Murdoch_Iris_-_Kochankowie_i_mędrcy.txt

(1296 KB) Pobierz
Częć pierwsza
LATO
- Widziałem przed chwilš Davida Crimonda. Paraduje w szkockiej spódniczce.
- Naprawdę? Gdzie?
- Tam, w tamtym namiocie, pawilonie, czy jak się te pałaty nazywajš. Jest z nim Lily Boyne.
Pierwszym rozmówcš był Gulliver Ashe, zdolny, chwilowo bezrobotny, młody Anglik tuż po trzydziestce, wyranie zbity z tropu liczbš swoich lat, drugim - Conrad Lomas, student ze Stanów, wręcz tryskajšcy młodociš, wzrostem wyższy od Gul-livera, choć już ten uchodził za wysokiego. Gulliver nie miał dotšd okazji go spotkać, lecz sporo o nim słyszał. Uwagę swojš, która wzbudziła tak żywš reakcję, skierował nie tylko do Amerykanina, ale i do jego towarzyszki, Tamar Hernshaw. Miejsce akcji: doroczny bal w Oksfordzie, wydarzenie od miesięcy z niecierpliwociš oczekiwane. Czas akcji: prawie jedenasta w nocy, lecz że w rodku lata, więc ciemnoć jeszcze nie zgęstniała, zresztš do reszty zgęstnieć w ogóle nie miała. Ponad rzęsicie owietlonymi namiotami, z których dochodziły dwięki muzyki różnych gatunków, wzdymała się granatowa, jakby przydymiona kopuła nieba z kilkoma żółtymi punkcikami gwiazd. Ogromny księżyc, podobny do pokruszonego sera, utknšł nisko w gałęziach drzew, które rosły za odnogš rzeki Cherwell, opływajšcej tereny college'u. Tamar i Conrad dopiero przyjechali, nawet jeszcze nie zdšżyli ze sobš zatańczyć. Gulliver zagadnšł ich tak poufale, bo znał Tamar, wprawdzie niezbyt blisko, i znał jej towarzysza, choć tylko ze słyszenia. Na widok dziewczyny poczuł lekkš irytację, ponieważ jego partnerkš tej wyjštkowej nocy miała być Violet, matka Tamar, lecz w ostatniej chwili skrewiła. Gulliver za Violet nie przepadał, ale zgodził się jej
towarzyszyć na probę Gerarda Hernshawa. którego życzenia traktował jak rozkazy. Gerard, znacznie od Gullivera starszy, był wujem Tamar, choć nie w literalnym tego słowa znaczeniu, jako że Violet nie była jego siostrš rodzonš, lecz stryjecznš. Siostra Gerarda Patricia, przewidziana jako partnerka dla Jeńki na Ri-derhooda, również zawiodła, choć z istotnego powodu (w odróżnieniu od Violet, która najwyraniej żadnego nie miała): stan zdrowia ojca Gerarda, od jakiego już czasu złożonego chorobš, niespodziewanie się bowiem pogorszył. Gulliver nie posiadał się oczywicie ze szczęcia, że w ogóle go zaproszono, lecz zarazem odczuwał złoć, bo kojarzšc go w parę z Violet, Gerard spychał go siłš rzeczy w szeregi wapniaków. Wolałby już mieć za towarzyszkę Tamar, choć i do tej panny nie pałał nadmiernš sympatiš. Drażniła go jej niemiałoć, raził brak obycia. Blada, chuda i wiotka przypominała wyglšdem uczennicę, nie dbała o siebie, brakowało jej stylu, a krótko ostrzyżone proste włosy czesała jak mała dziewczynka, z przedziałkiem z boku głowy. W białej sukni wyglšdała, jego zdaniem, przesadnie już dziewiczo. Choć zdarzało mu się czasem wštpić we własnš skłonnoć do płci odmiennej, wolał dziewczęta mielsze, wiedzšce, czego chcš. Zresztš Tamar jako partnerka dla niego w ogóle nie wchodziła w rachubę, wiedziano wszak nie od dzisiaj, że wybiera się na bal ze swoim nowym znajomym, inteligentnym młodym Amerykaninem, którego poznała przez kuzyna, Leonarda Fairfaxa. Gerard, najwyraniej poczuwajšcy się do winy z powodu absencji Violet, pocieszał co prawda Gullivera, że na pewno sobie kogo poderwie, jednak na razie nie zanosiło się na żaden podbój, dziewczęta były bowiem co do jednej zajęte. Naturalnie póniej, gdy ich towarzysze się popijš, sytuacja winna się poprawić. Gulliver wałęsał się bez celu, owiewany ciepłym powietrzem niebieskawego mroku, z nadziejš na spotkanie kogo znajomego, tymczasem pierwsza napotkana znajoma osoba, włanie Tamar, wzbudziła w nim raczej rozdrażnienie niż radoć. Dodatkowym ródłem irytacji było dlań i to, że, po długich zresztš namysłach, nie włożył błękitnej, marszczonej koszuli z żabotem, jakie miała na sobie większoć męskich przedstawicieli młodszego pokolenia, lecz przywdział konwencjonalny, biało-czarny wieczorowy uniform, taki sam, w jakich mieli wystšpić, o czym z góry wiedział, Gerard, Jcnkin i Duncan. Gulliver, który sam siebie uważał
za przystojnego mężczyznę, był wysokim, szczupłym brunetem o prostych, lnišcych włosach i wšskim, z lekka haczykowatym nosie, z którego kształtem w końcu się pogodził, kiedy kto nazwał go orlim. Jego oczy - przeliczne, jak go zapewniano -miały barwę czystego, bez żadnych cętek, złocistego, roztopionego bršzu. Teraz wręcz palił się do tańca i byłby szczerze wciekły na Gerarda za pozbawienie go partnerki, gdyby nie fakt, że to włanie Gerard zapłacił za jego kartę wstępu (diabelnie drogš), bez której w ogóle nie byłby się dostał na bal. Podczas gdy w głowie Gullivera kłębiły się te myli, Conrad Lomas, rzuciwszy Tamar bškliwe przeprosiny, pomknšł w stronę pawilonu, w którym miał się podobno bawić David Crimond. Na długich jak tyki nogach pucił się biegiem przez trawnik, zostawiajšc Gullivera i Tamar samych. Tamar, zaskoczona tak nagłš rejteradš, nie pospieszyła za partnerem. Otwierało to pewne widoki przed Gulliverem, który też w istocie zastanawiał się przez chwilę, czyby nie skorzystać z okazji i nie poprosić dziewczyny do tańca. Zawahał się jednak, przewidujšc, że gdyby mu odmówiła, poczułby się bolenie dotknięty. Poza tym nie chciał jej sobie brać na głowę. W gruncie rzeczy był rad, choć się w duszy nad sobš użalał, że może się tak wałęsać bez celu, samotny voyeur. Zresztš włanie postanowił wrócić do pokoju, gdzie Gerard z resztš paczki poił się szampanem, i poprosić do tańca Rose. Co prawda przyszła z Gerardem, ale ten nie miałby zapewne nic przeciwko odstšpieniu partnerki, a perspektywa, o jakiej Gulliver nie mógł dotšd nawet marzyć: opasania ramieniem kibici Rose Curtland, była nieodparcie pocišgajšca. Tymczasem przepadła szansa, jakš mógł mieć u Tamar, i dziewczyna odwróciła się na pięcie.
- To był Conrad Lomas, prawda? - zapytał jš Guli. - Co go tak nagle ugryzło?
- Pisze rozprawę na temat marksizmu w Wielkiej Brytanii -wyjaniła.
- Więc musiał się naczytać prac Crimonda.
- On go wręcz ubóstwia - przyznała. - Przeczytał wszystko, co Crimond napisał, ale dotšd nie miał okazji poznać samego autora. Chciał, żebym znalazła kogo, kto mógłby go Crimon-dowi przedstawić, ale uznałam, że to by nie było w porzšdku. Nie wiedziałam, że tu dzisiaj będzie.
pawilon, gdzie grano nastrojowš staromodnš muzykę, walce, tanga, powolne fokstroty, przeplatane wirowymi tańcami szkockimi i swobodnymi gigami, które można tańczyć, jak się komu podoba. Z oddali dolatywał hałaliwy jazgot, wytwarzany przez słynnš grupę pop. W innym namiocie grano tradycyjny jazz, w jeszcze innym muzykę country. Rose i Gerard, obydwoje wymienici tancerze, odnaleliby się w każdym z tych muzycznych gatunków, uznali jednak, że wieczór nostalgicznych wspomnień winien nastrajać klasycznie. Orkiestra college'u grała Straussa. Rose skłoniła głowę na okryte czarnš tkaninš ramię partnera. Była wysoka, on jeszcze wyższy. Tworzyli pięknš parę. Twarz Gerarda, okrelanš mianem surowej, najtrafniej scharakteryzował jego szwagier, handlarz dziełami sztuki, nazywajšc jš kubi-stycznš. Składało się na niš kilka mocno zarysowanych, dominujšcych płaszczyzn, opiętych na wyrazistej strukturze kostnej, gładkie, prostokštne czoło oraz nos, raczej tępo cięty niż spiczasty. Całoć mogłaby sprawiać wrażenie surowej kompozycji geometrycznych figur, ożywiała jš jednak i harmonijnie spajała przebijajšca spod tych rysów siła ducha, która czasem nadawała im wyrazu ironicznego rozbawienia, a umiech zmieniała często w drwišcy, szelmowski grymas. Oczy miały barwę metalicznie niebieskš, kręcona czupryna - bršzowš, a choć nie mieniła się już, jak niegdy, czystym, kasztanowatym połyskiem, zachowała dawnš bujnoć i nie została jeszcze dotknięta siwiznš, mimo że jej posiadacz przekroczył już pięćdziesištkę. Rose miała włosy proste, gęste i stroszšce się zwykle w puszyste blond aureole. Przeglšdajšc się ostatnio w lustrze, przestraszyła się, czy ta masa puszystych, płowych wicherków nie przybiera aby, en bloc, barwy kawy z pieprzem. Panna Curtland miała ponadto ciemnoniebieskie oczy i bezsprzecznie ładny nosek, odrobinę retrousse. Figurę zachowała dziewczęcš, co tego wieczoru uwydatniała prosta, ciemnozielona balowa suknia. Rose uchodziła za uosobienie spokoju, co niektórych drażniło, za to na innych działało kojšco. Nader często umiechała się blado, jak w tej włanie chwili, choć jej rozkołysanym uczuciom daleko było do stanu zupełnej błogoci. Taniec z Gerardem napełniał jš szczęciem. Gdybyż jeszcze umiała, co on jej czasem zalecał, odkrywać i przeżywać wiecznoć w ulotnej chwili bieżšcej! Powinna być przecież szczęliwa już z tego po prostu powodu, że jego silne ramię opasywało
jej kibić, a delikatne, lecz stanowcze ruchy ciała prowadziły jš płynnie w tańcu. Od dnia, kiedy Gerard odkrył przyjaciołom swe zamiary, nie mogła się wprost doczekać tego balu. To on postarał się o zaproszenie dla Tamar i Conrada. Tymczasem teraz, gdy pragnienia Rose się spełniały, ona błšdziła mylami daleko. Umiechnęła się z lekkš goryczš i cicho westchnęła.
- Zgaduję, o czym mylisz - szepnšł.
- Wiem.
- O Sinclairze.
- Tak.
Co prawda Rose na razie wcale o Sinclairze nie mylała, ale pamięć o nim zrosła się tak cile z osobš Gerarda, że mogła bez skrupułów udzielić twierdzšcej odpowiedzi. Sinclair, brat Rose, piękny, złoty efeb", już od dawna nie żył. Naturalnie, wspomniała go tego wieczoru, kiedy wchodziła na teren kolegium, bo stanšł jej przed oczami tamten dawno miniony letni dzień, kiedy przyjechała w odwiedziny do brata-studenta pod koniec jego pierwszego roku na uniwersytecie i Sinclair szepnšł jej do ucha: Spójrz, tamten dršgal to włanie Gerard Hernshaw". Rose, młodsza od brata, chodziła jeszcze do gimnazjum. Ostatnie listy Sinclaira do domu były wręcz pełne Gerarda. Rose wywnioskowała z ich treci, że jej brat jest w star...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin