Smith Wilbur - Odglos Gromu.rtf

(1042 KB) Pobierz
SCAN-dal

WILBUR SMITH

 

 

 

Odgłos Gromu

Tom II Sagi rodu Courteneyów

 

(Przełożył Artur Leszczewski)


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tę książkę dedykuję moim dzieciom -

SHAUNOWI i LAWRENCE

oraz CHRISTIAN LAURIE


1. Po czterech latach włóczęgi przez dzikie bezdroża wozy ledwie trzymały się kupy. Prawie wszystkie osie kół i drewniane piasty zastąpiono prymitywnymi częściami z miedzi; spod łat na płachtach pokrywających wozy wyglądały zaledwie resztki oryginalnego płótna; w zaprzęgach złożonych z osiemnastu wołów, przetrzebionych napadami drapieżników i plagami chorób, zostało jedynie po dziesięć zwierząt. Ale ta dobiegająca kresu sił karawana wiozła kły pięciuset słoni - plon strzelby Seana Courteneya - skarb, który będzie mógł zamienić na prawie piętnaście tysięcy złotych suwerenów, gdy tylko dotrze do Pretorii.

Po raz kolejny dane było Seanowi zostać bogatym człowiekiem. Jego ubranie, powyciągane i całe w plamach, nosiło ślady licznych choć nieudolnych napraw; to, co miał na nogach, z trudem można by nazwać wysokimi butami, mimo że podzelowano je nowymi pode­szwami z twardej, bawolej skóry. Długa, zmierzwiona broda przy­krywała do połowy jego pierś, a gęste, czarne włosy wiły się w nieładzie na karku, gdzie zostały przycięte tępymi nożycami, równo z kołnierzem płaszcza. Chociaż wygląd wcale na to nie wskazywał, był naprawdę bogaty: w kość słoniową i w złoto zdeponowane w podziemiach Volkskaas Bank w Pretorii.

Sean osadził konia na małym wzniesieniu wyrastającym przy drodze i przyglądał się z leniwą przyjemnością nadciągającym wozom. Czas na własną farmę i żonę, pomyślał nie bez satysfakcji. Miał już trzydzieści siedem lat i dawno przestał być młodzieńcem. Najwyższy czas kupić farmę. Wiedział, o jaką mu chodzi, i dokładnie już zaplanował, w którym miejscu postawi dom i zagrody - umieści je na brzegu skarpy, żeby wieczorami mógł usiąść na szerokim ganku i spoglądać ponad równiną na rzekę Tugelę lśniącą w oddali.

- Jutro rano dotrzemy do Pretorii. - Głos za nim przerwał jego marzenia i Sean obrócił się w siodle, żeby spojrzeć na Zulusa przykucniętego koło konia.

- Mbejane, to było dobre polowanie.

- Nkosi, zabiliśmy wiele słoni. - Mbejane pokiwał głową i Sean po raz pierwszy zauważył kilka siwych pasm w gęstych, kręconych włosach Murzyna. Mbejane także nie był już młodzieniaszkiem.

- I zrobiliśmy kawał drogi - ciągnął dalej Sean, a Mbejane ponownie kiwnął głową, potwierdzając z namaszczeniem jego słowa.

- Mężczyznę nuży długi szlak - mówił w zamyśleniu Sean. - Nadchodzi czas, że chce spędzić dwie noce w tym samym miejscu.

- I usłyszeć śpiew żon, kiedy pracują razem na polu - Mbejane starał się przedłużyć marzenia. - I obserwować swoje bydło, gdy synowie odprowadzają je o zachodzie słońca do zagrody.

- Ten czas nadszedł dla nas obu, przyjacielu. Wracamy do domu, do Ladyburga.

Mbejane wstał i włócznie uderzyły o tarczę z niewyprawionej skóry bawołu. Twarde mięśnie pod lśniącym atłasem skóry napięły się, gdy Murzyn podniósł głowę i uśmiechnął się do Seana. Uśmiech Mbejane aż promieniował nieskazitelną bielą. Sean odwzajemnił go i przez chwilę obaj szczerzyli wesoło zęby jak dwaj chłopcy, którym udał się złośliwy dowcip.

- Nkosi, jeśli popędzimy woły, to możemy dotrzeć do Pretorii jeszcze dziś wieczór.

- Możemy spróbować - zachęcił go Sean i skierował konia w dół zbocza, żeby przeciąć drogę wozom.

Na końcu karawany, jadącej z trudem w białym żarze afrykańskiego poranka, powstało jakieś zamieszanie i szybko rozszerzało się wzdłuż linii wozów. Szczekanie psów i krzyki służących dopingowały jeźdźca, który w pełnym pędzie zdążał do czoła karawany. Z daleka było widać, że jeździec niemal leży w siodle, poganiając kucyka łokciami i piętami. Kapelusz opadł mu na plecy, trzymając się jedynie dzięki zawiązanemu na szyi sznurkowi, a ciemne włosy były zburzone przez pęd powietrza.

- To lwiątko ryczy głośniej niż lew, który go spłodził - mruknął Mbejane, ale na jego twarzy widać było wyraz uwielbienia, kiedy przyglądał się, jak młody jeździec zatrzymuje kuca w pełnym biegu, tak że zwierzę niemal przysiadło na ogonie.

- Przy okazji niszczy pysk każdego konia, na którego go wsa­dzić. - Głos Seana był równie szorstki jak głos Mbejane, ale w oczach rysował się ten sam wyraz miłości, gdy patrzył na syna, który odciął brązowe ciało małej antylopy od siodła i zrzucił je na ziemię obok wozu. Dwóch poganiaczy wołów rzuciło się, żeby podnieść upolowane zwierzę, a Dirk Courteney uderzył piętami kuca i pogalopował do miejsca, gdzie czekał ojciec i Mbejane.

- Tylko jedna? - spytał Sean, gdy Dirk kierował kuca, żeby znaleźć się za nimi.

- Och nie, mam trzy. Trzy antylopy trzema strzałami. Nosiciele broni przyniosą pozostałe. - Dirk powiedział to w zupełnie naturalny sposób, jakby nie było nic niezwykłego w tym, że dziewięcioletni chłopiec zdobywa mięso dla całego obozu. Następnie rozsiadł się wygodnie w siodle, trzymając wodze w jednej ręce, a drugą kładąc niedbale na udach w wiernej imitacji swojego ojca.

Marszcząc lekko brwi, żeby ukryć rozpierającą go dumę i miłość, Sean przyjrzał się uważnie synowi. Piękno rysów twarzy chłopca było wręcz niemęskie, w oczach Dirka kryła się niewinność, a gładką skórą mogłaby się poszczycić niejedna dziewczyna. Promienie słońca wydo­bywały głęboką czerń jego gęstych włosów, a szeroko rozstawione oczy były ocienione długimi rzęsami i obramowane delikatnymi łukami brwi. Oczy chłopca miały kolor szmaragdu, skóra odcień złota, a włosy barwę kruczego skrzydła - twarz wyglądała, jakby wymode­lował ją złotnik. Sean przeniósł wzrok na usta syna i poczuł ukłucie niepewności. Usta były zbyt szerokie, wargi zbyt miękkie i pełne. Ich kształt sprawiał wrażenie, jakby chłopiec się dąsał.

- Dirk, nie robimy dzisiaj żadnych postojów. Żadnych popasów, aż dotrzemy do Pretorii. Pojedź wzdłuż karawany i powtórz to woźnicom.

- Poślij Mbejane. On nic nie robi.

- Powiedziałem, że ty masz pojechać.

. - Tato! Już dosyć się dziś napracowałem.

- Ruszaj, do diabła! - ryknął Sean czując, że niepotrzebnie się unosi.

- Dopiero co wróciłem, to niesprawiedliwe, żebym... - zaczął Dirk, ale Sean nie pozwolił mu skończyć.

- Za każdym razem, jak cię o coś poproszę, słyszę same wymówki. Zrobisz, co ci każę. - Patrzyli sobie w oczy; wzrok Seana pełny wściekłości, a Dirka niechętny i nadąsany. Sean rozpoznał ten wyraz twarzy ze zdumieniem. Zapowiadało się na kolejną próbę sił, które ostatnio coraz częściej ich rozdzielały. Czy i tym razem skończy się tak samo jak zawsze? Czy będzie musiał przyznać się do porażki i użyć znowu sjamboka? Kiedy to było? - dwa tygodnie temu - gdy Sean skarcił syna za niedbałe opiekowanie się kucykiem. Dirk stał cały czas obrażony, a kiedy ojciec skończył mówić, oddalił się i zniknął wśród wozów. Sean rozmawiał z Mbejane, starając się zapomnieć o całej sprawie, gdy nagle z głębi obozu dobiegł ich skowyt bólu i Sean pobiegł w tamtym kierunku.

Dirk stał w środku obozowiska. Twarz miał pociemniałą od gniewu, a u jego stóp leżał szczeniak z żebrami rozbitymi kopniakiem i wył z bólu.

Rozwścieczony Sean zbił syna, ale nawet wtedy nie użył okrutnego bata - sjamboka - ze skóry hipopotama, tylko kawałka liny. Następnie zabronił Dirkowi wychodzić z wozu.

W nocy Sean posłał po Dirka i zażądał przeprosin. Chłopiec zacisnął tylko zęby i potrząsnął przecząco głową.

Sean zbił go ponownie linką, ale tym razem już na chłodno i bez złości. Dirk trwał nadal w swoim uporze.

W końcu, doprowadzony do ostateczności, Sean sięgnął po sjambok. Dziesięć świszczących uderzeń, z których każde trafiło w pośladki chłopca, nie przerwało jego milczenia. Mimo że po każdym razie jego ciałem wstrząsały dreszcze, chłopak tylko mocniej zaciskał zęby. Sean czuł gorzki smak żółci w ustach, a wstyd i poczucie winy powodowały, że po czole spływały mu krople potu. Podnosił i opuszczał rękę zupełnie mechanicznie, czując jak ściska mu się serce.

Kiedy w końcu Dirk wydał z siebie okrzyk bólu, Sean odrzucił sjambok i zatoczył się na ścianę wozu, z trudem łapiąc powietrze i starając się opanować mdłości.

Dirk nie przestawał krzyczeć i płakać z bólu i Sean porwał go w ramiona, tuląc do piersi.

- Przepraszam, tatusiu! Przepraszam. Nigdy już tego nie zrobię, obiecuję ci. Kocham cię, tylko ciebie i nigdy już tak nie postąpię - płakał Dirk, przyciskając się do ojca z całych sił.

Przez następne dni żaden ze służących nie uśmiechnął się ani nie odezwał się do Seana nawet słowem poza potwierdzeniem przyjęcia rozkazów. W karawanie nie było ani jednego człowieka, wliczając w to także Mbejane, który nie zdecydowałby się kraść i kłamać, żeby tylko Dirk Courteney dostał wszystko, co sobie zamarzy i w tej samej chwili, gdy wypowie swoje życzenie. Ludzie byli zdolni znienawidzić każdego, nie wyłączając Seana, kto by odmówił chłopcu tego przywileju.

To było dwa tygodnie temu. Teraz, gdy Sean patrzył na skrzywione usta syna, zastanawiał się, czy będzie musiał przechodzić ponownie przez to samo.

Zupełnie nieoczekiwanie Dirk się uśmiechnął. Była to jedna z tych zmian jego nastroju, która potrafiła zupełnie rozbroić Seana.

- Pojadę, tatusiu. - Powiedział to tak pogodnie, jakby się zgłaszał na ochotnika do pracy, i szybko zawrócił kuca. Po chwili jechał stępa od wozu do wozu.

- A to szczeniak! - mruknął pod nosem Sean na użytek Mbejane, ale w głębi serca wyrzucał sobie brak umiejętności postępowania z synem. Sam go wychowywał wśród wozów, które miały zastąpić mu dom, i przyrody, która była szkołą chłopca. Dirk wyrastał w towarzy­stwie dorosłych mężczyzn, a z racji swojego urodzenia miał nad nimi bezdyskusyjną przewagę.

Od czasu śmierci matki, pięć lat temu, chłopak nie miał żadnego kontaktu z delikatną kobiecą naturą. Nic dziwnego, że wyrósł na małe, dzikie zwierzątko.

Sean starał się nie myśleć o matce Dirka. Gdzieś w głębi duszy nękało go poczucie winy i potrzebował sporo czasu, żeby się z nim uporać. Jego żona już nie żyła. Nic nie zyska na rozpamiętywaniu przeszłości. Odsunął od siebie ponure myśli, które zdołały całkowicie zaćmić niedawną radość, uderzył konia końcami lejc i skierował go na południe w stronę linii niskich wzgórz na horyzoncie i w kierunku Pretorii.

Chłopak jest dziki, ale gdy tylko dotrą do Ladyburga, wszystko się zmieni, zapewniał sam siebie. W szkole wybiją mu głupstwa z głowy, a w domu nauczę go dobrych manier. Wszystko będzie w porządku.

 

Tego wieczora, trzeciego grudnia 1899 roku, Sean sprowadził wozy ze wzgórz i rozbił obóz nad rzeką Apies. Kiedy zjedli późny obiad, przykazał Dirkowi położyć się spać w wozie. Następnie wdrapał się na grzbiet wzgórza i rozejrzał po rozległej równinie. W świetle księżyca ziemia świeciła srebrnoszarą poświatą, rozciągając się w ciszy, jak wzrokiem sięgnąć. To było jego dawne życie. Odwrócił się na pięcie i zrobił kilka kroków w kierunku świateł miasta, które zapraszająco mrugały do niego z doliny pod nimi.


2. Znów doszło do przykrego spięcia, kiedy Sean nakazał Dirkowi pozostać rano z wozami, więc przekraczając most na Apies przed wjazdem do miasta, nie był w najlepszym nastroju. Biegnący koło niego Mbejane z łatwością dotrzymywał kroku koniowi.

Zatopiony we własnych myślach, Sean skręcił w ulicę Church, zanim zauważył nienaturalną ruchliwość mieszkańców. Kolumna jeźdźców zmusiła go do zjechania ze środka ulicy. Przyglądał im się z ciekawością, kiedy go mijali.

Mężczyźni z miasta, odziani w ubrania domowej roboty, jechali w formacji, która przy odrobinie wyobraźni mogła zostać uznana za czwórki. Jednak Seana zadziwiła głównie ich liczba - dobry Boże! W szeregu musiało jechać co najmniej dwa tysiące ludzi. Wszyscy, od młodych chłopców po siwych starców byli obwieszeni ładunkami amunicji, a każdy z nich miał w olstrach przy kolanie karabin typu mauzer. Do siodeł były przywiązane zrolowane koce, menażki i garnki. Nie było żadnych wątpliwości. Ci ludzie udawali się na wojnę.

Stojący na chodniku mężczyźni i kobiety pozdrawiali jeźdźców.

- Geluk hoor! Strzelajcie celnie!

- Spoedige terugkoms.

Burowie śmiali się radośnie i odpowiadali gapiom okrzykami. Sean nachylił się w siodle ku ładnej dziewczynie, która stanęła obok jego konia. Machała energicznie chusteczką. Sean spostrzegł, że na jej rzęsach błyszczą niczym rosa na trawie kropelki łez.

- Dokąd oni jadą? - musiał podnieść głos, żeby przekrzyczeć wiwaty.

Dziewczyna spojrzała na niego i w tej chwili jedna z łez oderwała się od rzęs, spłynęła jej po policzku i spadła na bluzkę.

- Do pociągu, a gdzieżby indziej?

- Do pociągu? Do jakiego pociągu?

- Patrzcie, jadą działa.

Zdezorientowany Sean podniósł wzrok i zobaczył dwa ciężkie działa, toczące się z hałasem po bruku. Umundurowani działowi w niebieskich koszulach szamerowanych złotem siedzieli sztywno na kozłach poganiając konie, które z widocznym wysiłkiem ciągnęły olbrzymi ciężar. Wysokie koła okute metalem i zamki aż błyszczały w słońcu. W przeciwieństwie do nich długie lufy były szare.

- Mój Boże! - wyszeptał Sean. Obrócił się do dziewczyny, złapał ją za ramię i w podnieceniu potrząsnął mocno. - Dokąd oni się udają? Niech mi pani powie, dokąd oni jadą?

- Menheer! - Wyrwała się z jego uścisku.

- Proszę! Przepraszam panią. Musi mi pani powiedzieć - wołał za nią Sean, gdy dziewczyna pośpiesznie zniknęła w tłumie.

Siedział przez dłuższą chwilę osłupiały, aż wreszcie jego umysł zaczął pracować.

To była wojna. Ale gdzie i przeciwko komu?

Z pewnością żadne powstanie plemienne nie wymagałoby takiej liczby ludzi do jego stłumienia. Sean nie znał nowocześniejszej broni od tego typu dział.

Nie, to była wojna białych ludzi.

Przeciwko republice Oranje? Niemożliwe, to bratnia republika.

Więc przeciwko Brytyjczykom? Ta myśl zaszokowała go. A jed­nak - a jednak słyszał takie pogłoski pięć lat temu. Jedna wojna z imperium brytyjskim już kiedyś wybuchła. Pamiętał doskonale rok 1895 i atak Jamesona. Przez długie lata, kiedy był odcięty od cywilizacji, mogło się wiele zdarzyć - a teraz bezwiednie znalazł się w samym środku wydarzeń.

Sean szybko zastanowił się nad swoją sytuacją. Był poddanym brytyjskim. Urodził się w Natalu pod Union Jack. Co prawda wyglądał jak rodowity Bur, mówił jak Bur, nawet jeździł na koniu jak Bur. Urodził się w Afryce i nigdy jej nie opuszczał - ale w rzeczywis­tości był tak samo Anglikiem, jakby mieszkał w pobliżu dzwonów kościoła Bow w Londynie.

Założywszy, że to jest rzeczywiście wojna pomiędzy Burami i Brytyjczykami, a on zostanie złapany przez Burów - co się z nim wtedy stanie?

Z pewnością skonfiskują mu wozy i kość słoniową, może wsadzą go do więzienia, nawet zastrzelą jako szpiega!

- Muszę się stąd jak najszybciej wydostać - powiedział pod nosem, a następnie zawołał Mbejane. - Chodź tutaj. Wracamy jak najszybciej do wozów.

Zanim dotarli do mostu, Sean zmienił plan. Musiał się upewnić, że jego domysły są słuszne. Był tylko jeden człowiek, do którego mógł się udać, i musiał podjąć to ryzyko.

- Mbejane, wrócisz sam do obozu. Znajdź Nkosizana Dirka i każ mu się nie ruszać z miejsca. Możesz go nawet związać, jeśli okaże się to konieczne. Nie rozmawiaj z nikim i nie pozwól Dirkowi z nikim rozmawiać. Zrozumiałeś?

- Zrozumiałem, Nkosi.

Sean, z wyglądu podobny do innych białych mieszkańców Afryki, zaczął się przedzierać przez tłumy ludzi, kierując się ku sklepowi położonemu na końcu miasta, w pobliżu stacji kolejowej.

Kiedy ostatnio robił zakupy w sklepie, nad drzwiami wisiał świeżo pomalowany na złoto i czerwono szyld z napisem: “I. Goldberg. Importer & Exporter, Hurtownia Handlu Maszynami Górniczymi. Skup: złota, kamieni szlachetnych, skór, kości słoniowej i produktów naturalnych”.

Pomimo wojny, a może właśnie dzięki niej, sklep Goldberga wydawał się dobrze prosperować. Wewnątrz było wielu kupujących i Sean kręcił się przez chwilę pomiędzy nimi, szukając właściciela.

Znalazł go właśnie przy próbie sprzedania kawy klientowi najwyraźniej sceptycznie nastawionemu do jakości produktu. Dyskusja na temat wyższości ziaren kawy oferowanej w sklepie pana Goldberga nad towarem oferowanym u konkurenta po drugiej stronie ulicy stawała się coraz bardziej zawzięta.

Sean oparł się o wypełnioną towarami ladę, nabił fajkę, zapalił i czekając cierpliwie, przyglądał się Goldbergowi. Ten człowiek mógłby być adwokatem, jego argumenty okazały się dostatecznie mocne, żeby przekonać Seana, a w końcu i klienta. Mężczyzna zapłacił, zarzucił worek kawy na ramię i mrucząc coś pod nosem wyszedł ze sklepu, zostawiając Goldberga czerwonego i spoconego z wysiłku, ale promie­niejącego satysfakcją.

- Nic nie schudłeś, Izzy - przywitał go Sean.

Goldberg przyglądał mu się przez chwilę niepewnie sponad swoich okularów w złotych oprawkach, aż rozpoznał przybysza i uśmiech znikł z jego twarzy. Ze zdziwienia zamrugał oczyma, szybko skinął głową w stronę zaplecza i sam zniknął w biurze. Sean podążył za nim.

- Panie Courteney, czy pan oszalał? - Goldberg czekał na niego, roztrzęsiony ze zdenerwowania. - Jeśli pana złapią...

- Słuchaj, Izzy. Wróciłem wczoraj w nocy. Nie rozmawiałem z żadnym białym przez cztery lata. Co tu się do cholery dzieje?

- Nic pan nie słyszał?

- Nie, do diabła. Nic nie wiem.

- To wojna, panie Courteney.

- To widzę. Ale gdzie? Przeciwko komu?

- Na wszystkich granicach - Natal, Cape.

- Przeciw?

- Imperium brytyjskiemu. - Goldberg pokręcił głową, jakby nie dowierzał własnym słowom. - Rozpoczęliśmy wojnę z całym brytyj­skim imperium.

- My? - zapytał ostro Sean.

- Republika Transwalu i Wolna Prowincja Oranje. Wygraliśmy już kilka potyczek - Ladysmith jest oblężone, Kimberley, Mafeking...

- Ty, osobiście?

- Urodziłem się w Pretorii. Jestem Burem.

- Wydasz mnie?

- Oczywiście, że nie. Zawsze był pan dobrym klientem.

- Dziękuję, Izzy. Muszę się stąd wydostać możliwie jak najszybciej.

- To będzie rozsądne.

- A co z moimi pieniędzmi w Volkskaas - mogę je podjąć? Izzy spojrzał na niego smutnym wzrokiem.

- Zamrozili konta bankowe wszystkich wrogów.

- Cholera! Niech to diabli! - Sean zaklął wściekle i szybko się opanował. - Izzy, mam dwadzieścia wozów wyładowanych dziesięcio­ma tonami kości słoniowej. Wozy stoją pod miastem. Jesteś zaintere­sowany?

- Ile?

- Dziesięć tysięcy za całość: woły, wozy, kość - wszystko.

- To nie byłoby patriotyczne, panie Courteney - zdecydował niechętnie Goldberg. - Nie wolno handlować z wrogiem. Zresztą mam tylko pańskie słowo, że to dziesięć ton.

- Cholera, Izzy, nie jestem brytyjską armią. Całość jest warta dwadzieścia tysięcy.

- Chce pan, żebym kupił towar nie oglądając go i nie zadawał żadnych pytań? W porządku, dam panu cztery tysiące - w złocie.

- Siedem.

- Cztery i pół - odparł Izzy.

- Ty draniu.

- Cztery i pół.

- Nie, do cholery. Pięć.

- Pięć?

- Pięć!

- W porządku, pięć.

- Dziękuję, Izzy.

- Cała przyjemność po mojej stronie, panie Courteney. Sean opisał mu szybko miejsce, gdzie zostawił wozy.

- Możesz wysłać kogoś i kazać to zabrać. Zamierzam uciec do granicy z Natalem, jak tylko się ściemni.

- Niech pan się trzyma z dala od drogi i linii kolejowej. Joubert ma trzydzieści tysięcy ludzi w północnym Natalu, zebranych wokół Ladysmith i wzgórz Tugeli. - Goldberg podszedł do sejfu i wyjął z niego pięć małych worków. - Chce pan sprawdzić?

- Ufam tobie tak samo, jak ty zaufałeś mnie. Żegnaj, Izzy. - Schował ciężkie worki pod koszulę i zatknął je za paskiem.

- Powodzenia, panie Courteney.


3. Do zachodu słońca zostało nie więcej niż dwie godziny, kiedy Sean skończył płacić służącym. Przesunął po podłodze wozu malutką stertę suwerenów ku ostatniemu człowiekowi i jeszcze raz nastąpił skomplikowany rytuał pożegnania: poklepywanie się i ściskanie dłoni, powtarzanie formalnych zwrotów. Następnie wstał z krzesła i spojrzał na otaczającą go grupę mężczyzn. Siedzieli w kucki, patrząc na niego nieruchomymi oczyma, w których potrafił wyczytać swój własny żal z powodu rozstania. Żył z tymi ludźmi, pracował i dzielił trudy obozowego życia. Nie było teraz łatwo się rozstać.

- To koniec - powiedział.

- Yebho, to koniec - zawtórowali mu chórem i nikt się nie poruszył.

- No idźcie już.

Jeden z nich wolno wstał i zebrał swoje rzeczy: karoos, czyli skórzany koc, dwie włócznie, podarowaną mu przez Seana koszulę. Ułożył sobie zawiniątko na głowie i spojrzał na Seana.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin