństwo naprawdę minęło i nic im nie grozi, i pod pałacem nie ma już nikogo, wobec tego nic nie przeszkadza, żeby można było bawić się dalej. Gospodarz dał znak, zapalono światła w pałacu i lampiony w ogrodach. Rozszumiały się fontanny. Muzyka znowu zaczęła grać. Służba znowu zaczęła roznosić potrawy i napoje, i znowu zaczęły się tańce i śpiewy, rozmowy, żarty i śmiechy. Szybko zapomniano o tym, co przed chwilą się działo. Zapomniał i gospodarz w wirze swych zajęć. Naraz podszedł do niego ten sam stary sługa i rzekł:

- Panie, mam prośbę.

- Mów. Jestem ci przecież bardzo zobowiązany. Zawdzięczam ci życie.

- Czy pozwolisz, żebym i ja tam poszedł? Gospodarz spytał go zdziwiony:

- A dokąd ty chcesz iść?

- Za siódmą górę, za siódmą rzekę, za siódmy las, za siódme morze.

- Po co? - zdumiał się pan.

- Bo tam mieszka potężny Kalif, który każdemu człowiekowi, jaki do niego przyjdzie, da tyle jedzenia, ile on tylko zechce, da tyle picia, ile on tylko zapragnie, da tyle szat, ile on tylko potrzebuje, da tyle złota, ile on tylko uniesie. Gospodarz zaczął się śmiać z niego:

- Przecież to wszystko nieprawda. Sługa z całą powagą odpowiedział:

- O panie, jeżeli tylu uwierzyło, czy to może być nieprawda?

 

* * *


CZWARTY KRÓL

 

Mówią, że był i czwarty król, który zobaczył gwiazdę zwiastującą Jezusa i zapragnął złożyć nowo narodzonemu Królowi żydowskiemu pokłon. Wiedział, że to ma być Król Miłości. I gdy myślał o tym, jaki dar Mu przynieść, przypomniał sobie o największym swoim skarbie przechowywanym z całą pieczołowitością. To był ogromny rubin o przepięknym czerwonym kolorze. Otrzymał ten kamień od ojca przy swoim urodzeniu. Wiedział, że do kraju żydowskiego jest daleka i trudna droga. Wybrał najlepsze wielbłądy i osły, najlepsze sługi. Polecił naładować na zwierzęta zapasy wody, jedzenia, ubrania na daleką drogę. Wziął  ze sobą dużą sumę pieniędzy. Zawiesił rubin w sakiewce na szyi i pojechał. Gwiazda wskazywała drogę. Dopóki jechał przez swój kraj, wszystko było jasne i proste. Ludzie znali go dobrze. Znali jego mądrość, jego wielkie serce. Pozdrawiali go z miłością i życzliwością. Zmieniło się potem, gdy wszedł w obce kraje. Zmieniło się nie tylko dlatego, że to był obcy świat, obcy ludzie, obcy język, ale dlatego, że napotkał na rzeczy, których nie spodziewał się spotkać. Po jakimś czasie wjechał w kraj nawiedzony suszą. Zobaczył spalone pola, spalone lasy, uschłe drzewa, ziemię przepaloną na proch. Napotkał wsie nawiedzone klęską głodu. Ludzi wyschłych z wycieńczenia, żebrzących o garść strawy, umierających z głodu. Zaczął rozdawać to, co miał ze sobą

- jedzenie, wodę. W którymś momencie zawahał się: gdy rozdam wszystko, czy potrafię dojechać do Jezusa. Ale wahał się tylko chwilę. Jakby poczuł ogień rubinu, który nosił na piersi. Przecież jeżeli Ten, do którego jadę, jest Królem Miłości, nie mogę postępować inaczej. Rozdał wszystko. Ale to jego ,,wszystko" było za mało. Trzeba było rozpocząć jakąś akcję pomocy głodującemu krajowi zakrojoną na szerszą skalę. Wrócił w kraj żyzny i bogaty. Zorganizował pomoc. Jego karawana zajęła się transportem żywności i wody w kraje nawiedzone suszą. I dopiero, gdy ta akcja odniosła skutek, gdy zapobiegł głodowi i śmierci, i gdy pieniądze  skończyły się, zdecydował aię iść w dalszą drogę. Gwiazda go prowadziła. Zdawało mu się, że już nie będzie przeszkód, że chociaż był spóźniony, to jednak zdąży do nowo narodzonego Króla żydowskiego, aby Mu złożyć pokłon. Ale tak nie było. Po krótkim okresie spokojnego marszu napotkał wieś, nad którą wisiał na drągu czarny strzęp chorągwi. Znak, że tam panuje "czarna śmierć" - cholera. Zresztą nie było się temu co dziwić. Głodowi towarzyszy jak cień ta zaraźliwa choroba. I musiał powtórnie wybierać: wjechać w tę wieś, czy ominąć ją z daleka i zdążać jak najprędzej do kraju żydowskiego, gdzie się narodził Król. Buntowało się w nim wszystko. Był zmęczony, ogołocony z pieniędzy, żywności. Zostały mu tylko wierzchowce i wierni słudzy. Ale i oni najwyraźniej byli wycieńczeni ponad granice swoich możliwości. I znowu ta sama przyszła odpowiedź: jeżeli to jest Król Miłości, ja nie mogę przejść obojętnie wobec nędzy ludzkiej. I tak wjechał ze swoją karawaną w zagrożoną wieś. To, co zobaczył, przekraczało jego najgorsze wyobrażenia. Przy drodze i na drodze leżały sczerniałe trupy ludzkie. Smród rozkładających się ciał wisiał w powietrzu. Konie płoszyły się, wielbłądy stulały uszy. Przerażeni słudzy patrzyli na ten straszny widok. Wieś wyglądała jak wymarła. Zdawało się, że nikt nie pozostał przy życiu. Zawahał się: może  ktoś jednak jeszcze żyje w tych domach. Podniósł rękę do góry.

- Zatrzymać się - rozkazał. Karawana stanęła. Zawołał po raz drugi:

- Uciszcie się. Nadsłuchiwali. I nagle w pierwszym, tuż obok drogi stojącym domu, posłyszeli jakieś słabe wołanie, ale w tej ciszy umarłej wsi dostatecznie wyraźne. I wtedy się zdecydował. Zaczął schodzić z wielbłąda. Słudzy patrzyli z zapartym tchem jak dotknął stopą skażonej ziemi. Odwrócił się do nich i powiedział:

- Kto chce, niech odjedzie. Macie wolną rękę. Kto chce, niech mi towarzyszy. Ja tutaj zostanę, ażeby pomóc tym ludziom, którzy jeszcze żyją. Wszedł do pierwszej chaty. I pozostał, aby pomagać ciężko chorym ludziom. Towarzyszyło mu kilku sług. Od rana do wieczora szedł od domu do domu, przynosił jedzenie, podawał wodę, wynosił spod chorych brudne prześcieradła. Opiekował się, leczył jak tylko umiał. Gdy mu pozostawała chwila czasu, kopał doły i chował zmarłych. Tak płynął dzień za dniem, tydzień za tygodniem na tej ciężkiej pracy. Aż któregoś dnia poczuł, że słabnie, że go gorączka ogarnia. Zaczęły mu latać przed oczami czerwone płaty. Zrozumiał, że się zaraził. Ale do końca, ile mu tylko sił jeszcze starczyło, chodził i pomagał ludziom, aż w którymś momencie stracił przytomność i upadł. Nie wiedział, kiedy jakieś litościwe  ręce zaciągnęły go na barłóg, nie wiedział, kto mu podawał wodę i jedzenie, kto się nim opiekował w czasie, gdy leżał w wysokiej gorączce. Nie zdawał sobie sprawy, jak długo chorował. Gdy się obudził, jedno zrozumiał, że żyje, że przetrzymał, nie umarł. Ale był bardzo słaby. W pierwszych dniach nie mógł jeszcze wstawać. Potem zaczął powoli chodzić po izbie, potem wreszcie po podwórku. Nie było przy nim nikogo ze sług. Może odjechali, może poumierali. Patrzył na budzącą się do życia wieś. Ludzie nie rozpoznawali w nim króla. Ani nawet wybawcy. Wtedy, kiedy ratował ich wraz ze swoimi sługami, oni leżeli nieprzytomni, nieświadomi tego, co się wokół nich dzieje. Teraz widzieli w nim przybysza - nędzarza, któremu trzeba pomagać. Ale to dla niego nie było ważne. Nie było nawet ważne i to, że traktowali go jak żebraka, jak włóczęgę. Faktycznie nie przypominał w niczym ani króla, ani człowieka zamożnego. Odzienie było w strzępach, on sam zmęczony, wycieńczony. Namyślał się, co robić - wracać do swojego kraju czy iść, aby spotkać Jezusa, Króla żydowskiego. Czy jest sens iść dalej, za gwiazdą. Już tyle lat minęło, gdy ją ujrzał po raz pierwszy. Jego czarna broda stała się srebrzysta, jego mięśnie zwiotczały, skóra się pomarszczyła. Ale gwiazda wciąż świeciła. Zdecydował się iść dalej. Miał przecież jeszcze zawieszony na szyi najdroższy skarb - najwspanialszy rubin, który chciał Jezusowi złożyć w ofierze. I poszedł. Nie miał pieniędzy, wobec tego najmował się do roboty, aby zapracować na pożywienie | i na nocleg. Szedł od wsi do wsi, od miasta do miasta. Powoli, bo i słaby był, powoli, bo i trzeba było pracować. Aż razu pewnego wszedł w wielkie miasto Ś j znowu obce mu, z obcym językiem, z obcymi zwyIczajami - chciał je przejść jak najprędzej. Nie luIbił hałasu, krzątaniny. Ale patrzył ciekawie na iwszystko, co się wokół działo. Doszedł do wielkiego placu na rynku, gdzie odbywał się targ. Sprzedawano i kupowano bydło - kozy, owce, konie, wielbłądy. Szedł dalej i napotkał targ, gdzie sprzedawano ludzi. W jego państwie takich zwyczajów nie było. Patrzył zdziwiony i przerażony. I naraz wśród niewolników przeznaczonych na sprzedaż zobaczył gromadę ludzi podobnych do jego poddanych. Podszedł bliżej. Tak, nie mylił się. Dosłyszał, że mówią jego językiem. To byli jego rodacy. Teraz stali na podwyższeniu, spętani powrozami jak zwierzęta. Przyglądał się im. Duża grupa: mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy. Domyślił się, że jakiś nieprzyjaciel napadł na jego kraj, porwał ludzi, a teraz jak bydło sprzedaje na targu. Ból ścisnął mu serce. Chciał im pomóc, ale nie miał jak. Przecież nie miał pieniędzy, aby ich wykupić i uwolnić. I wtedy przypomniał sobie o skarbie, który nosił na szyi. O rubinie, symbolu miłości, który miał zanieść Jezusowi. Jeszcze się zawahał: przecież to nie mój, to już jest Jego. Ja Mu go już podarowałem. Ale równocześnie pojawiła się odpowiedź: a co On by zrobił, gdyby ujrzał tych biednych ludzi? Bez wahania podszedł do handlarza i powiedział:

- Chcę kupić od ciebie tych ludzi. Handlarz popatrzył z pogardą na niego i odrzekł:

- Tyle pieniędzy, ile ja za nich muszę otrzymać, ty nawet nigdy w życiu nie widziałeś. Wtedy król sięgnął po swój skarb. Wyciągnął z zanadrza sakiewkę. Pokazał handlarzowi rubin. Handlarz najwidoczniej znał się na drogich kamieniach, bo oczy zabłysły mu chciwością i spytał:

- Ile chcesz za ten kamień? On odpowiedział:

- Chcę tych ludzi.

- Weź sobie wszystkich - usłyszał. Wtedy dał mu rubin Jezusa. Potem podszedł do swoich ludzi i powiedział im w swoim i w ich języku:

- Jesteście wolni, wracajcie do domu. W pierwszej chwili wierzyć nie chcieli, popatrzyli na handlarza. Ten skinął głową. Gdy oni płacząc, śmiejąc się rzucali się sobie na szyję, król nie spostrzeżony przez nich odszedł. Nie wiedzieli, że to jest ich król. Zresztą nie poznaliby w tym żebraku swojego władcy. Gdy wyszedł z miasta i powoli uspokajał się po tym wszystkim, co przeżył, zadał sobie pytanie: "Co teraz? Co teraz robić? Po co iść do Jerozolimy? Po co iść do stolicy państwa żydowskiego? Nie mam co przynieść temu nowemu Królowi żydowskiemu. Nowo narodzony Król żydowski jest już z pewnością dorosłym człowiekiem. Już tyle lat upłynęło od chwili, kiedy wyszedłem ze swojego państwa w tę daleką drogę. Po co iść? Co Mu powiem? Co Mu ofiaruję? Ale po co wracać do domu? W kraju z pewnością inny król rządzi". Wieczorem odszukał swoją gwiazdę. Gwiazda świeciła. Zdecydował się iść dalej. Powiedział sobie: Zobaczę, jak On rządzi, ten Król Miłości. Czy w Jego państwie naprawdę panuje Miłość? Jak On realizuje Miłość na co dzień? W ustawodawstwie, w prawie, w zwyczajach, które wprowadził?" I poszedł. Poszedł zobaczyć królestwo Miłości. I znowu szedł tak jak przedtem od miasta do miasta, od wsi do wsi zarabiając na jedzenie i na nocleg pracą. Aż wreszcie doszedł do Jerozolimy. Zobaczył najpierw z daleka piękną, bielejącą murami świątynię na górze postawioną, potem mury Jerozolimy, którymi była stolica opasana. Ale on widział piękniejsze i większe miasta niż to. Był ciekawy tego życia, które w nim się toczy, tych zwyczajów, które w nim panują. A może ten Król Miłości, tak jak nieraz inni ludzie, stał się zwyczajnym człowiekiem? Może zapomniał o Miłości? Może się  zajmuje bogaceniem się? Może rządzi przemocą, siłą? Spostrzegł, że jego gwiazda gasła szybko. Zaniepokoił się. Nie wiedział, co to znaczy. Wszedł w miasto gwarne, burzliwe, żywiołowe. Zmęczony usiadł na progu jakiegoś domostwa. Był szczęśliwy, że wreszcie doszedł do celu swojej podróży. Patrzył ciekawie na domy, kramy, przesuwające się przed jego oczami, aż naraz posłyszał z daleka jakiś hałas - drogą szedł orszak, pobłyskiwały hełmy i zbroje. Orszak się zbliżał coraz bardziej. Król wciąż nie wiedział, czy to jakaś procesja, czy pochód triumfalny. Aż nagle spostrzegł nad tłumem sterczące trzy belki. W pierwszej chwili nie chciał uwierzyć własnym oczom. Zadał sobie pytanie: "I tutaj istnieje kara śmierci i to najokrutniejsza kara śmierci przez ukrzyżowanie? W krainie rządzonej przez Króla Miłości?" Pochód przeciągał obok niego. Pomiędzy tłumem żołnierzy, gapiów szli dwaj pierwsi skazańcy. Potem nastąpiła przerwa. Po chwili pojawił się żołnierz trzymający w rękach tablicę, na której było napisane imię i wina, za którą trzeci skazaniec będzie ukarany śmiercią krzyżową. Powoli sylabizował tekst napisu: "Jezus Nazareński Król Żydowski" i gdy odczytywał to ogłoszenie, napisane w kilku językach, nagle odkrył z całym przerażeniem, że człowiek, którego tablica zapowiada, to jest Ten, do którego on wędrował przez tyle lat, że to On idzie on teraz skazany na śmierć. Wciąż jeszcze nie rozumiał, wciąż był tak przerażony, że pojąć nawet nie mógł do końca sensu tego, co przeczytał. Wtedy pojawił się Jezus Nazareński, Król Żydowski. Z koroną cierniową na głowie, szedł zataczając się, wyczerpany, uginający się pod drzewem krzyża. Gdy tak wpatrywał się wciąż jeszcze osłupiały w tę postać pochyloną pod krzyżem, spostrzegł nagle, że Jezus podchodzi do niego. I wtedy król zobaczył dokładnie Jego twarz zlaną potem i krwią. Zapatrzył się na krople krwi drżące na cierniach korony, bo przypomniały mu tamten jego rubin, który tak długo niósł do Jezusa. Dopiero po jakiejś chwili opamiętał się i zauważył, że Jezus na niego skierował swój wzrok. Król spotkał się z Jego spojrzeniem. Takich oczu jeszcze nigdy nie widział. To było pierwsze wrażenie. Ale następne było równie zaskakujące: w oczach Jezusa nie było nienawiści. Uderzyło go to tym bardziej, że przed chwilą przesunęły się przed nim straszne twarze pierwszych dwóch skazańców. I z kolei odkrył rzecz, która go przyprawiła o zdumienie: Jezus mu współczuje. Coś niepojętego: ten Człowiek skazany na śmierć, tak strasznie poraniony, zachowuje się tak, jakby nieważne było Jego własne cierpienie, ale jakby jedynie ważnym był on - stary król. Z najwyższym wzruszeniem wyczytał z oczu Jezusa, że On wie o wszystkim, o całej długiej drodze, jaką odbył do 91 Niego, o tym, co przeszedł w tych długich latach wędrówki. Że to przyjmuje jako największy dar. Dar ważniejszy niż tysiące najpiękniejszych rubinów świata. To wszystko trwało tylko moment, ale przepełniła go taka radość z tego spotkania z Jezusem, że serce mu pękło ze szczęścia.

 

* * *


TYTUS - SYN KOWALA

 

Na skraju miasta żył młody kowal. Kuł zbroje, tarcze i miecze dla gladiatorów, którzy walczyli na arenach. Kuźnię odziedziczył po ojcu, który też Ś tak Jak on teraz - pracował dla gladiatorów. Już jako dziecko całe dnie spędzał w kuźni. Bawił się z klientami Ojca, walczył z nimi swoim dziecinnym mieczem, bronił się przed ich uderzeniami swoją dziecinną tarczą. Gdy go pytali, kim chce być w życiu, odpowiadał zawsze niezmiennie to samo: gladiatorem. Chciał walczyć na arenach, chciał zwyciężać, zdobywać sławę i pieniądze. W miarę upływu czasu robił szybkie postępy. Starzy fachowcy wróżyli mu dużą przyszłość. Miał świetne warunki fizyczne: dobrze zbudowany, silny, wysoki, nie za ciężki. Miał  szybki refleks i odwagę. Zapowiadał się na doskonałego zawodnika. Nawet zaczął brać udział w igrzyskach. Niestety, czy też na szczęście, śliczna dziewczyna, jego obecna żona, uprosiła go, aby tego zaprzestał. Zgodził się na to, choć z dużymi oporami. Mimo że faktycznie zrezygnował z kariery gladiatora, to jednak nie opuścił ani jednego ważnego widowiska. Wciąż, jak dawniej, interesował się życiem zawodników. Przyjaźnił się z wieloma z nich. Nie tylko rozmawiali o fechtunku, ale nawet razem z nimi ćwiczył, na placu przed kuźnią, w czasie przerwy w pracy. On ich uczył tego, co sam zdążył odkryć i udoskonalić, oni pokazywali mu, jak walczą. Urodziło mu się dziecko, którego obydwoje z żoną od dawna oczekiwali. Nazwali je Tytus. Ale urodziło się słabiutkie i wymagało dużej staranności i troskliwości, bo łatwo zapadało na rozmaite choroby. Zwierzał się ze swoich zmartwień przyjaciołom. Któryś z nich polecił mu jednego z lekarzy. Ale ostrzegał go, że to jest bardzo drogi lekarz, leczy tylko dzieci bogatych patrycjuszy. Kowal zapamiętał adres i nazwisko. "Na wszelki wypadek" - pomyślał z obawą. Niestety, sprawdziły się jego niepokoje. Razu pewnego, gdy wracał po pracy do domu, nie wyszła mu naprzeciw, jak zwykle, jego żona. Zaniepokoiło go to. Znalazł ją przy łóżku dziecka. Tytus był chory. Pojawiła się wysoka gorączka, która nie chciała  ustąpić ani następnego dnia, ani kolejnego. Znajomy medyk był bezradny. Kowal najchętniej pozostałby w domu, aby opiekować się chłopcem, ale nie mógł, ponieważ miał cały szereg pilnych prac z powodu zbliżających się wielkich igrzysk. W któryś kolejny dzień wpadła do kuźni jego żona z dzieckiem na ręku:

- Umiera. Wystarczył mu jeden rzut oka, by stwierdzić, że tak jest. Porwał syna w ramiona i tak jak stał, w fartuchu skórzanym, pobiegł do lekarza. To było na szczęście niedaleko. Lekarza zastali w domu. Przebadał dziecko gruntownie. Kowal czekał z żoną na diagnozę jak na wyrok. Po długiej chwili lekarz orzekł:

- Dziecko jest w ciężkim stanie, bardzo poważnie chore. Może mi się uda je uratować. Jednak musi pozostać u mnie co najmniej dwa tygodnie, a może i dłużej. Ale ta kuracja będzie bardzo dużo kosztowała, lekarstwa są drogie. Będziesz mógł zapłacić? - spytał kowala.

- Ile? Lekarz wymienił orientacyjną sumę. Była tak wysoka, że przekraczała wszystko, co kowal miał oszczędzone. Nawet gdyby sprzedał swój domek i całą kuźnię, to i tak nie potrafiłby zapłacić. Ale zdecydował się natychmiast:

- Dobrze.  Pierwszą ratę wpłać mi w ciągu najbliższych | "ola dla każdej pary. Mieli walczyć systemem po i\ ""ŚJ.. _ i , . . _ . l f " . . , ,. . _,_ . .1 dni. A resztę, gdy syn wyzdrowieje. Jeżeli uda mi się go wyleczyć. Żona patrzyła na kowala z niepokojem:

- Skąd ty weźmiesz tyle pieniędzy? Nie odpowiedział. Wrócił do kuźni, by wykańczać zamówienia. Gdy zamykał kuźnię, wyciągnął z ukrycia swój sprzęt gladiatorski. Przymierzył go, wyczyścił. Wiedział, że sumę, której żąda lekarz, może zdobyć tylko jako gladiator. Sposobność nadarzała się znakomita. Igrzyska, jakie miały się odbyć w mieście za parę dni, były jedne z największych w ciągu roku. Zdawał sobie sprawę z ryzyka, jednak wiedział, że nie ma innego wyjścia. Nie mógł inaczej postąpić. W miarę jak zbliżał się dzień rozpoczęcia zawodów, kowal był coraz bardziej niespokojny. W noc przed igrzyskami nic nie spał. Rano wyszedł wcześnie z domu, jak zawsze w dzień igrzysk. Po drodze wstąpił do kuźni. Zbroję, nagolenniki, tarczę, miecz okręcił w płótno, tak żeby nikt nie mógł rozpoznać, co on niesie, i poszedł. Idąc na stadion nie spotkał na szczęście nikogo ze swoich znajomych. Chwilę czekał przed wejściem. W ostatnim momencie, gdy już wszyscy gladiatorzy poczęli wychodzić na arenę, wszedł do przebieralni, włożył zbroję i hełm. Jego hełm był głęboki, zakrywał nos i kości policzkowe, stąd też pozwalał kowalowi pozostawać dwóch. Kolejni zawodnicy spotykali się ze sobą, i tak do końca, aż wreszcie na arenie miało pozostać dwóch gladiatorów. Ci mieli walczyć o palmę pierwszeństwa. Na ile mógł się zorientować, było ich wszystkich około czterdziestu. Miał więc przed sobą pięć względnie sześć walk. Wskazano mu stanowisko. Spojrzał po trybunach. Były pełne. Przyszło mu do głowy: "Ten, kto wygra, zbierze dużo pieniędzy". Jego pierwszym przeciwnikiem był jakiś nieznany młody chłopiec. Kowal spostrzegł, że tamten jest niespokojny, że bardzo się denerwuje. Żal mu go było. Konsul prowadzący igrzyska dał znak na rozpoczęcie walki. W tym momencie chłopiec rzucił się na kowala. Najwidoczniej bojąc się, że ma przed sobą starszego gladiatora o dużej praktyce, chciał przez zaskoczenie zakończyć walkę błyskawicznie. Kowal zrobił unik, ale chłopiec znowu zaatakował, skakał jak szaleniec. Technicznie był jednak słaby. Nie krył się dostatecznie, odsłaniał się. Kowal patrzył spokojnie na to miotanie się, unikał jego ciosów. Nie chciał go zabić. Odczekał i wykorzystał kolejny błąd. Gdy chłopiec przy zamachowym ciosie odsłonił się, pchnął go mieczem. Chłopiec upadł na ziemię. Krew poczęła rozlewać się czerwoną plamą PO piasku. Teraz, spod hełmu, który spadł, rozsypały się blond włosy. Na twarzy chłopca pojawiły się łzy. nierozpoznanym. Na piasku były już wyznaczone H Płakał. Z bólu" czy z powodu przegranej? Kowal nachylony nad nim poczuł, że i jemu łzy płyną po twarzy. Bardzo chciał, żeby ten chłopiec nie umarł. Nie wiedział, jak mu pomóc. Patrzył na chłopca bezradnie. Przyszli niewolnicy, którzy ściągali rannych i zabitych gladiatorów, grabili piasek, rysowali patykami nowe pola walk, dla tych, którzy zwyciężyli. Zwycięzców było około dwudziestu. Zaczęło się kolejne spotkanie. Kowal walczył jak we śnie. Wciąż miał przed oczami tamtą, cierpiącą twarz swojego pierwszego przeciwnika. Oprzytomniał pod wpływem bólu. Nie dość szczelnie się zasłonił i ześlizgujący się po jego tarczy miecz przeciwnika skaleczył go w rękę. Trysnęła krew. Ujrzał w oczach gladiatora błysk zwycięstwa. Wykorzystał ten moment dekoncentracji i uderzył celnie. Nie patrzył. Nie chciał widzieć, czy zabił, czy tylko zranił. Zajął się swoim ramieniem. Na szczęście uderzenie nie uszkodziło mięśni, zdarło tylko skórę. Krew się sączyła, ból mu dokuczał, ale ramię było sprawne. Potem następowały po sobie dalsze walki. W miarę upływu czasu czuł, że jego siły wyczerpują się, był coraz bardziej zmęczony. Pot zalewał mu twarz, ręka trzymająca tarczę coraz częściej mu drętwiała. Nie był w stanie uderzyć mieczem tak silnie, jak by tego chciał, potykał się. Tego bał się najbardziej. Był cały poobijany, pokaleczony. Uszy pełne wycia tłumów, oczy na wpół widzące, drżące nogi. Nie wiedział już z iloma walczył. Opamiętał się, gdy spostrzegł, że arena jest pusta, a na placu został tylko on i jego ostatni przeciwnik. Nie obchodziło go, kto to jest. Nie było go stać na to, był tak zmęczony. Czekał z opuszczoną głową, chcąc by ta przerwa trwała jak najdłużej. Niewolnicy wyrównywali piasek na arenie. Wreszcie, gdy dano znak na rozpoczęcie walki, podniósł głowę i oprzytomniał natychmiast. Ostatnim przeciwnikiem był jego stary przyjaciel. Tamten nie poznał go. Kowal od początku walk aż dotąd nie zdejmował hełmu, chociaż marzył o tym, by otrzeć twarz i ochłodzić się, tak jak to wszyscy robili. Ale chciał pozostać do końca nierozpoznany. - "Jeżeli wygram, wtedy niech mnie poznają". - Patrzył na swojego przeciwnika z głębokim wzruszeniem. Przyjaźnił się z nim od dziecka. Razem się bawili, razem ćwiczyli fechtunek, nie było jednego chwytu, _ którego by obaj nie znali, nie było uderzenia, które [ byłoby niespodzianką. Zaczęła się walka. W miarę, l Jak minuty płynęły, czuł, że w jego przeciwniku coli raz bardziej rośnie zdziwienie. Przyjaciel najwy•łażniej nie mógł pojąć, dlaczego nie udają mu się |ttajlepsze chwyty, jak również skąd jego przeciwnik potrafi parować ciosy, które były nie do obrony. Wreszcie kowal rozstrzygnął walkę w dziecinnie prosty sposób. Podstawił przeciwnikowi po prostu ^ge, a potem runął na niego, przystawił miecz do Kardła i zmusił do poddania się. Wtedy odskoczył. ^ego przyjaciel ciężko dźwignął się z areny i zaczął  on odchodzić. Teraz do uszu kowala doszedł huragan oklasków. Amfiteatr powitał to zwycięstwo i to rozwiązanie śmiechem i brawami. Widzowie najwyraźniej mieli dość krwi, cieszyli się i śmiali jak dzieci. Kowal rozejrzał się. Dopiero teraz zorientował się, że jest ulubieńcom stadionu. Domyślił się, że widzowie obserwowali wszystkie jego walki, że spodobał się, że zyskał sympatię. Kowal zdjął hełm z głowy. W tym momencie odchodzący z areny jego ostatni przeciwnik odwrócił się i zamarł w bezruchu. Potem roześmiał się i pełen radości podbiegł do kowala, rzucił mu się w ramiona. Amfiteatr ogarnął szał uniesienia. Klaskano, wołano, śpiewano. Wreszcie ludzie powstali z miejsc i zaczęli rzucać pieniądze. Rozpoznano go. Tajemniczy nowy gladiator, to był kowal płatnerz. A on patrzył na lecące pieniądze jak na życiodajny deszcz. To były pieniądze dla jego dziecka. Potem objął starego towarzysza, i tak spleceni w przyjacielskim uścisku szli przez arenę do szatni. Jego powrót do domu był marszem triumfalnym. Kowal szedł otoczony wieńcem przyjaciół, kolegów, znajomych, sympatyków, którzy podziwiali jego walkę. Niewolnicy przynieśli mu zebrane z piasku areny pieniądze. Było ich tyle, że z łatwością starczyło na zapłacenie całego leczenia dziecka. Gdy się już zbliżali do domu, z daleka wybiegła żona naprzeciw. Dowiedziała się wszystkiego od ludzi, którzy wcześniej wyszli z igrzysk. Zapłakana, ale szczęśliwa, że wraca zdrowy, rzuciła się mu na szyję i powiedziała:

- Już nigdy, prawda, ty już nigdy nie wystąpisz na arenie.

- Nie. Teraz już będę walczył - odpowiedział. W domu jej wyjaśnił, dlaczego będzie walczył:

- Drugi raz w takiej sytuacji nie chcę się znaleźć, bo kiedyś znowu może się okazać, że będzie potrzeba mnóstwo pieniędzy, jak w tym wypadku i nie będzie skąd ich wziąć. A więc będę walczył. Tylko ci obiecuję, że to będzie trwało już krótko. Krótko, ale intensywnie. A potem porzucę zawód gladiatora i będziemy żyli spokojnie. Zwycięstwo tak efektowne uczyniło go sławnym. Dostał natychmiast wiele ofert z rozmaitych miast. Przebierał starannie. Żądał dużo pieniędzy za każdy swój występ, niezależnie od tych datków, które rzucali widzowie. Skoncentrował się na dobrym przygotowaniu. Dużo trenował, dzień za dniem, od rana do wieczora. Brał najlepszych fechtmistrzów, prosił do współpracy swoich dawnych kolegów gladiatorów, których jeszcze znał z czasów, kiedy prowadził kuźnię. Równocześnie myślał o swojej przyszłości, a właściwie o przyszłości swojego syna. Polecił pośrednikom, którzy zajmują się kupnem i sprzedażą domów, żeby mu znaleźli w dzielnicy patrycjuszy  jakiś wygodny dom. Kupił okazyjnie willę z ogromnym ogrodem, urządził ją bardzo bogato. Zmieniło się w jego życiu dużo. W tym nowym okrutnym życiu, w życiu, w którym każdy dzień był wypełniony troską o siebie i o swoje interesy, nie było czasu ani miejsca na przyjaciół. Znikli oni tak niepostrzeżenie jak jego żona. Któregoś razu wrócił po długiej podróży do domu i dowiedział się, że umarła na serce. Do końca nie zgadzała się na to jego nowe życie. Nie protestowała. Od dawna nie mówiła nic. Ale czytał w jej oczach, że wciąż boi się o niego, że błaga go, by zaniechał walk na arenach. Przyjął fakt jej śmierci bez specjalnego wrażenia. Dla niej nie było miejsca w życiu, na które się zdecydował. Pieniędzy zarobionych nie rozrzucał. Bogacił się rozumnie, rozważnie. Kupował pola, inwestował w gospodarstwa, liczył się z tym, że w krótkim czasie wycofa się. A odejść chciał ze swojego zawodu gladiatorskiego nawet nie dlatego, że czuł się nie w formie, tylko myślał o swoim synu. Zresztą, nieraz w późniejszych latach opowiadał znajomym, że był to dla niego najtrudniejszy krok życiowy. Przyznawał, że nigdy nic nie było dla niego trudniejsze, jak decyzja zejścia z areny. Podkreślał, że uczynił to przede wszystkim dla swojego syna. Nie chciał, żeby syn wiedział, jak wygląda jego prawdziwe życie. Nie rozmawiał z nim na te tematy. Nigdy nie brał udziału w igrzyskach na terenie swojego miasta. Wciąż w rozjazdach, nie miał czasu zajmować się wychowaniem Tytusa, sprowadził więc świetnych pedagogów, którzy mieli jego syna nauczać i wychowywać. Nie zdawał sobie sprawy, że Tytus wiedział o ojcu bardzo dużo. Chłopiec chłonął każdy szczegół, każde rzucone zdanie, które dotyczyło ojca. Interesował się każdym jego wyjazdem, każdą jego walką i zwycięstwem. Wzrastał w atmosferze walk, przemocy, zwycięstw, sławy, pieniędzy. Nawet uprosił ojca Ś mimo że ten się przed tym długo bronił - aby zezwolił mu na uczęszczanie do szkoły szermierczej. Na ćwiczeniach był zajadły, nieustępliwy, chciał zawsze zwyciężać. W walce i w zwycięstwie widział cel swojego życia. Zresztą nie tylko w czasie ćwiczeń. Nadmiernie ambitny, zarozumiały, bezczelny, arogancki, pewny siebie, pewny wpływów ojca, pieniędzy ojca, sławy Ojca, nie liczył się z nikim ani z niczym. Zaczepiał ludzi na ulicy, wszczynał burdy. O tym wszystkim Ojciec nie wiedział. Służba nie śmiała mu donosić o poczynaniach jego syna. Kryła Wybryki Tytusa. Kiedyś szkoła Tytusa urządziła zawody szermiercze z drugą podobną szkołą szermierczą w mieście. Chłopiec szczęśliwie doszedł do finału, ale w ostatniej walce natrafił na przeciwnika lepszego od siebie. To go rozwścieczyło. Chciał zwyciężyć za wszelką cenę. Nerwy go poniosły. Zaczął walczyć wbrew | przepisom. Zranił swojego partnera. Został zdyskwalifikowany. Nie chciał tego uznać. Zrobił awanturę. Poobrażał swoich kolegów i przełożonych. Ojciec dowiedział się o tym. Dopiero teraz zaczął dopytywać się i interesować się swoim synem. To zajście otworzyło mu oczy na stan faktyczny. Uświadomiło mu, co się z jego synem dzieje. Rozmowa z Tytusem niewiele dała. Wprost przeciwnie, przekonała go, że stracił z nim kontakt, że nie umie się z nim porozumieć. Chciał więc przynajmniej jakoś doraźnie z tego incydentu wyjść. Polecił Tytusowi, by przeprosił swojego kolegę. Tytus się zaciął, oświadczył, że tego nie zrobi. Kowal nie chciał doprowadzić do ostateczności, powiedział ugodowo:

- Dobrze, pójdę razem z tobą. I tak też zrobił: poszli razem. Był to stary zamożny dom położony w odległej dzielnicy. Stara, dobra rodzina. Kowal przeprosił rodziców za syna, a potem wreszcie Tytus wypowiedział słowa przeproszenia, tak jak sobie ojciec życzył. Już pogodzeni Tytus ze swoim kolegą spacerowali po ogrodzie. I wtedy przybiegła do nich dziewczyna, jego siostra. Tytusa uderzyło, że jest jakaś inna niż dziewczęta, z którymi się dotąd spotykał. Nawet nie bardzo mógłby powiedzieć, na czym ta inność polegała. Zresztą miał takie wrażenie, że cały dom był inny niż te, gdzie dotąd bywał. Musiał przyznać, że dobrze się tam czuł. Stąd też pod rozmaitymi pozorami zaczął tam zachodzić. Zaprzyjaźnił się serdecznie ze swoim byłym przeciwnikiem i jego siostrą. Kiedyś zaprosił Weronikę do swojego domu.

- Nie. Jutro nie mogę przyjść. W niedzielę jestem zajęta.

- A co robisz?

- Spotykamy się na łamaniu chleba.

- Kto, my?

- My, chrześcijanie.

- Toś ty jest chrześcijanka? - prawie zaniemówił z wrażenia. To wszystko, co słyszał o chrześcijanach, było złe, albo przynajmniej dziwaczne. Weronika nie pasowała mu do tego obrazu. Żeby przerwać niezręczną ciszę, która zapanowała, zaczął mówić: - Coś o chrześcijanach kiedyś słyszałem, ale nie bardzo sobie przypominam. Aha, już wiem. Chrześcijanie to ateiści. Nie wierzą w Boga. Uśmiechnęła się:

- Ależ wierzymy w Boga.

- Nie znam się bardzo na tym, ale mówiono chyba, że nie chcecie składać ofiar bogom Rzymu. Czy tak?

- Tak. To prawda, ale to ,nie znaczy, że nie wierzymy w Boga. Najwyraźniej nie mógł tego zrozumieć, co ona starała się mu wytłumaczyć. To go zdenerwowało:

- Poczekaj. Ty jesteś przecież Rzymianką. A jeżeli tak to powinnaś czcić boga naszego narodu, czy  nie? Jeżeli nie czcisz, to znaczy, że nie wierzysz, to znaczy, że jesteś ateistką. Czy źle mówię? Ś zapytał agresywnie. Patrzyła na niego trochę rozbawiona. A potem powiedziała pojednawczo:

- I tak, i nie. My wierzymy w jednego Boga, który jest Bogiem Greków, Rzymian i Żydów, wszystkich ludzi na całym świecie. Słuchał jej nie bardzo dowierzając temu, co mówiła. Inne miał zdanie na ten temat. Spytał więc wymijająco:

- A dlaczego nazywacie się chrześcijanami? Czy to prawda, że uważacie za Boga człowieka skazanego na śmierć przez prokuratora rzymskiego? Ś pytał ją surowo, jak na przesłuchaniu. Znowu się uśmiechnęła:

- Prawda, ale nie całkiem. Jezus jest dla nas Słowem Bożym: Logosem. Pamiętasz, co mówią na temat Logosu stoicy? To jest podobnie, chociaż trochę inaczej. Ale - przerwała nagle - jeżeli chcesz coś więcej wiedzieć o chrześcijanach, najlepiej przyjdź kiedyś do nas, wtedy zobaczysz, jak to wszystko wygląda. Dobrze?

- Dobrze, chętnie - odpowiedział.

- Tylko najpierw muszę się spytać prezbitera, czy zgodzi się na twoją obecność.

- A kto to jest prezbiter?

- Ten, kto przewodniczy naszemu spotkaniu. Z tym, że nie będziesz mógł być na całym naszym spotkaniu, ale trochę zobaczysz.

- Gdzie mam przyjść?

- My się spotykamy u naszych ludzi, w ich domach. W jedną niedzielę u jednych, w inną u drugich. Był bardzo ciekawy tego spotkania. Tego - jak to mówiła - łamania chleba. Nie mógł się doczekać decyzji prezbitera. Ale po paru dniach Weronika dała znać, że prezbiter zgodził się. W nie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin