Pieśń Sfantibora - Baśnie i podania pomorza zachodniego.doc

(603 KB) Pobierz

PIEŚŃ SWANTIBORA

Przedmową napisał'.

STANISŁAW SWIHKO

A    t>

PRZEDMOWA

Baśnie, podania i legendy, podobnie jak pieśni ludowe, przysłowia czy zagadki, należą w ogromnej swej masie do rozległej dziedziny anonimowej twórczości ludowej, określanej dość często mianem folkloru (ang. folk — lud, lorę — nauka). Początki poszczególnych wątków baśniowych, podaniowych czy legendarnych giną zazwyczaj w zamierzchłej przeszłości. Wiadomo jedynie, iż jedne z nich powstały na gruncie ojczystym, a inne należą do wątków wędrownych. Nie znamy też najczęściej ich pierwotnych autorów, a jedynie opowiadaczy czy popularyzatorów, przy czym do tych ostatnich należą zarówno niepiśmienni gawędziarze, ludowi, jak i najwybitniejsi literaci.

Baśnie należały zawsze do ulubionej lektury wszystkich narodów i wszystkich czasów. Znały je dzieje starożytne, uprawiało z upodobaniem Średniowiecze, a i my dzisiaj, w epoce radia, kinematografii i telewizji, chętnie je czytamy.

W czym tkwi tajemnica wiecznej ich młodości i aktualności, jaką me mogą poszczycić się nieraz utwory nawet najwybitniejszych pisarzy Bwiatowych? Chyba przede wszystkim w tym, iż stwarzają one człowiekowi perspektywy wyjścia poza szarą rzeczywistość dnia powszedniego, że realizują — oczywiście w granicach fikcji literackiej — marzenia ludzkie o świecie lepszym, doskonalszym. W baśniach biedak zdobywa majątek, nieszczęśliwy znajduje szczęście, chory w cudowny sposób odzyskuje zdrowie, a słaby i pokrzywdzony zostaje księciem lub królem.

W baśniach nie obowiązują też normy przestrzeni i caasu ani surowe prawa natury. Bohater baśniowy przenosi się z miejsca na miejsce, jak chce i kiedy chce, jest wiecznie miody, umie zmieniać swą postać fizyczną, a nawet potrafi osiągać nieśmiertelność — słowem, włada nie-

5

9

-opz 'puaSaj i UBpod 'ni8Bq ljoiqz azssii azsAuaid ais A^iAiBtod zaj •BAviSMBuzopn|  nfoMzoj  aisajijo  m   'n^am  XIX  ¦**¦  ojaidop   oq  'ouzod ogop  jCaniBJaijj feuizpaizp  bj  ais  ojatsz  CaiuAiOłuruS t  fazjazg  -npojBU

l[OitM.lOSB{Ai  op  d&JS-M. Oy\B\ apfAAYZ at OUBAYOppjJJj •jCzSAł.BZOOd B5[

qOAaAvopna '

iosaTAvodo M. aiizoj :aufiSipj •d^i qoB3uaiurpo  luizpoizp z ij[ibav auzai{ z d 'ausBjAi. atoA\.s btera -omqosopo 'ojoizaf -bCz  az  hnzoJLjo\sii[

b 'ataizp  f BAiopuaSa| izo BAi.oraBpod-oAiojnsBq

•BAiosjnniBS osouzajeu^zad

oijBjsn ze jaru onptuj az ąv\ 'q98ods iCzsłiBrazoafBU m. feqos z &is fefnz;i 3Aiopua9a| i 8AVOjuBpodł'OAioiu8Bq i5[ibai uiasBzo 'q»BTOBłsod ni 'qDAisoad qoAAvs m. BĘndaislAi ipuaSaj i BiiiBpod 'anisBq 3zsavbz

•auut i

o 'qoii9iAvs 'qaB5(inuaz3&ni 'i{3B}OłaodB o  nj[n?[   oiausp   Aiofaizp   z   ouzoijAj5|odB  ainzBAvazjd avciiz bs puaSa] feuaraog  'qoB.ioidn 'qoBq3BJis o :qoAAiopn| uazj  faAvoiuBpod isjjCjBraaj O(j •ataizp  oSaiBis Xuina Aza azjoSzAi an  p3uiam Xjn3aj 2 •iuiXA\ouajai iuibsjsim.  bzbiay ara;aqa  ozpaBq BiuBpo,j

•uiajz peu Bjqop

:oSaA\opnj n;aii|8jout qoBiusBq av i oa oSaraBs oSał raaiuBAios ojbbz z 'BTJOłsiq psu ijudod xoa npfes bqojd tBzaXAVZBZ auo bs tanraiai^j  1 uazjBpz jCnaDO Buaiitj^ anzoAiSBiuBj 'ausejM o nioaBdo m iosojzs  ZBjqo Dfetnł{BłZ8H 'bzoji am 5is omł^qz ^Bnpaf irajCuzoXioisxq iraei  2 •TjJOisit[ o i[Xz3 'ojzsazjd od '0{Xq znf oa 'mii o [bz31avzbz bimoiu  1 BiuBpod aj^ł o 'ioso{zs^zjd mj {9S0 bh &is bCbobjaiz atusBq a^i q  afa^unj  auuauupo   ooara  bCbiu  — psaji  aaA^sBłuBj  1  t            uioiii8Bq ai5jsipq sjbj — ^CpuaSaj t Biuspo

•jnsBq i uazjBtu azjajs ai

szazsaf isaf nsouiso^ nfoqpod 1  fapjsraaiz ajtiibu  tapa  autBAvou  'Asbzo  9zsbu  oja\dop ą»pazjd fetnzipaa qoBUBAvAp naiofelBłis^ o  o iij^ -a8oap 05|Bfaiu faf afnjoi t i^ngu fazsBU foAvzoj ^}stAvXzoazi  1 pjaiAi zsaara ajBa o bjci^j 'faisjzpnj ijslui fepjsS

-HBA1B   BUZO^silJlB   JSaf  '.tpilJZ  I  U3ZIBUI  'ifzBłUBJ  TOBIBIMS  IHIOAIS  UlAjBO  Z

*H8Eq uilAioapi i ralAiopsajj raopsoAviasB{Ai raXj uipjłsIzsAi i5jaizQ

|        .lq taiuzod  z iaqop uj

•3IMS  Ai 318  B5[A4Od8  8ZSA1BZ  8IU 3[3IA10{ZD  imi5|Bt Z  'anZO^ła  BAiBjd

bywając sobie coraz większe uznanie. Literaci zainteresowali się nimi jako wdzięcznym tworzywem artystycznym, historycy kultury widzieli w nich cenne informacje, a językoznawcy — kapitalny materiał do badań dziejów kształtowania się języka.

Nasza współczesna, powojenna literatura baśniowo-podaniowa rozwija się coraz pomyślniej, a jej okazały, wielowiekowy bilans ilustruje najlepiej systematyka polskiej bajki prof. J. Krzyżanowskiego, której drugie, poszerzone wydanie ukazało się właśnie w druku.

Niezmiernie interesujący z punktu widzenia literackiego i historycznego, a i nie bez znaczenia dla naszej narodowości, jest fakt, iż coraz częściej pojawiają się obecnie regionalne zbiory baśni, podań i legend z obszaru naszych ziem zachodnich i północnych: z Dolnego Śląska, Opolszczyzny, Ziemi Lubuskiej, Pomorza czy Warmii i Mazur.

Pomorze Zachodnie — w przeciwieństwie do Pomorza Kaszubskiego, nierozdzielnie związanego z Polską — należy do tych regionów Polski, gdzie pobratymczy żywioł słowiański został w ciągu wieków biologicznie wytępiony lub prawie doszczętnie zgermanizowany. Pozostały jednak po nim bogate zabytki kultury materialnej w postaci wspaniałej architektury, pozostały wykopaliska archeologiczne, kroniki historyczne i wresz-eie historia nieoficjalna, anonimowa, w postaci baśni, podań i legend.

Opowieści te, zbierane przez wieki przez miłośników folkloru, etnografów i językoznawców — i to zarówno Polaków, jak i Niemców — a następnie gromadzone w archiwach czy też publikowane w różnych kalendarzach i czasopismach regionalnych, przetrwały do naszych czasów, by świadczyć o wspólnej historii i wspólnej kulturze słowiańskiej tych ziem.

Wśród powojennych zbiorów baśni, podań i legend, dotyczących Pomorza Zachodniego i Kaszubskiego, wymienić można choćby publikacje I. Krzyżanowskiej czy ks. Wl. Łęgi, a o randze naukowej tych problemów świadczy najwymowniej wspaniałe dzieło prof. G. Labudy pt.: Źródła, sagi i legendy do najdawniejszych dziejów Polski.

Zbiorek Gracjana Fijalkowskiego pt.: Pieśń Swantibora, zawierający trzydzieści jeden baśni, podań i legend z Pomorza Zachodniego, jest nowym, cennym ogniwem historycznego łańcucha, spajającego kulturę Polski centralnej z kultufą dawnej dzielnicy piastowskiej, odzyskanej dla Macierzy.

Jest to opracowanie popularne i może zainteresować każdego czytelnika. Tematyka poszczególnych opowieści zbiorku jest historycznie dość rozległa. Najstarsze wątki podaniowe dotyczą wieku XII, a więc

okresu, gdy na pogańskim Pomorzu krzewiono wiarę chrześcijańską. Należą tu: podanie o legendarnym Urbs Venetorum na wyspie Wolin, opowieść o Arkonie na Rugii, stolicy kultu słowiańskiego Światowida, czy wreszcie obrazek z czasów nawracania Pomorza Zachodniego przez biskupa Ottona z Bambergu (Kląska białego boga). Inne podania są znacznie późniejsze, choć wieku ich nie da się bliżej określić.

Topografia baśni, podań i legend G. Fijałkowskiego jest dość wymowna: wyspy — Rugia, "Wolin i Uznam; miasta — Świnoujście, Pyrzyce, Stargard Szczeciński, Goleniów, Nowogard, Świdwin, Koszalin i kilkanaście pomniejszych miejscowości; jeziora — Miedwie, Wierz-chowskie, Jamno, Łeba — słowem, cały obszar Pomorza Zachodniego od dawnych granic Polski aż po Odrę i Zalew Odrzański.

Wątki baśniowe czy podaniowe, występujące w zbiorku G. Fijaikow-skiego, znane są przeważnie i w innych regionach Polski, co oczywiście jest argumentem za ich wspólnym, słowiańskim pochodzeniem. Na przykład podanie o niezwykłym zarybieniu jeziora Miedwie siejami (Opat Bruno z Koibacza) jest znane również folklorowi pogranicznej Ziemi Lubuskiej i okolicom jeziora Wigry na Suwalszczyźnie; rycerze--olbrzymy mają swych krewniaków w stolimach kaszubskich, a opowieści

0  odmieńcach, upiorach czy zmorach należą do wątków wierzeniowych, popularnych w całej  Polsce. Piękne natomiast podanie o  Swantiborze

1  Dobiegniewie jest przykładem wątku wędrownego, wywodzącego się z mitu greckiego o Leandrze i Hero, parze kochanków znad Helles-pontu.

Autor operuje barwnym, potoczystym językiem, władając swobodnie forma opowiadania, dialogiem czy opisem. Nie sili się na archaizowanie swych opowieści, co w stosunku do języka zachodniopomorskiego byłoby rzeczą dość ryzykowną, a dawnośe opisywanych czasów akcentuje jedynie symbolicznie starosłowiańskimi imionami swych bohaterów.

W całości książka G. Fijałkowskiego jest nową, cenną pozycją młodej folklorystyki zachodniopomorskiej i należy życzyć jej, by znalazła przychylne przyjęcie wśród czytelników i godnycfi naśladowców wśród pisarzy regionalnych. Bo opowieści zaprezentowane przez autora nie wyczerpują zasobów baśniowych Pomorza Zachodniego. Na pewno wiele jeszcze starych baśni, podań i legend znajduje się w archiwach i bibliotekach i czeka na swoich odkrywców. Na zebranie i opracowanie czekają leż baśnie i podania przyniesione po ostatniej wojnie na teren Pomorza Zachodniego przez ludność napływową, a szczególnie gęsto tu osiadłych mieszkańców dawnych województw wschodnich Polski. Gdy postulaty te zostaną zrealizowane i gdy dawny folklor pomorski zwiąże się z współ-

8

czesnym, Ziemi Pomorskiej nie zabraknie pięknej lektury regionalnej. Początek jest już zrobiony.

Na świeżo odbudowanym z gruzów zamku piastowskim w Szczecinie stróże nocni widują w księżycowe noce biały cień niewieści, przesuwający się po górnych krużgankach i basztach. "Wieść gminna głosi, iż jest to duch opiekuńczy księżniczki Elżbiety, żony księcia pomorskiego, Bogusława V, a córy Kazimierza Wielkiego.

Ziemia Pomorska porasta w nową, żywą legendę wiążącą jej przeszłość z teraźniejszością.

STANISŁAW ŚWIRKO

PODANIE O ZŁOTYM GRODZIE

o morzu Bałtyckim płynął samotny okręt o przedziwnie smukłych kształtach. Żagle trzepotały na wietrze i niosły go hen na południe, ku niewidocznym brzegom. Ląd musiał być niedaleko, bowiem nad masztami unosiły się już krzykliwe mewy i natarczywie domagały się żeru.

Na pokładzie stało dwoje ludzi. Jeden z nich, ubrany w kosztowne szaty, zdawał się być kimś znacznym. Wysunął się nieco do przodu, założył ręce na piersi, osłoniętej kutym w srebrze półpancerzykiem, i patrzał milcząco na wodę. Na jego młodej, niemal dziecięcej twarzy malował się wyraz jakiegoś oczekiwania, oczy jaśniały niezwykłym blaskiem, policzki krasił rumieniec widoczny pod delikatnym zarostem. Raz po raz opuszczał lewą rękę i kładł na rękojeści mieczyka przypasanego do boku. Ruch ten był jednak łasodny — snadź nie w wojennych zamiarach płynął młody rycerz ku pomorskim wybrzeżom. Może poselstwo jakoweś sprawował? A może chciał na własne oczy zobaczyć ów złoty gród, o którym dziwne wieści krążyły po całym świecie? Próżno dociekać, z jaką tajemną misją płynął duński książę do złotych bram Winety.

11

Tuż za dostojnym młodzieńcem stał człowiek odziany w szary habit przepasany konopnym sznurem. Pod nasuniętym na głowę kapturem widać było jego suchą, wiatrami spaloną twarz, zapadłe w głąb oczy i poruszające się modlitewnym szeptem usta. Jakaś surowość biła od tej wysokiej postaci, a może tylko szmat gorzkiego, pełnego wyrzeczeń i umartwień żywota? Hej, ileż to krain przewędrował ojciec Gaudenty, nim został opiekunem i nauczycielem młodego królewicza! Niegdyś za młodu zrywał kiście winogron na słonecznych pagórkach Italii, potem wędrował wśród piasków afrykańskiej pustyni, oglądał przepych na królewskich dworach Kastylii i Navarry...

Odbiegło gdzieś daleko modlitewne skupienie. Powoli z mgły wspomnień wyłaniały się obrazy — drobne ścieżki, zagubione na dalekich pielgrzymich szlakach. Jedne świeże jeszcze i barwne, inne szare, niewyraźne. Dla siebie — kostur pątniczy i kromka suchego chleba, dla ludzi — wszystko. I teraz, gdy ojcowskim spojrzeniem ogarniał sylwetkę młodego księcia, rysy jego twarzy łagodniały, na ustach zaś pojawiał się uśmiech.

—  Ojcze Gaudenty...

Myśli pielgrzyma wróciły z dalekich krain. Znów widział przed sobą postać duńskiego królewicza, znowu stopami dotykał pokładu okrętu.

—  Słucham cię, książę! — odpowiedział głosem, w którym nie znać było śladu przeżytych wzruszerŁ

Eryk odwrócił się w stronę opiekuna, lecz po chwili znowu skierował wzrok na morze. W jego oczach malował się wyraz jakiejś nieuchwytnej tęsknoty i jednocześnie ciekawości.

—  Powiedz mi, ojcze, prawda to, że w grodzie onym, który dziś jeszcze oglądać nam przyjdzie, bramy pałaców złotym kruszcem wykładane,   że blask od nich wspaniały jako  od słońca bije?

12

—  Prawda to, panie — odpowiedział mnich.

—  I bogactw tam ponoć mnogość nieprzebrana?

—  Ściany pałaców z marmuru budowane...

—  A ludzie jacy?                  *

Ojciec Gaudenty zamilkł i odwrócił twarz.

—  Czemu zamilkłeś?   Powiedz!

—  O ludziach?

—  Tak.

—  Młody jesteś, książę, lecz rozum masz stateczny, godny dojrzałego męża.   Dopłyniesz, obaczysz, sam sobie odpowiesz.

Eryk nie pytał więcej.

Tymczasem krąg słoneczny powoli schodził w dół. Morze zmieniło barwę: stało się granatowe, niemal czarne. Okręt odkładał na boki równe skiby wody, a wiatr jakby trochę przycichł.

Nagle w oczach Eryka pojawił się błysk ożywienia. Zrobił krok naprzód i gwałtownie wyciągnął rękę przed siebie.

—  Spójrz tylko, ojcze... ziemia! — zawołał drżącym z podniecenia głosem.

Wzrok Gaudentego pobiegł we wskazanym kierunku. Przed nimi rysowały się coraz wyraźniej brzegi wysp Uznam i Wolin. Odblask zachodzącego słońca złocił wysmukłe wieże i dachy jakiegoś wspaniałego grodu otoczonego zielenią lasów. Fale uciszyły się zupełnie, powierzchnia morza była gładka jak lustro.

Z piersi obu podróżników uniosło się westchnienie zachwytu, a usta wyszeptały jednocześnie tę samą nazwę:

—  Wińeta...! *

Poprzez bramy grodu, w stronę portu i z powrotem, po ulicach przelewała się niezmierzona ciżba ludzka. U stóp wałów obronnych, szerokim pierścieniem opasujących Winetę, i w spotykanych co krok gospodach — wszędzie słychać było

* Objaśnienia na końcu książki.

13

różnojęzyczny gwar. Tu ormiańscy kupcy zachwalali przywiezione z dalekiego wschodu towary, tam znowu, ubrani w długie, białe szaty, przechadzali się ciemnolicy Arabowie, Gdzie indziej jeszcze kosztowny diadem, wpięty w jedwabny turban, świadczył o bogactwie i dostojności przybysza zza mórz i lądów. Złoto i srebro, drogie kamienie pełnymi garściami wędrowały z rąk do rąk, a trzosy miejscowych kupców i szyn-karzy pęczniały nieustannie. W gospodach lało się strumieniami najprzedniejsze wino, a piękne Greczynki w przeźroczystych szatach tańczyły przy dźwięku uderzających o siebie czar.

Książę Eryk wraz z ojcem Gaudentym przeciskali się przez rozkrzyczany i rozgorączkowany tłum. Oglądali towary rozłożone na straganach lub wprost na ziemi pod murami grodu, wstępowali do gospod, słuchali pijanych wrzasków, kłótni handlarzy i wyzwisk oszustów.

Eryk chłonął nieprawdopodobny obraz szeroko otwartymi oczyma. Przyzwyczajony do surowych obyczajów północnego kraju, ze zgrozą słuchał tego wszystkiego i rozglądał się wokoło na pół przytomny.

—  Czy śnię? — pytał raz po raz swego opiekuna i nauczyciela.

Ojciec Gaudenty szedł z opuszczoną głową i tylko uśmiechał się z goryczą.

—  Patrz, książę, na wszystko, co się wokół ciebie dzieje, i miej uszy otwarte — pouczał młodego rycerza. — Chciwość i żądza bogactw wypleniły z tych ludzi|wszelkie inne uczucia. Nie masz tu miejsca na miłosierdzie i pomoc ubogim, nie znajdziesz współczucia dla nieszczęśliwych.   Każdy tutaj chce się wynieść nad innych, stąd zawiść, przekupstwo i niesprawiedliwość na każdym kroku.

—  Czemu więc nie użyją swych bogactw na dobro?

—  Zapomnieli!

W tejże chwili obaj ujrzeli rozstępujący się tłum. Gdzieś

14

w głębi ulicy słychać było głośne jęki. Ktoś wołał płaczliwym głosem:

—  Ratujcie, dobrzy ludzie, nie dajcie zginąć!

Wkrótce ukazał się człowiek wleczony pod ręce przez kilku uzbrojonych pachołków. Twarz miał siną i spuchniętą, do czoła przylepiały się skrwawione kosmyki włosów. Pod podartą na strzępy koszulą widać było gęste ślady uderzeń kijem. Zakute w łańcuchy nogi zaledwie mogły udźwignąć ich ciężar.

—  Cóż takiego uczynił ów człowiek? — zapytał Eryk.

—  Nie wiem — odrzekł  Gaudenty.  — Posłuchajmy,  co ludzie mówią.

Tłum na ulicy powiększył się. Już teraz mniej było strojnych w jedwabie kobiet i opasłych kupców. Z pobliskich bram wylegli szaro ubrani ludzie.

—  Tetkę wiodą do lochu! — odezwał się ktoś z boku.

—  Jakiego Tetkę?

—  Tego od szynkarza Bardoka. Służył u niego przeszło pół roku za darmo, a jak się upomniał o swoje, to go do lochu.

—  Bogacz przeklęty! Żeby się złotem udławił! Żeby go...

—  Cicho! Jeszcze ktoś doniesie. Bardok mocny. Radę przekupi i ciebie też za nim wyśle! — odezwał się czyjś ostrzegawczy głos.

Obaj przybysze usunęli się z tłumu i poszli dalej, bo już na nich zwracano uwagę.

—  Źli tutaj ludzie! — powtarzał ojciec Gaudenty. — Źli i mściwi.   Jednym bogactwo,   innym żądza władzy odebrała serce i rozum.   Stąd też zło wszelkie jak chwast się pleni.

—  Jakże tedy kara na nich nie spadnie? — zapytał Eryk.

—  Nie nasza w tym moc, miłościwy książę.

Idąc ulicą znaleźli się niespodzianie obok pewnej gospody. Z jej wnętrza wytoczyło się kilkunastu mocno podpitych kompanów. Dostatnie ubiory i pewność siebie, z jaką patrzyli wokoło, świadczyły, że posiadają w grodzie nie byle jakie znaczenie. Ludzie usuwali się na boki, lecz Eryk z Geudentym,

15

zajęci rozmową, nie zauważyli ich dość wcześnie i zetknęli się z nimi prawie oko w oko.

Nastąpił krótki moment wahania. Wtem jeden z kompanów wystąpił nieco naprzód, przekrzywił głowę z drwiącym uśmiechem i szarpnął mnicha za ramię.

—  A cóż to za cudak w szarym worku włóczy się po ulicy z gołowąsem u boku? — zawołał.

Pozostali ryknęli pijackim śmiechem. Twarz Eryka poczerwieniała z gniewu. Już chciał sięgnąć po mieczyk, lecz jego opiekun nieznacznym ruchem ręki powstrzymał go.

—  Przecie wam w drogę nie wchodzim — odrzekł spokojnie. Chciał przejść obok, lecz napastnik zaszedł go z przodu.

—  Hejże! — zawołał — a cóżeś to taki hardy? Gadaj, coś za jeden!

Ojciec Gaudenty złożył przed sobą ręce i nisko pochylił głowę.

—  Sługa Chrystusowy — odpowiedział z pokorą w głosie.

—  Jakiego Chrystusa? Nie znamy takiego!

—  Boga chrześcijan, którego wiarę głoszę.

Oczy kompanów zapaliły się złym ogniem. Podeszli bliżej zaciskając pięści. Dookoła zebrał się tłum ciekawych.

—  Precz z grodu! — wrzasnął nagle jeden z napastników. — Mamy swoich bogów, nie trzeba nam innych. Nie trzeba nam żadnych bogów! Ludzi tu burzyć przyszedłeś, hę? Precz stąd, precz! — krzyczał, aż piana wystąpiła mu na usta.

—  Nie bluźnij — rzekł mnich spokojonie — bom nie wojować  tu  przyszedł.  Bóg  chrześcijański  miłosierdzie  czynić każe i pokutę za nieprawości ludzkie. Bacz, byś nieszczęścia...

Rzucony czyjąś ręką kamień uderzył Gaudentego w głowę. Po twarzy spłynęła strużka ciepłej krwi. Mnich zachwiał się na nogach i byłby upadł, gdyby go Eryk natychmiast nie podtrzymał.

—  Zostaw miecz, Eryku — szepnął cicho. — Niech im to

16

będzie darowane, a ty się w walkę nie wdawaj, boć wielu ich na ciebie jednego. Pamiętaj, po coś tu przybył.

Usłuchał książę Eryk rady opiekuna i podtrzymując go wyprowadził z tłumu. Za nimi goniły śmiech i wyzwiska.

W kajucie panowała nieznośna duchota. Gaudenty z trudnością poruszał się na łożu i co chwila budził. Rana, mimo że opatrzona, dokuczała niezmiernie. Męczył się tak od paru godzin. Czasem na chwilkę wracała przytomność. Wówczas zwilżał wargi łykiem wody ze stojącego obok kubka i znów zapadał w pełen majaków sen.

Lecz oto w pewnym momencie otoczyła go nagle jakaś przedziwna jasność i jakby gdzieś z oddali dobiegł wyraźny głos:

—  Dopełniła się miara złego i wyrok na Winetę został wydany. Podnieście kotwicę i odpływajcie co rychlej!

Gaudenty przebudził się raptownie. Z trudem zebrał rozproszone myśli. Ból pod czaszką ustał, lecz tajemniczy głos dźwięczał wyraźnie w uszach powtarzającym się wciąż ostrzeżeniem:

—  Odpływajcie natychmiast, odpływajcie!

Zwlókł się z posłania i nie czekając udał się do księcia. Rękami obmacywał ściany, kierując się pamięcią, wokoło bowiem otaczała go nieprzenikniona ciemność.

—  Co to? — zawołał Eryk, zbudzony głośnym stukaniem.

—  Kto zakłóca mi sen?

—  To ja, książę! Wieść ważną przynoszę.

•— Jakże możesz, ojcze, chodzić w takim stanie! — zawołał stroskany Eryk, gdy poznał głos opiekuna. — Pójdź, pomogę ci się położyć. Jutro skoro świt udam się do dowódcy zbrojnej załogi grodu. Napastnicy muszą ponieść karę!

—  Porzuć, książę, troskę o mnie — rzekł na to Gaudenty

—  bowiem czuję się dobrze. Nie szukaj też sprawiedliwości, gdyż wyroki już zapadły.

—  Jakież to wyroki? :— zdziwił się Eryk.

1   Pwtt    Swaotibora

11

—  Nie pytaj o nic, tylko każ zaraz podnieść kotwicę i wypłynąć na morze.

—  Teraz?

—  Natychmiast, jeśli mamy ocaleć.

Wyszli na pokład. Owionął ich powiew świeżego powietrza.

—  Wiatr wieje od lądu — powiedział Gaudenty. — Odpływajmy, Eryku, odpływajmy natychmiast! Nad złotym grodem zawisła kara!

Noc była księżycowa. Wiatr unosił w morze samotny okręt i zostawiał za nim iskrzącą się na wodzie smugę.

Eryk wraz z opiekunem spoglądali w milczeniu na oddalającą się Winetę. W powietrzu wisiała jakowaś groza, choć przecież nic nie wskazywało na to, by za chwilę miało się coś wydarzyć.

Nagle nad złotym grodem ukazała się jasna łuna. Spływała gdzieś z niebieskich wyżyn, opadała coraz niżej. Dachy i wieże rozbłysły całą wspaniałością. Lecz równocześnie rozszumialy się morskie głębiny. Złowrogi pomruk wzmagał się coraz bardziej, potężniał z każdą chwilą, aż wreszcie przemienił się w ogłuszający huk. Na oczach odpływających żeglarzy gród zapadał powoli w otchłań. Po pewnym czasie w miejscu, gdzie jeszcze niedawno błyszczały smukłe wieże, rozpostarły się nieprzeniknione ciemności.

JESIOTBY BRACISZKA URBANA

I

rzyszedł brat Urban nad brzegi Zalewu. Zarzucił wędki na wodę — ot tak, z przyzwyczajenia. Chodziło mu nie tyle o złowienie ryby, ile o chwilę wytchnienia, o wypoczynek dla skołatanej różnymi zmartwieniami głowy.

Miał brat Urban tych kłopotów co niemiara, oj miał! Od wielu lat pełnił funkcję kucharza w tutejszym klasztorze i już mu to wszystko bokiem wychodziło. Jeszcze w letnich, a szczególnie jesiennych miesiącach — pół biedy. Poczciwi wieśniacy daninę zewsząd sami przynosili, owocami swej pracy na wodach i roli z klasztorem się dzielili. Czynili to nawet ochotnie, bez przymusu, bo i wiele dobrego od owych świątków zyskali. Znali ci przybysze znau Warty i innych dalekich krain wiele pożytecznych rzeczy: rolę po nowemu uprawiać nauczyli, że plony w dwójnasób rodziła, ludzi i domowe zwierzęta ziołami leczyć umieli, toteż na wdzięczność tutejszych mieszkańców

19

rzetelnie sobie zasłużyli. Miał tedy brat Urban w spiżarni nie najgorsze zapasy i mógł współbraciom dogodzić.

spadały na niego w okresacŁ wielkiego postu, kiedy surowa reguła zakonna, pilnie przez opata przestrzegana, nakazywała umartwianie ciała i wstrzemięźliwość w jedzeniu. Co się wówczas nasłuchał utyskiwań i żalów! Starczyło tego na cały rok. A przecież nie mógł inaczej, tylko tak, jak miał przykazane.

Poszedł więc biedaczysko nad wielką wodę, by trochę w samotności odpocząć i choćby na jakiś czas uwolnić się od dokuczliwych nagabywań braciszków. Panująca wokoło cisza i świeży powiew, płynący od strony Zalewu, działały kojąco. Założył ręce na piersiach i zapatrzył się przed siebie. Myślami uleciał hen w ojczyste strony, gdzie wieże poznańskiego grodu królują nad szeroką równiną, a Warta toczy swe płowe wody, dążąc do starszej siostrzycy Odry. Poczuł jakąś dziwną tęsknotę chwytającą za serce.

Koło zachodu słońca brat kucharz chciał zwijać wędki i wracać do zwykłych zajęć, gdy nagle na lśniącej wodzie zauważył jakiś ruch. Nie raz już przyglądał się zabawom drobnych rybek, które pod wieczór wpływają tuż pod samą powierzchnię i pląsają jak tanecznice. Czasem umykają przed okoniem czy też innym drapieżnikiem i wtedy rozsypują się jak piasek po wodzie. Jednakże to, co teraz spostrzegł, tak dalece różniło się od zwykłych przejawów podwodnego życia, że natychmiast zmienił zamiar; zbliżył się jeszcze bardziej do brzegu i patrzył, co się dzieje. Gładką powierzchnię pruły dwa ostre grzebienie. Cięły ją płynąc obok siebie na kształt podwodnych statków i zostawiały za sobą rozszerzające się klinowate bruzdy.

— Nie do wiary! — szepnął do siebie brat Urban, gdy w niewielkiej odległości ujrzał dwa ogromne jesiotry. Płynęły wprost na niego i po chwili tłukły się przy brzegu w płytkiej fali przyboju.

20

Urbanowi aż dech zaparło w piersiach. Powolutku, by ich nie spłoszyć, wyciągnął wędki z wody, włożył świeżą przynętę i zarzucił w pobliżu pływających ryb. Czekał z bijącym sercem. Raptem jeden z jesiotrów porwał hak z przynętą i pociągnął za sobą wędkę, drugi natomiast plasnął ogonem i gdzieś zniknął.

Brat Urban nie oglądał się już na drugą wędkę, lecz całą uwagę skupił na schwytanej rybie. Złapał za sznur — w dłoni poczuł lekkie szarpnięcie. Ciągnął bardzo ostrożnie, zważając na każdy ruch. Ale, rzecz dziwna, ogromny jesiotr poddawał się prawie bez oporu. Tego doświadczony rybak nie mógł zupełnie zrozumieć. Znał przecież to rzemiosło od dziecka. Czasem szczupak, który zaledwie wystarczał na jeden skromny posiłek, walczył tak zajadle, że musiał użyć całego doświadczenia i sprytu, by go wreszcie z wielkim trudem wyciągnąć. Ten zaś olbrsym szedł za ręką jak drobna płoć i bez najmniejszego oporu dał się ująć pod skrzela.

Rozjaśniło się oblicze brata Urbana. Czym prędzej zwinął wędki, przerzucił przez ramię ciężką zdobycz i poszedł boczną ścieżką do klasztoru. Zależało mu, by go nikt po drodze nie spotkał — chciał braciszkom przygotować niespodziankę, o jakiej nawet nie marzyli. Oj ucieszą się zgłodniali bracia, ucieszą! Sam opat na pewno pochwali zmyślnego kucharza!

Wszedł małą furtką ukrytą w klasztornym murze, przebiegł chyłkiem przez opustoszały dziedziniec i natychmiast zamknął się w kuchni. Powrócili braciszkowie z codziennych zajęć, kręcili się pod drzwiami, pukali, stukali — nie wpuścił nikogo.

— Zostawcie mnie w spokoju, polewka mi się przypaliła! — odpowiadał natarczywym. — Poczekajcie godzinkę, będzie świeża.                        )

Chodzili więc po korytarzach markotni i zagniewani, bo już się pora wieczerzy zbliżała. Cóż jednak mieli robić? Radzi, nie radzi, musieli czekać. Tymczasem brat Urban zwijał się jak w ukropie, śmiejąc się w duchu ze swego pomysłu.

21

Kiedy wreszcie zakonni bracia siedli przy stołach w oczekiwaniu na skromny posiłek, ze zdziwieniem spoglądali na puste miski stojące przed nimi. Zwrócili twarze w stronę kuchennego wejścia i czekali niecierpliwie, kiedy wreszcie ukaże się brat kucharz z pomocnikami i gar postnej polewki.

Na koniec otworzyły się drzwi i oto popłynął stamtąd tak niezwykły zapach, że zgromadzeni w refektarzu mnisi szeroko otworzyli oczy i w niemym zdumieniu zaczęli spoglądać jeden na drugiego. Nozdrza łechtała wspaniała woń gotowanej ryby, lecz jeszcze sami sobie nie wierzyli. Dopiero kiedy w drzwiach ukazała się tryumfalnie uśmiechnięta twarz kucharza, który ruchem ręki przywołał do siebie pomocników — zapanowała wśród braci powszechna radość. Brat Urban z namaszczeniem rozdzielał porcje i po chwili każdy z zakonników miał już przed sobą kawałek pachnącej, smakowicie przyrządzonej ryby. Nawet surowy zwykle i milczący przeor siedział uśmiechnięty i trzymał rybę w palcach, wyjmując z niej co grubsze ości.

—  Jakżeś to, bracie Urbanie, taką niespodziankę nam zgotował?   —   zapytał   łaskawie,   kiedy   wszyscy   zaspokoili   już pierwszy głód.

—  Sam tego zrozumieć nie mogę, przewielebny ojcze — odpowiedział Urban, skłaniając się pokornie — coś podobnego wydarzyło mi się po raz pierwszy w życiu.

—  Jakże się tedy rzecz miała?

Brat Urban nie zamierzał niczego ukrywać. Dokładnie opowiedział przełożonemu i zaciekawionymi braciszkom o swej wyprawie nad Zalew i przedziwnym połowie. Na głowę uszczęśliwionego kucharza posypały się tak gorące pochwały, że aż przeor musiał je nieco powstrzymać. Powstał z ławy i podniósł w górę obie dłonie. Gwar w refektarzu uciszył się natychmiast.

—  Słuszna radość wypełnia serca wasze, bracia moi — rzekł składając ręce do modlitwy — nic w niej złego nie widzę.

22

Wprzódy jednak Stwórcy za jego szczodrobliwość podziękować nam należy, iż łaskę nam zechciał okazać.

Głowy mnichów pochyliły się w kornej modlitwie.

Następnego roku podczas wielkiego postu znowu podpłynęły w pobliże klasztoru dwa wielkie jesiotry i znów wygłodniali mnisi z radością powitali na stołach kucharskie dzieło brata Urbana. Kiedy co roku powtarzało się to samo — poznali w tym zakonnicy wyraźną pomoc Stwórcy. Tym pilniej więc wykonywali swe obowiązki, dla wyrażenia zaś wdzięczności postanowili raz na zawsze tylko jednego jesiotra każdego roku odławiać, aby łakomstwem ni chciwością nie grzeszyć.

Tak postępowali przez wiele lat. Tymczasem brat Urban powrócił w swoje rodzinne strony, inni starsi bracia również zostali odwołani do macierzystych klasztorów. Niektórzy pomarli i spoczęli snem wiecznym na pomorskiej ziemi, a ich miejsce zajęli młodsi.

Pewnego roku — jak zwykle w czasie wielkiego postu — pojawiły się na wodach Zalewu dwa szczególnie wielkie jesiotry. Dla braci wybór był trudny: którego złowić, a którego zostawić w spokoju?

— Słuchajcie! — rzekł wówczas jeden z młodszych. — Dlaczego właściwie nie mamy skorzystać z nadarzającej się okazji? Spróbujmy złowić obie ryby, może nam się uda! Po co będziemy oglądać się na to, co dawniej było!

Powodowani chciwością -— pierwszy raz bracia zakonni złamali ustalony od wielu lat porządek i złowili oba jesiotry. Radość ich nie miała granic. Kiedy później siedzieli przy pełnych misach smacznej ryby, jeden przez drugiego dziwili się własnej głupocie, że w poprzednich latach nie postępowali tak samo.

-— Na przyszły rok zrobimy podobnie! — obiecywali sobie.

Lecz w następnym roku daremnie czekali. Ryby nie pojawiły się w wodach Zalewu ani tego roku, ani w dalszych

23

latach. Wówczas zrozumieli lekkomyślni bracia, że nadużyli dobroci Bożej i sami sobie tym sposobem wyrządzili szkodę. Skruszeni karą, pewnego roku szczególnie umartwiali się i pokutowali. Wówczas dobry Bóg ulitował się nad nimi i później znów co roku jesiotry pojawiały się w wodach Zalewu.

*

To wszystko działo się przed wielu, wielu laty na wyspie Uznam, w klasztorze Grabowo, zbudowanym przez księcia Ra-cibora i jego małżonkę Przybysławę, polską królewnę, córkę Bolesława Krzywoustego.

O ZACZAROWANEJ KSIĘŻNICZCE SYGRYDZIE

a południe od Świnoujścia wznosi się porośnięte lasem wzgórze, które tutejsza ludność od niepamiętnych czasów nazywa Górą Chełmską. Na szczycie owego wzgórza stał przed wiekami wspaniały zamek rycerski. Jego złocone wieże i baszty obronne górowały nad całą nadmorską krainą, a znak rodowy, zatknięty na najwyższej z wież, dumnie łopotał w powiewach wiatru. Stugębna wieść o niezmierzonych bogactwach księcia Sobibora i urodzie jego córki Sygrydy biegła daleko w świat. Wspominano o nich często na zachodnich dworach królów i udzielnych książąt.

Któryż więc z młodych i dzielnych rycerzy, szukających po świecie damy swego serca, mógł się oprzeć pokusie odwiedzenia dumnej siedziby i ubiegania się o rękę pięknej Sygrydy? Przyjeżdżali tedy znamienici rycerze, wsławieni w bojach i dworskich turniejach, hołdy księżniczce składali, bardowie zaś układali pieśni, sławiąc ich czyny.

Daremne jednak były starania rycerzy. Pieśni bardów i tru-

25

ba durów zostawały bez echa. Dumny książę Sobibor odtrącał po kolei wszystkich konkurentów, bowiem żaden z nich nie wydawał mu się godny ręki córki. W żadnym z nich nie widział dziedzica licznych włości i nagromadzonych bogactw. Czekał na królewicza, by złota korona mogła spocząć na skroniach córki. Wówczas dopiero jego niezmierzona pycha byłaby zaspokojona.

Jednakże oczekiwany królewicz się nie zjawił. Jedna za drugą mijały pory roku, coraz rzadziej zaglądali młodzi rycerze do nieprzystępnej siedziby, księżniczce Sygrydzie przybywało lat. Wraz z upływem czasu zmieniało się również jej usposobienie. Więdła uroda, grymas zniechęcenia i gniewu coraz częściej pojawiał się na jej licach. Nie jeden raz służba musiała słuchać gorzkich wymówek swej pani, bardzo często w chwilach niepohamowanego gniewu księżniczka wymierzała niesprawiedliwe kary za najdrobniejsze uchybienia. Pustka, nuda i echa barwnej przeszłości wyzierały z każdego kąta —

komnatach.

Kiedy śmierć okryła cieniem powieki Sobibora, wydawało się, że po okresie żałoby w zamkowe mury na nowo zawita życie. Jak przed laty otworzą się szeroko zamkowe wierzeje, komnaty rozbrzmiewać będą pieśniami bardów i wesołym gwarem ucztujących gości.

Niestety, nadzieje okazały się próżne. Mimo że dawno upłynął okres żałoby, nic się w książęcej siedzibie nie zmieniło. Daremnie Sygryda wyglądała przez okna, oczekując przybycia konkurentów. Ci, którzy się niegdyś starali o jej rękę, zdążyli już uwić własne gniazda, młodszym zacnie uśmiechały się zaloty do przywiędłej i znanej z kapryśnego charakteru księżniczki. Nawet jej wielkie bogactwa nie wabiły nikogo. Sygryda zamknęła w sobie urażoną dumę i stała się jeszcze bardziej cierpka.

Aż razu pewnego zjawił się w okolicy jakiś nieznany rycerz. Widać było,   że przybywa z dalekiego kraju — świadczyły

26

o tym nie oglądane w tych stronach ubiór i rynsztunek. Kiedy przejeżdżał przez pomorskie osiedla, wszyscy mieszkańcy z zaciekawieniem przyglądali się rosłemu, karemu rumakowi i srebrzystej zbroi, okrytej czarnym płaszczem. Musiał to być zapewne ktoś znamienity, towarzyszyło mu bowiem dwóch giermków, również bogato odzianych.

Przybył nieznany rycerz w zamkowe progi. Zeskoczył z konia, pokłonił się godnie Sygrydzie i rzekł:

—  Piękność twoja, księżniczko, znana jest w wielu krajach na równi ze sławą, jaka otacza twą wspaniałą siedzibę.  Wieść

0  tym kazała mi się udać w daleką drogę i przybyć tu,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin