Wiggin_Kate_Douglas_-_Rebeka_ze_SĹ‚onecznego_Potoku.doc

(795 KB) Pobierz

 

      Kate Douglas Wiggin

 

 

Rebeka ze Słonecznego Potoku

 

  Zakład Nagrań i Wydawnictw

      Związku Niewidomych

        Warszawa 1999 r.

 

  PrzełOżyła Wanda Piniówna 

 

 

Przedruk: OFicyna Wydawnicza "Graf",

Gdańsk 1991 

 

 

I. Jest nas siedmioro

 

Rozdział I

Jest nas siedmioro

 

 

Pełną kurzu drogą, wiodącą z Maplewood do Riverboro, toczył się stary dyliżans. Była dopiero połowa maja, ale upał panował jak w lecie. Pan Jeremiasz Cobb starał się jak mógł oszczędzać konie, choć wiedział, że musi się spieszyć z doręczeniem poczty. Droga wiodła pod górę, więc trzymał cugle luźno w ręce, a oparłszy się wygodnie na siedzeniu, dumnie wyciągnął nogę poza krawędź powozu. Filcowy kapelusz ze zniszczonym rondem nasunął głęboko na oczy i spokojnie żuł szczyptę tytoniu.

W powozie siedziała podróżna - mała, ciemnowłosa osóbka w gładkiej  perkalikowej sukience. Była tak szczupła, i tak sztywno wyprostowana, że ślizgała się po skórzanych poduszkach z miejsca na miejsce, chociaż starała się utrzymać równowagę. Za każdym razem, kiedy koła powozu głębiej zanurzały się w koleiny albo uderzały niespodziewanie o kamień, dziewczynka mimo woli podskakiwała wysoko, spadała z powrotem, poprawiała śmieszny, słomkowy kapelusik i troskliwie przytulała malutką, różową parasolkę, którą zdawała się otaczać największą troskliwością. Zwracała też baczną uwagę na torebkę z koralików, do której często zaglądała, znajdując widoczną przyjemność w stwierdzaniu, że jej cenna zawartość nie znikła i nie zmniejszyła się. Pan Cobb nie zwracał na to najmniejszej uwagi; jego obowiązkiem było odwożenie ludzi na miejsce przeznaczenia, a nie troska o ich wygodę w drodze. W dodatku zapomniał zupełnie o istnieniu tak małego i niepokaźnego pasażera.

Kiedy tego ranka opuszczał urząd pocztowy w Maplewood, wysiadła z bryczki jakaś kobieta i spytała go, czy to jest powóz z Riverboro i czy on właśnie jest panem Cobb? Gdy potwierdził, zawołała dziewczynkę w wieku dziesięciu lub jedenastu lat, czekającą niecierpliwie na uboczu. Mała podbiegła do matki, która ją uściskała i usadowiła w dyliżansie, kładąc obok zawiniątko wraz z wielkim bukietem bzu. Dopilnowała, by z tyłu powozu umieszczono obity skórą kufer, wreszcie zapłaciła za podróż, dokładnie odliczając srebrne monety.

- Chciałabym, aby ją pan zawiózł do moich sióstr w Riverboro - rzekła. - Czy zna pan Mirandę i Janinę Sawyer? Mieszkają w Czerwonym Domu.

Mój Boże! Znał je przecież bardzo dobrze.

- O! To doskonale! Mała do nich właśnie jedzie. Czy mógłby pan czuwać nad nią w drodze? Moja córka, jeśli tylko będzie mogła wysiąść gdziekolwiek, z pewnością to zrobi. Do widzenia, Rebeko! Nie wywołaj jakiego nieszczęścia i siedź spokojnie, jeżeli chcesz wyglądać czysto i ładnie, gdy zajedziesz na miejsce. A nie zrób kłopotu panu Cobb! - Sam pan widzi, jakże to żywe dziecko. Przyjechałyśmy wczoraj pociągiem z Temperance i po nocy spędzonej u kuzynki wyjechałyśmy dziś rano z jej domu - a to osiem mil stąd.

- Do widzenia, mamo! Bądź spokojna! Wiesz przecież, że to nie pierwsza moja podróż.

Kobieta zaśmiała się dobrotliwie, zwracając się z wyjaśnieniem do pana Cobb:

- Była w Wareham i została tam przez jedną noc. Nie jest to podróż tak wielka, żeby się nią chwalić.

- To była podróż, mamo! - wykrzyknęło dziecko gwałtownie. - Opuściłyśmy farmę, wzięłyśmy śniadanie, szlafroki i jechałyśmy trochę pociągiem.

- Nie opowiadaj całemu miastu, cośmy robiły - przerwała matka zwierzenia doświadczonej podróżniczki. - Mówiłam ci już, że nie powinnaś opowiadać o szlafrokach, pończochach i tym podobnych rzeczach tak głośno, a zwłaszcza przy mężczyznach.

- Wiem, wiem, mamusiu, i już nie będę. Chciałam tylko powiedzieć - tu pan Cobb trzasnął z bicza, ściągnął lejce i konie spokojnie rozpoczęły swój codzienny  trud - chciałam tylko powiedzieć, że to jest podróż, kiedy...

Powóz był już w drodze, więc Rebeka wychyliła głowę przez okno w drzwiczkach, aby dokończyć zdanie - to jest podróż, kiedy się zabiera szlafroki!

Słowa te, wypowiedziane wysokim dyszkantem, doszły do uszu pani Randall. Choć powóz zniknął jej z oczu, nasłuchiwała jeszcze jego turkotu, zbierając paczki, złożone na ławce przy drzwiach magazynu. Po chwili wsiadła do bryczki, czekającej na nią tuż obok budynku pocztowego, a gdy konie zawróciły w powrotną drogę, zerwała się na nogi i przysłaniając ręką oczy, patrzyła długo na wznoszące się w oddali obłoki kurzu.

- Miranda będzie miała z Rebeką wiele kłopotu - rzekła do siebie - ale mam nadzieję, że zrobi z niej człowieka.

Wszystko to działo się pół godziny temu, a słońce, upał, kurz i rozmyślanie nad sprawunkami, załatwionymi w wielkim mieście Milltown tak zmęczyły z natury już niezbyt ruchliwy umysł pana Cobb, że zapomniał zupełnie o obietnicy czuwania nad Rebeką.

Nagle mimo zgrzytu kół i skrzypienia uprzęży usłyszał cienki głosik. Z początku myślał, że to świerszcz, żabka drzewna albo ptak. Gdy pojął, skąd głos dochodzi, zwrócił głowę przez ramię i ujrzał drobną figurkę, wychylającą się z okna. Długi, czarny warkocz chwiał się wraz z ruchem powozu: dziewczynka trzymając kapelusz w jednej ręce, próbowała mikroskopijną parasolką zwrócić uwagę woźnicy.

- Chcę panu coś powiedzieć! - wołała.

Pan Cobb potulnie zatrzymał konie.

- Czy jazda na koźle z panem więcej kosztuje? - spytała. - Tutaj na dole jest za ślisko i powóz jest dla mnie za duży, a od ciągłego obijania się mam pełno siniaków. Przez te małe okna niewiele mogę zobaczyć i prawie skręciłam sobie kark, sprawdzając, czy mój kufer nie wypadł. To jest kufer mojej matki i bardzo jej na nim zależy!

Pan Cobb przeczekał potok utyskiwań i powiedział wesoło:

- Możesz tu przyjść. Nie ma dopłaty za siedzenie przy mnie.

Pomógł jej wdrapać się na kozioł i wrócił na swoje miejsce.

Rebeka usiadła ostrożnie, wygładziła starannie sukienkę i jedną jej stroną okryła pieczołowicie parasolkę. Kapelusz zsunęła na tył głowy, włożyła pocerowane, białe, bawełniane rękawiczki i oświadczyła z zadowoleniem:

- O, wspaniale! To dopiero podróż! Teraz jestem prawdziwą pasażerką. Tam, w środku, czułam się jak zamknięta w kojcu kura. Spodziewam się, że mamy długą drogę do przebycia?

- O! dopiero wyruszyliśmy - odpowiedział pan Cobb uprzejmie. - Przed nami ponad dwie godziny jazdy.

- Tylko dwie godziny! - westchnęła. - Mama będzie jeszcze u kuzynki Hanny, a dzieci w domu dostaną obiad. Zabrałam śniadanie, bo mama uważała, że nie wypada, abym przyjechała do Czerwonego Domu głodna i prosiła ciotkę Mirandę o jedzenie. Śliczny dzisiaj dzień! Nieprawdaż?

- O! tak, z pewnością. Może trochę za gorąco. Dlaczego nie otworzysz parasolki?

Dziewczynka jeszcze staranniej przykryła parasolkę szeroko rozłożoną suknią i zawołała:

- O, co to, to nie! Nie otwieram jej, gdy słońce świeci. Różowy materiał szybko płowieje, toteż biorę ją do kościoła tylko w pochmurne niedziele. Stanowi mój najdroższy skarb!

Powolną inteligencję pana Jeremiasza Cobb przeniknęła świadomość, że ptak u jego boku różnił się bardzo od tych, do których przywykł w codziennej jeździe. Odłożył bat, ściągnął nogi z krawędzi powozu, zsunął w tył kapelusz i pomyślawszy chwilę, spojrzał uważnie na Rebekę.

Odpowiedziała poważnym wzrokiem pełnym przyjaznej, dziecięcej ciekawości.

Wykrochmalona sukienka z perkaliku, spłowiała wprawdzie, ale nienagannie czysta, nie miała najmniejszego śladu temperamentu swej właścicielki. Z małego kołnierzyka wychylała się smukła, opalona szyja, a ciemne włosy splecione w gruby warkocz, opadały na plecy. Małą głowę osłaniał kapelusik z delikatnej słomki, który mógł być zarówno okazem najnowszej mody, jak starannie wyczyszczonym, starożytnym zabytkiem. Przybrany gładką wstążką i pękiem kolców jeżozwierza, sterczących za uchem, sprawiał niezwykłe wrażenie. Cera Rebeki była matowa, a rysy ostre i regularne. Oczy błyszczały jak dwie gwiazdy, pod delikatnie zarysowanymi brwiami, a tańczące w nich światełka kryły się co chwila w migotliwej ciemni. Ich blask był żywy i pełen niezaspokojonej ciekawości. Zagadkowe spojrzenie zdawało się przenikać tego, na kogo patrzyła.

- Panna Ross, malarka, dała mi tę parasolkę - rzekła Rebeka. - Czy zauważył pan tę różową, podwójną krezę, biały koniec i rączkę? To kość słoniowa. Rączka jest zniszczona, bo Frania gryzła ją podczas nabożeństwa. Od tej pory mniej kocham Franię.

- To twoja siostra?

- Jedna z nich.

- Ileż was jest?

- Siedmioro. Jest taki wiersz o siedmiorgu dzieciach:

 

Szybką była odpowiedź dziewczynki:@ o, panie! nas jest siedmioro!@

 

- Uczyłam się go deklamować w szkole, ale koleżanki mnie wyśmiały. Anna jest najstarsza, potem ja, następnie Janek, Joasia, Marek, Frania i Mira.

- No, no! Duża rodzina!

- O, stanowczo za duża! Każdy to mówi - odpowiedziała Rebeka z nieoczekiwaną otwartością, która skłoniła pana Cobb do pomruku "przysiągłbym!" i włożenia większej ilości tytoniu do ust.

- Wszyscy są bardzo kochani, lecz cóż za udręka! I tyle kosztuje wyżywienie, pan rozumie - ciągnęła dziewczynka. - Anna i ja, przez lata nie robiłyśmy nic innego poza układaniem dzieci do łóżka na noc i wyjmowaniem rano. Ale to się już skończyło i jest spokój. Gdy dorośniemy i spłacimy dług, nastaną dla nas cudowne czasy.

- Skończyło się? Więc myślisz, że już tam nie wrócisz?

- Nie, tylko nasza rodzina jest już zakończona. Tak powiedziała mama, a zawsze dotrzymuje przyrzeczeń. Mira była ostatnia. Urodziła się tego dnia, kiedy umarł ojciec. Ciotka Miranda chciała, żeby zamiast mnie Anna przyjechała do Riverboro, ale mama nie mogła się z nią rozstać, bo lepiej, niż ja, spełnia obowiązki domowe. Ostatniej nocy mówiłam mamie, że jeśli w czasie mojej nieobecności urodzi się więcej dzieci, będę musiała wrócić. Kiedy jest w domu niemowlę, zajmujemy się nim z Anną, bo mama musi gotować i gospodarować.

- Mieszkacie na farmie, tak? Gdzie to jest? Blisko miejsca, z którego wyjechałaś?

- Blisko? Odwrotnie! Chyba tysiące mil! Wyruszyłyśmy pociągiem z Temperance i spałyśmy u kuzynki Hanny. Potem wstałyśmy i jechałyśmy bardzo długo do Maplewood, gdzie był powóz. Nasza farma leży z dala od wszystkiego, ale w Temperance jest szkoła i kościół. Na koźle, przy panu jest prawie tak przyjemnie, jak na wieży kościelnej. Znam chłopca, który był na samym szczycie naszej wieży. Mówił, że ludzie i krowy wyglądają stamtąd jak muchy. Dotychczas nie spotkaliśmy człowieka, ale krowy nie wydają się malutkie. Co prawda, nie wyglądają na tak duże, jakby się stało obok nich. Prawda? Chłopcy robią zawsze same wspaniałe rzeczy, a dziewczynki tylko to, co pospolite i nieprzyjemne. Nie mogą wspinać się wysoko, chodzić daleko, późno wracać, ani biegać szybko, ani nic...

Pan Cobb otarł usta wierzchem dłoni i odetchnął. Miał uczucie człowieka pędzonego z wierzchołka na wierzchołek góry, bez chwili wytchnienia.

- Nie mogę sobie wyobrazić, gdzie znajduje się wasza farma - byłem w Temperance i znam tę drogę. Jak się nazywacie?

- Randall. Matka nazywa się Aurelia Randall, a my mamy takie imiona: Anna Łucja Randall, Rebeka Rowenna Randall, Jan Halifax Randall, Joanna Lind Randall, Marquis Randall, Franciszka Ellsler Randall i Miranda Randall. Połowie dzieci nadała imiona matka, a pozostałym ojciec. Mirę nazwali na cześć ciotki Mirandy z Riverboro. Spodziewali się Bóg wie czego, a tu nic. Wszyscy nosimy imiona niezwykłych osobistości. Anna jest Anną ze "Sznurowanych trzewiczków"; moje imię wzięte jest z "Ivanhoe"; Jan Halifax był bohaterem innej książki; Marek nazywa się na pamiątkę stryja; Joasia ma imię śpiewaczki, a Frania, prześlicznej tancerki. Mama uważa, że obie się nie udały. Joasia nie potrafi zanucić piosenki, a Frania zatańczyć. Mama wolałaby je nazywać Janką i Fanny, ale nie byłoby to ładnie ze względu na tatę. Mama mówi, że musimy zawsze bronić ojca, dlatego właśnie, że wszyscy są przeciw niemu, a on był taki nieszczęśliwy. Myślę, że to już wszystko - zakończyła poważnie.

- Na litość boską! Sądzę, że było dosyć! - wykrzyknął pan Cobb. - Niewiele imion pozostało po wyborze dokonanym przez twoją matkę. Masz bajecznie dobrą pamięć! Przypuszczam, że nauka nie sprawia ci kłopotu? Prawda?

- Nie bardzo. Większy jest z bucikami do szkoły. Te, które mam, są całkiem nowe i muszą mi wystarczyć na sześć miesięcy. Mama mi zawsze mówi, bym szanowała buty, a jedynym sposobem ich oszczędzania jest chodzenie boso. W Riverboro nie będę mogła tego robić; ciotka Miranda by się za mnie wstydziła. U ciotki Mirandy mam chodzić do szkoły, a po dwóch latach przejdę do seminarium w Wareham. Mama uważa, że to powinno zrobić ze mnie człowieka. Kiedy skończę naukę, chcę zostać malarką, jak panna Ross. W każdym razie ja tego pragnę, bo mama wolałaby, żebym była nauczycielką.

- Mieszkacie na farmie starego Hobbsa?

- Nie, to farma Randallów.  Nazywam ją farmą Słonecznego Potoku.

- Myślę, że gdy się wie, gdzie to jest, to nie ma różnicy, czy nazwa jest krótka, czy długa.

Rebeka spojrzała oczami pełnymi wyrzutu, mówiąc:

- O! Niech pan nie będzie taki jak wszyscy i niech pan tak nie mówi! Jest różnica w tym, jak się co nazywa! Kiedy powiem "farma Randallów", wyobraża pan sobie jej wygląd?

- Nie, nie mogę tego powiedzieć - wyjąkał z trudem pan Cobb.

- A jeśli powiem "farma Słonecznego Potoku", co pan wtedy myśli?

Pan Cobb czuł się w tej chwili jak ryba wyjęta z wody i rzucająca się na piasku. Nie mógł odmówić odpowiedzi, bo oczy Rebeki przenikały każdą jego myśl, zdawały się przewiercać mózg i dochodzić aż do łysiny z tyłu głowy.

- Przypuszczam, że gdzieś w pobliżu jest potok - rzekł bojaźliwie.

Rebeka wyglądała na rozczarowaną, ale nie zrażoną.

- Bardzo dobrze. Ciepło, ciepło, ale jeszcze nie gorąco. Jest tam potok, ale nie taki zwyczajny. To mały, wąski, szemrzący strumyczek z błyszczącymi kamykami na piaszczystym dnie. Gdy świeci słońce, woda jest pełna migocących iskier. Nie czuje pan pustki w żołądku? Jestem bardzo głodna. Tak się bałam, żeby się nie minąć z powozem, że nie mogłam jeść śniadania.

- Będzie ci obiad bardziej smakował. Ja zjem dopiero w Milltown. Dostanę tam kawałek placka i filiżankę kawy.

- Chciałabym zobaczyć Milltown. Jest pewnie większe od Wareham, a może takie jak Paryż? Panna Ross dużo opowiadała o Paryżu. Tam właśnie kupiła różową parasolkę i torebkę z koralików. Czy widzi pan, jak się otwiera? Mam w niej dwadzieścia centów, które mi muszą wystarczyć przez trzy miesiące na znaczki, papier i atrament. Mama mówi, że ciotka Miranda nie kupi mi tych rzeczy. Musi mnie wyżywić, ubrać i płacić za moje książki szkolne.

- Paryż nie jest duży - odezwał się pan Cobb pogardliwie. - To najbrzydsze miejsce w całym stanie Maine. Nieraz tam jeździłem.

Rebeka poważnie i spokojnie, lecz nie bez pewności siebie pouczyła pana Cobb.

- Paryż jest stolicą Francji i płynie się tam statkiem. Tak jest w geografii, która uczy jeszcze, że "Francuzi są narodem wytwornym i wesołym, lubiącym taniec i lekkie wina". Pytałam nauczycielkę o lekkie wina, a ona odpowiedziała, że to coś w rodzaju młodego jabłecznika, albo musującego napoju z imbirem. Kiedy zamknę oczy, widzę Paryż tak jasno, jak we dnie. Śliczne panie z różowymi parasolkami i torebkami z koralików tańczą wesoło, a wielcy panowie popijają musujące napoje. Pan może przynajmniej co dzień patrzeć na Milltown - rzekła Rebeka poważnie.

- Milltown też jest duże - odpowiedział pan Cobb z taką miną, jakby zwiedził wszystkie miasta świata. - Patrz, jak rzucę gazetę: prosto na próg domu pani Brown!

Pfff! i zwitek papieru upadł w oznaczonym miejscu, na słomianą matę przed frontowymi drzwiami.

- Och! To było wspaniałe! - wykrzyknęła Rebeka z entuzjazmem. - Całkiem jak kuglarz rzucający nożem, którego Marek widział w cyrku. Chciałabym, żeby tu był długi rząd domów, wszystkie ze słomianymi matami i drzwiami pośrodku, aby w każde można było rzucić gazetę!

- Czasem może się nie udać - zauważył pan Cobb, promieniejąc skromną dumą. - Jeśli ciotka Miranda pozwoli, wezmę cię w lecie do Milltown.

Zdumienie i radość ogarnęły Rebekę. Ściskając gwałtownie pana Cobb wyjąkała zdławionym ze wzruszenia głosem.

- Och! to nie może być prawda, to niemożliwe! Pomyśleć, że mogę zobaczyć Milltown! Zupełnie, jakbym miała za chrzestną matkę wróżkę, która spełnia najgorętsze życzenia. Czytał pan "Kopciuszka", "Żółtego karła", "Zaklętą żabę", albo "O wróżce ze złotymi lokami?"

- Nie - odpowiedział pan Cobb po długim namyśle. - Gdzie miałaś sposobność do czytania tylu książek?

- O! Czytałam mnóstwo - stwierdziła Rebeka od niechcenia. - Książki ojca, panny Ross,  różnych nauczycieli i wszystkie z biblioteki szkoły niedzielnej. Czytałam "Latarnika", "Wodzów szkockich", "Ivanhoe", "Spadkobiercę", "Korę, żonę lekarza", "Davida Copperfielda", "Złoto z Chickaree", "Żywoty Plutarcha", "Tadeusza Kościuszkę" i "Pochód pielgrzymów". A pan?

- Tak szczególnych książek nawet nie widziałem, ale w swoim czasie wiele czytałem! Prenumeruję stale "Kalendarz", tygodnik "Argus" i "Rolnika". Znowu mamy rzekę! To ostatnie większe wzgórze, a gdy wjedziemy na szczyt, będzie można dostrzec kominy z Riverboro. Już niedaleko. Mieszkam niecałe pół mili od Czerwonego Domu.

Rebeka poruszyła się niespokojnie na siedzeniu. 

- Nigdy nie myślałam, że będę się bała - szepnęła. - A przecież odczułam lęk, gdy pan powiedział, że jesteśmy blisko.

- Chciałabyś wrócić? -  zapytał pan Cobb ciekawie.

Spojrzała nieustraszonym wzrokiem i rzekła dumnie:

- Nigdy nie wracam! Mogę się bać, ale wstydzę się uciekać. Jechać do ciotki Mirandy jest tak przyjemnie, jak schodzić do piwnicy po ciemku. Czy to główna ulica miasteczka, jak tamta w Wareham?

- Możesz ją nazwać główną ulicą. Ciotki Sawyer tu właśnie mieszkają. Ale nie ma sklepów, ani fabryk, to po prostu głucha wieś. Chcąc zobaczyć coś godnego uwagi, trzeba przejść przez rzekę na naszą stronę.

- Ach! jaka szkoda! - westchnęła Rebeka. - Tak wspaniale jedzie się prawdziwą, wielką ulicą, siedząc w powozie pod różową parasolką. Byłabym podobna do tej pięknej pani na promenadzie. Ostatniego lata przywędrował cyrk do Temperance i rankiem przechodził przez miasto. Mama pozwoliła nam popatrzeć, bo nie mieliśmy za co pójść do cyrku po południu. Były śliczne konie i zwierzęta w klatkach i clowni na siodłach. Na samym końcu jechała malutka, czerwono_złota karetka, zaprzężona w dwa kucyki. Wśród aksamitnych poduszek siedziała zaklinaczka wężów, cała w atłasach i błyskotkach. Była cudna nad podziw, panie Cobb. Czy pan wie, o czym myślę? Czy odczuwał pan w życiu taki zachwyt?

Zakłopotany pan Cobb ominął zręcznie pytanie, mówiąc:

- Zdaje mi się, że to niezła myśl. Możemy urządzić taki uroczysty wjazd w wielkim stylu. Odłożę bat, wyprostuję się i pojadę bardzo szybko. Połóż bukiet na kolanach i otwórz parasolkę, zobaczysz jak się na nas będą gapić.

Twarzyczka dziecka rozbłysła na chwilę, ale radość jej zgasła szybko. Rzekła:

- Zapomniałam, ale mama wsadziła mnie do środka i może chciała, abym tak przyjechała do ciotki Mirandy. Możliwe, że to bardziej elegancko i nie muszę zeskakiwać z kozła, ale mogę otworzyć drzwiczki i wysiąść, jak prawdziwa dama. Czy pan stanie na chwileczkę, panie Cobb, i pozwoli mi się przesiąść?

Woźnica dobrodusznie zatrzymał konie i zsadził podnieconą dziewczynkę na ziemię. Pomógł jej wsiąść do powozu, a obok na siedzeniu położył bukiet i parasolkę.

- Odbyliśmy wielką podróż - stwierdził - i zawarliśmy dobrą znajomość. Nieprawdaż? Czy nie zapomnisz o Milltown?

- Nigdy! - wykrzyknęła gorąco. - A pan jest pewny, że nie zapomni?

- Nigdy! Na zbawienie mojej duszy! - przysiągł uroczyście pan Cobb, windując się na kozioł.

Powóz toczył się wysadzaną klonami ulicą miasteczka, a ci, którzy patrzyli ze swych okien, widzieli małe, śniade stworzenie, siedzące sztywno na skórzanych poduszkach i zaciskające mocno w jednej ręce wielki bukiet, w drugiej różową parasolkę.

- Jakiś powóz wjechał na podwórze "dziewcząt Sawyer" - rzekła pani Perkins do męża. - To pewnie ich siostrzenica z Temperance. Zdaje się, że pisały do Aurelii, zapraszając Annę, ale Aurelia odpowiedziała, że wolałaby przysłać Rebekę, no i Rebeka przyjechała. Będzie dobrą towarzyszką dla naszej Emmy, ale nie wierzę, żeby ją trzymały dłużej, niż trzy miesiące. O ile mogę stąd dojrzeć, wygląda na całkiem czarną. Podobno jeden z Randallów ożenił się z Hiszpanką, nauczycielką muzyki i języków w internacie. Lorenzo, przypominasz sobie, a to dziecko jest takie same. Nie wiem, czy krew hiszpańska jest czymś hańbiącym, zwłaszcza jeśli to było dawno temu, a kobieta godna szacunku.

 

 

II. Krewni Rebeki

 

 

Rozdział II

Krewni Rebeki

 

 

Nazywano je "dziewczętami Sawyer" w czasie, gdy osiemnastoletnia Miranda, dwunastoletnia Janina i osiem lat zaledwie licząca Aurelia brały udział w czynnym i ruchliwym życiu miasteczka. Kiedy Riverboro wpadło na jakiś sposób mówienia czy myślenia, nie uważało za stosowne zmieniać go, zwłaszcza w tym samym jeszcze stuleciu. W chwili, kiedy się zaczyna to opowiadanie, Miranda i Janina zbliżały się prawie do sześćdziesiątki, ale Riverboro ciągle jeszcze nazywało je "dziewczętami Sawyer". Pozostały starymi pannami; tylko najmłodsza z nich, Aurelia, zawarła "romantyczne małżeństwo", które siostry nazywały wzgardliwie "bardzo nieszczęśliwą spekulacją".

- To gorsze, niż staropanieństwo - mówiły; czy myślały w ten sposób, to inna sprawa.

Początek romansu Aurelii opierał się na tym, że pan Lorenzo de Medici Randall nie był pospolitym zjadaczem chleba. Dusza jego, zaślubiona Muzom, wznosiła się ponad kupiectwo czy uprawę roli. Uczył w tygodniowych szkołach śpiewu, grał na skrzypcach i aranżował tańce. W niedzielne poranki wydobywał harmonijne akordy z kościelnych organów. Nieokrzesanych, dopiero w świat wchodzących chłopców wtajemniczał w zawiłości kontredansa, tańca szkockiego lub mazurka. Był duszą wszystkich towarzystw, chociaż wyraźnie unikał czysto męskich zebrań w restauracjach, czy przy brydżu.

Miał dłuższe włosy, bielsze ręce i cieńsze buciki, a sposób bycia bardziej elegancki, niż jego dobroduszni rówieśnicy. Jedyną sprawą interesującą go w życiu było szukanie sposobów zdobycia odpowiedniej ilości pieniędzy, aby wyżyć. Na szczęście, nie miał żadnych zobowiązań. Ojciec i brat bliźniak umarli, gdy był dzieckiem, a matka utrzymywała się sama i kształciła dzieci, szyjąc płaszcze do ostatniej chwili życia. Zazwyczaj mówiła skarżącym się tonem:

- Natura nierówno obdarzyła zdolnościami moich synów. L.D.M. jest niezwykle utalentowany, ale przypuszczam, że M.D.L. gdyby żył, byłby praktyczniejszy.

- L.D.M. był dość praktyczny, aby ożenić się z najbogatszą dziewczyną w mieście - odpowiadała pani Robinson.

- Tak! - wzdychała matka. - Gdyby obaj bliźniacy mogli ożenić się z Aurelią Sawyer, wszystko byłoby w porządku. L.D.M. był dość genialny, by wziąć pieniądze Aurelii, ale M.D.L. byłby na tyle rozsądny, aby ich nie roztrwonić.

Skromny posag Aurelii topniał z wolna w rękach przystojnego ale nieszczęśliwego w interesach Lorenza. Miał miły i poetyczny zwyczaj robienia inwestycji dla nowo narodzonego syna czy córki.

- Prezent urodzinowy dla naszego dziecka, Aurelio - mawiał - malutkie jajeczko, złożone w gniazdku na przyszłość.

Kiedyś, w godzinie goryczy zauważyła Aurelia, że nie istniała kura, która mogła cokolwiek z tych jaj wysiedzieć.

Miranda i Janina umyły ręce i nie zajmowały się sprawami Aurelii, gdy postanowiła poślubić Lorenza Randall. Wyczerpawszy wszystkie możliwe środki pieniężne z Riverboro i bezpośredniego sąsiedztwa, nieszczęśliwa para wędrowała z miejsca na miejsce w stale pogarszających się warunkach, aż dotarła do Temperance, gdzie osiadła, pozostawiając losowi zupełną swobodę działania.

Siostry pisywały do Aurelii dwa lub trzy razy do roku, przysyłając na każdą "gwiazdkę" skromne, ale praktyczne prezenty dla dzieci. Odmówiły natomiast stałej pomocy dla gwałtownie zwiększającej się rodziny Lorenza. Ostatnią inwestycją, przed  urodzeniem Mirandy (nazwanej tak w żywej nadziei zdobycia łask, które nigdy nie nadeszły), była mała farma, oddalona o dwie mile od Temperance. Aurelia zarządzała nią sama i tak zdobyła własny dom, a równocześnie miejsce, gdzie w dzień urodzin Miry umarł i odszedł na cmentarz biedny Lorenzo.

W takim domu wychowywała się Rebeka. Była to prosta rodzina; wśród siedmiorga dzieci dwoje lub troje było ładnych i dość inteligentnych. Pozostałe nie odznaczały się mądrością ani urodą, czy nawet pracowitością. Rebeka jedna miała pewien polot i wdzięk swego ojca. Była tak muzykalna, że przewodziła w chórach, grała, nie znając nut, tańczyła, choć jej nikt nie uczył. Umiłowanie książek odziedziczyła po matce, która mając interesującą powieść, uważała szycie, gotowanie, czy zamiatanie za ciężki dopust boży. Na szczęście książki trafiały się rzadko, inaczej dzieci chodziłyby obdarte i głodne. 

Poza prawem dziedziczności ujawniły się w Rebece nie znane w rodzinie rysy charakteru. Lorenzo był miękki, prawie bez woli. Rebeka - stworzeniem pełnym ognia i życia. Jemu brakło energii i odwagi; Rebeka była energiczna za dwóch, odważna za pięciu. Pani Randall i Anna nie miały wcale poczucia humoru; Rebeka okazywała je od chwili, w której zaczęła chodzić i mówić. Odziedziczywszy po przodkach cnoty, nie zdołała uniknąć słabostek. Nie miała cierpliwości, siłę woli zastępował upór, a łatwość wykonywania każdej rzeczy czyniła ją niecierpliwą przy zadaniach trudnych lub długotrwałych.

Jeśli czegokolwiek brakowało kiedy na farmie Randallów, to nie wolności. Dzieci, pozostawione sobie rosły, pracowały, myślały, jak im się żywnie podobało. Jadły co chciały, a spały, gdzie mogły. Do rodziców były przywiązane, a między sobą kochały się bardzo, bez okazywania szczególnej czułości. Kształciły się same przez dziewięć miesięcy w roku, każde na swój sposób.

W rezultacie tej metody wychowawczej, Anna była pilna i pracowita, ale ograniczona i pozbawiona wyobraźni. Rebeka nie potrzebowała do rozwoju niczego, prócz czasu i zdobycia pewnego zasobu wiadomości i wyrażeń, aby się za ich pomocą wypowiedzieć. Pole działania dla jej twórczego umysłu było rozpaczliwie małe. Zastępowała te braki w różny sposób. Wyjmowała z ziemi kiełkujące nasionko, aby śledzić dalszy jego rozwój. Bawiąc się z dziećmi, przyprowadzała je do stołu poprzebierane za fantastyczne postacie, wynalezione w ukochanych książkach. Rebeka zabawiała matkę, wnosiła w dom radość, ale nie liczono na nią, gdy chodziło o sprawy poważne. Smutne doświadczenia Aurelii z pożycia z genialnym Lorenzem nauczyły ją cenić zdrowy rozsądek, którego Rebeka - trzeba to przyznać - zbyt wiele nie okazywała. Pupilką matki była Anna, o ile w ogóle mogła sobie pani Aurelia pozwolić na taki zbytek jak stronniczość. Rodzice zmuszeni ubrać i wyżywić siedmioro dzieci z piętnastu dolarów miesięcznego dochodu, rzadko mają czas na wyróżnianie kogokolwiek z potomstwa. Anna jednak, jako czternastoletnia dziewczyna była dzielną pomocnicą matki. Utrzymywała porządek w domu, gdy ta pracowała w stajni lub w polu. Rebeka zdolna była do takich rzeczy, jak czuwanie nad małymi dziećmi, karmienie drobiu, zbieranie truskawek, czy wycieranie naczyń. Anna uchodziła za istotę, na której można było polegać w każdej sytuacji. Ten sposób postępowania odbił się na dziewczynce, nadając jej twarzy dziecinnego zatroskania i pewną szorstkość w obejściu. Mimo to była dzieckiem zadowolonym z siebie, dobrze wychowanym i godnym zaufania. To stało się przyczyną, że ją właśnie zaprosiły ciotki do Riverboro, aby mogła brać udział we wszystkich korzyściach ich wyższego stanowiska w świecie.

Minęło kilka lat od czasu, kiedy Miranda i Janina widziały dzieci swej siostry, ale pamiętały, że podczas rozmowy starszych Anna ani słowem się nie odzywała. To sprawiło, że zdecydowały się na jej towarzystwo. Rebeka wprost przeciwnie; przystroiła psa w ubranie Janka, a gdy jej kazano umyć i uczesać troje młodszych dzieci do obiadu, zaciągnęła je wszystkie pod pompę. Następnie, nie stygnąc w zapale, starała się gwałtownym szczotkowaniem wygładzić im włosy. Kiedy wreszcie przyprowadziła je do stołu, były mokre, lśniące i tak szkaradne zarazem, że matka wstydziła się za ich wygląd. Włosy Rebeki, zwykle gładko z czoła odczesane, tym razem tworzyły skłębioną piramidę czarnych, lśniących loków. Ozdobę tę mogła jednak nosić tak długo, dopóki Anna nie zwróciła na nią uwagi matki; ta natychmiast odesłała ją do sąsiedniego pokoju, aby zmieniła fryzurę i wróciła, gdy będzie wyglądała jak chrześcijanka. Rozkaz ten wypełniła jednak Rebeka zbyt dosłownie. Wymyśliła w ciągu dwu minut niesłychanie pobożny styl uczesania, równie efektowny, choć nie tak przerażający, jak pierwszy.

Figle te były skutkiem nastroju nerwowego podniecenia, wywołanego przez pannę Mirandę Sawyer i jej sztywny i srogi sposób postępowania. W Czerwonym Domu wspomnienie Rebeki tak było żywe, że list Aurelii wstrząsnął do głębi spokojnymi starymi pannami. Pisała, że z Anną przez kilka lat rozstać się nie może, ale wyśle Rebekę, gdy zdoła przygotować ją do drogi. Zaproszenie przyjmowała z wdzięcznością, wyrażając nadzieję, że regularne uczęszczanie do szkoły i kościoła, oraz wpływ panien Sawyer "niewątpliwie uczyni z Rebeki człowieka".

 

 

III. Różne serca

 

 

Rozdział III

Różne serca

 

 

- Nie jestem powołana do tego, aby czyjeś dzieci wychowywać na ludzi - rzekła panna Miranda, wkładając list Aurelii do szufladki.

- Przypuszczam, że mimo wszystko Aurelia mogła przysłać nam dziecko, które zaprosiłyśmy, ale to bardzo do niej podobne, że chciała tę dziką dziewczynę wepchnąć komuś innemu.

- Pamiętasz przecież, żeśmy jej same mówiły, aby przysłała Rebekę lub Joasię, gdyby Anna nie mogła przyjechać - wtrąciła siostra.

- Wiem o tym, ale nie miałam pojęcia, że znajdę się w takiej sytuacji - mruknęła Miranda.

- Była bardzo mała, kiedyśmy ją widziały. Miała dosyć czasu na poprawę przez trzy lata - ośmieliła się zauważyć Janina.

- I dosyć, aby stać się gorsza!

- Czy nie sądzisz, że to piękne zadanie, skierować ją na właściwą drogę? - nieśmiało zapytała siostra.

- Nie znam się na takich pięknych zadaniach, a będzie wiele roboty, jeżeli matce nie udało się dotychczas jej wychować. 

Nastrój przygnębienia trwał do ranka tego dnia, w którym przybyć miała Rebeka.

- Jeżeli ma zamiar wyprawiać u nas to co w domu, możemy się pożegnać z nadzieją, że kiedykolwiek będziemy mogły odpocząć - westchnęła panna Miranda, rozwieszając ściereczki na berberysowych krzakach.

- Przecież bez względu na Rebekę musiałyśmy sprzątać w domu - z pełnym naciskiem powiedziała Janina. - I nie rozumiem, dlaczego w takim razie myłaś i piekłaś dla tego dziecka, dlaczego wykupiłaś prawie cały zapas materiałów w sklepie Watsona.

- Znam Aurelię lepiej niż ty - odpowiedziała Miranda. - Widziałam jej dom i widziałam gromadę dzieci, z których jedno po drugim nosi ubranie i nigdy nie troszczy się o to, czy je włożyło na prawą, czy lewą stronę. Wiem dobrze, z jakich dochodów musieli się ubierać i żywić. To dziecko przyjdzie z pewnością z mnóstwem rzeczy, wypożyczonych od reszty rodziny. Będzie miała buciki Anny, koszulę Janka i skarpetki Marka. Jestem pewna, że nigdy w życiu nie miała naparstka na palcu, ale postaram się o to, aby w ciągu paru dni nauczyła się go używać. Kupiłam kawałek niebielonego muślinu i brązowego barchanu. To ją trochę zajmie. Z pewnością nigdy nic po sobie nie sprzątnie. Prawdopodobnie nie widziała nawet szczoteczki do zmiatania i trudno będzie przyzwyczaić ją do naszego porządku domowego.

- Zrobi nam pewną różnicę, to prawda - dodała Janina - ale może zmieni się łatwiej niż sądzimy.

- Łatwo czy nie, musi się zmienić, gdy u nas zamieszka - zauważyła Miranda, strzepując ostatnią ściereczkę.

Miranda Sawyer miała serce, ale poza wprawianiem w ruch krwi, nie służyło zapewne do innych celów. Była uczciwa, pracowita i oszczędna, uczęszczała regularnie do kościoła i szkoły niedzielnej. Została członkiem Zgromadzenia Misjonarzy i Stowarzyszenia Biblijnego. Jednak przy wszystkich tych cnotach tęskniło się bezwiednie do małej, ale ciepłej wady lub miłej słabostki. Nie miała wykształcenia, poza tym, które jej dała najbliższa szkoła powiatowa, wszystkie jej ambicje i pragnienia skupiały się w zarządzaniu domem, stajnią i farmą. Janina przeciwnie - tak, jak i Aurelia - kształciła się w szkole dla młodych panien i czas jakiś chodziła nawet do seminarium. To było przyczyną, że lata, których tak wiele upłynęło, nie zatarły między starszą, a dwiema młodszymi siostrami, drobnych różnic w mowie i obejściu.

Janina miała poważne powody do smutku. Nie był to naturalny żal po stracie wiekowych rodziców, których śmierć ulgę przyniosła tylko, ale coś znacznie głębszego. Była niegdyś zaręczona z młodym Tomem Carterem. Nie miał on, co prawda, żadnych środków, aby założyć rodzinę, nie tracił jednak nadziei, że kiedyś je zdobędzie. Wówczas wybuchła wojna. Tom poszedł na pierwsze wezwanie. Do tego czasu kochała go Janina uczuciem spokojnym i przyjaznym, a dla kraju miała ten sam rodzaj łagodnej miłości. Walka, niebezpieczeństwo i trwoga tych czasów ożywiły w duszach ludzkich nowe uczucia. Życie nie mieściło się już w granicach codziennego śniadania, obiadu i kolacji. Stało się czymś więcej, niż ustawicznym myciem, szyciem, gotowaniem i chodzeniem do kościoła. Zniknęła z rozmów płytka gadanina, małe, osobiste ploteczki. Miejsce drobnostek zajęły rzeczy ważne i wielkie. Mężczyźni i kobiety szybko dojrzewali w dniach nieszczęść i walk narodowych. Janina obudziła się nagle z ciemnego i nieokreślonego snu, który nazywała życiem, do nowych nadziei, cierpień i celów. Po latach trwogi, w ciągu których nikt nie śmiał spojrzeć w gazetę bez dreszczu niepewności, nadszedł telegram z wiadomością, że Tom jest ranny. Janina, nie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin