Masterton Graham - Zaraza.doc

(1791 KB) Pobierz
Graham Masterton

Graham Masterton

 

 

Zaraza


KSIĘGA PIERWSZA

 

Epidemia

 

Rozdział 1

 

Właściwie spał jeszcze, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi. Jego dźwięk rozbrzmiał mu w głowie z początku cicho, lecz natarczywie, niczym odgłos monety wrzucanej do głębokiej studni. Z każdą chwilą był jednak coraz wyraźniejszy, ktoś stojący pod drzwiami przyciskał guzik dzwonka coraz dłużej i silniej.

 

Wreszcie otworzył oczy i stwierdził, że to już poranek.

 

Chwileczkę! zacharczał. W ustach miał sucho po długim, głębokim śnie. Mimo to dzwonek wciąż uparcie dzwonił, przyciskany dłonią kogoś bardzo natarczywego.

 

Zwlókł się z łóżka, pochylił się, żeby podnieść z podłogi płaszcz kąpielowy i z trudem wsunął nogi w gumowe klapki.

 

Powlókł się do holu. Przez matowe szkło drzwi frontowych dojrzał sylwetkę kogoś niskiego, krępego, w błękitnej koszuli, wciąż przyciskającego dzwonek.

 

Chwileczkę! znów wydobył z siebie głos. Tym razem poszło mu już o wiele lepiej. Zaraz otwieram.

 

Odsunął zasuwę, otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Jaskrawe słońce Florydy niemalże go oślepiło. Ciepły poranny wiaterek poruszał palmami rosnącymi wzdłuż podjazdu. Niebo jaśniało już pełnym błękitem.

 

Czy to pan jest doktor Petrie? zapytał go niecierpliwie poranny przybysz.

 

Był dobrze zbudowany, ubrany byle jak, najwyraźniej czynił to w pośpiechu. W rękach ściskał kapelusz, a na twarzy miał wyraz kojarzący się z miną zmaltretowanego psa.

 

Zgadza się. Która godzina?

 

Nie wiem odparł mężczyzna niecierpliwie. Może pół do dziewiątej, może dziewiąta. Chodzi o moje dziecko. Chłopak zachorował. Naprawdę zachorował.

 

Obawiam się, że niedługo może umrzeć. Musi pan ze mną pojechać.

 

Czy nie mógł pan zatelefonować do szpitala?

 

Zrobiłem to. Zapytali mnie, co jest chłopakowi, a kiedy odpowiedziałem, powiedzieli, że powinienem skontaktować się z jakimś lekarzem. Powiedzieli, że objawy nie wskazują na nic groźnego. Ale z moim synem jest coraz gorzej. Obawiam się najgorszego.

 

Mężczyzna drżał i był spocony, a ciemne obwódki pod jego oczyma aż nadto świadczyły, jak mało spał ostatniej nocy. Doktor Petrie podrapał się po zarośniętym policzku i pokiwał głową. Po wczorajszym przyjęciu czuł, jakby jakiś ciężki młot kołatał mu w głowie. Potrafił jednak rozpoznać przerażenie i udrękę stojącego przed nim człowieka.

 

Niech pan wejdzie do środka i na chwilę usiądzie. Za dwie minuty będę gotów.

 

Mężczyzna w błękitnej koszuli posłusznie wszedł do domu za doktorem Petriem, był jednak zbyt zdenerwowany, aby chociaż na moment usiąść. Doktor Petrie wszedł do sypialni, zrzucił z siebie płaszcz kąpielowy i w pośpiechu się ubrał. Na nogi nałożył sandały, przygładził dłonią zmierzwione brązowe włosy, po czym sięgnął po swoją torbę medyczną i kluczyki od samochodu.

 

W holu mężczyzna wreszcie usiadł na skraju drewnianej ławy, na której rozrzucone były stare pisma medyczne. Wpatrywał się w błyszczący parkiet wzrokiem, jaki doktor Petrie widział już tak wiele razy. „Dlaczego to się przydarzyło akurat mnie? Dlaczego mnie? Przecież na świecie jest tak wiele innych ludzi".

 

Panie...

 

Kelly, Dave Kelly. Mój syn także ma na imię Dave, David. Czy jest pan gotów, doktorze?

 

Tak. Czy chce pan, żebyśmy jechali moim samochodem?

 

Wolałbym. Dave Kelly pokiwał głową. Nie byłby ze mnie dzisiaj najlepszy kierowca.

 

Doktor Petrie zatrzasnął frontowe drzwi i obaj mężczyźni znaleźli się na zewnątrz; owiało ich gorące powietrze, słońce zalało oślepiającymi promieniami.

 

Nie opodal stał zaparkowany niebieski lincoln continental doktora. Obok przystanął zdezelowany, podniszczony czerwony furgon, który bez wątpienia należał do pana Kelly'ego. Na drzwiach miał wymalowane: „Speedy Motors, sp. z o.o." Wsiedli do lincolna i doktor Petrie włączył klimatyzację. Był marzec i o tej porze temperatura przekraczała już trzydzieści stopni w cieniu. Ciche, spokojne ulice modnego przedmieścia Miami, gdzie doktor Petrie mieszkał i pracował, zalane były słońcem. Okna schludnych, eleganckich i drogich domów, były zamknięte, żaluzje pozasuwane.

 

A teraz powiedział doktor, wycofując lincolna z podjazdu kiedy będziemy jechali, chcę usłyszeć od pana, co dzieje się z pańskim synem. Proszę opowiedzieć mi o wszystkich symptomach. Aha, i jeszcze niech mi pan powie, dokąd mam jechać.

 

Do centrum odparł Kelly, ocierając pot z powiek. Mieszkam niedaleko północno-zachodniego skraju 20 Ulicy.

 

Po chwili wyjechali na ulicę. Doktor nacisnął na gaz i samochód skierował się Burlington Drive w kierunku południowym. Urządzenie klimatyzacyjne szybko osuszyło pot pana Kelly'ego i teraz z kolei mężczyzna zaczął się trząść.

 

Dlaczego wybrał pan akurat mnie? zapytał doktor Petrie. Przecież znalazłby pan ze stu doktorów bliżej domu.

 

Pan Kelly zakaszlał.

 

Polecono mi pana. Mój szwagier, jest prokuratorem, był kiedyś pańskim pacjentem. Zatelefonowałem do niego i poprosiłem, żeby mi podał nazwisko najlepszego, jego zdaniem, lekarza. Mówię panu, doktorze, mój chłopak potrzebuje naprawdę najlepszego. Jeżeli jest z nim tak źle, jak wygląda, tylko najlepszy lekarz mu pomoże.

 

No to jak źle wygląda? Doktor Petrie szerokim łukiem ominął parkującą ciężarówkę.

 

Kiedy do pana wyjeżdżałem, nie miał nawet siły otwierać oczu. Jest biały jak papier. O dziesiątej czy jedenastej wieczorem dostał drgawek, które nie ustały do rana. Od tego czasu podawałem mu wodę i aspirynę. Czy dobrze postąpiłem?


Doktor Petrie pokiwał głową.

 

W każdym razie mu pan nie zaszkodził. Ile on ma lat?

 

Właśnie ukończył dziewięć.

 

Doktor Petrie skręcił na 441 Ulicę i lincoln niknął teraz w kierunku południowym. Doktor popatrzył na swój stary zegarek. Było kilka minut po dziewiątej. Westchnął. Fatalny początek jak na poniedziałek. Przyjrzał się swojemu odbiciu w samochodowym lusterku i ujrzał krótko ostrzyżonego typowego amerykańskiego lekarza w średnim wieku, z kacem aż nadto wyraźnie wymalowanym na twarzy.

 

Co bardziej zgryźliwi koledzy-lekarze nadali kiedyś doktorowi Petriemu przydomek „Święty Leonard od geriatrii", a to dlatego, że jego klientelę stanowili w dużej mierze starsi i nieprzyzwoicie bogaci ludzie głównie stare wdowy o bezgranicznych fortunach, opalone na brąz w odcieniu przypominającym kolor skórzanych toreb używanych przez listonoszy. Drugi powód przezwiska był taki, że doktor Petrie wyglądał aż nieprzyzwoicie świętoszkowato. Odnosiło się wrażenie, że zaledwie połowę swej szerokiej wiedzy medycznej uzyskał dzięki nauce i praktyce; drugą podarował mu sam Bóg. Poza tym był wysoki, szczupły i sprawny, miał jasne oczy i przyjazną, szczerą twarz to wszystko pracowało na jego sukces.

 

Doktor Petrie spoglądał na swoją pracę w ten sposób: bogate starsze damy potrzebują opieki medycznej tak, jak wszyscy inni ludzie i skoro on sam potrafi zarabiać dużo pieniędzy, udzielając im porad, czasami nawet dotyczących wyimaginowanych przez nie chorób, nie ma w tym nic złego, ani z punktu widzenia medycyny, ani etyki. A poza tym, rozmyślał, mimo pieniędzy, które już zarobiłem, jestem wystarczająco odpowiedzialnym człowiekiem, aby zwlec się z łóżka w gorący poniedziałkowy poranek i jechać przez całe miasto do ciężko chorego dziecka.

 

Żałował w tej chwili, że nie jest na tyle zrównoważonym człowiekiem, by odmawiać sobie alkoholu; poprzedniego wieczoru wypił osiem solidnych drinków na przyjęciu w klubie golfowym.

 

Kto jest teraz z chłopakiem? zapytał Kelly'ego.

 

Matka. Miała iść do pracy, ale została w domu.

 

Czy podaliście mu coś do jedzenia albo do picia, poza wodą?

 

Dostawał tylko wodę. Mówię panu, w jednej chwili dzieciak ma czterdzieści stopni gorączki, a w następnej jest już zimny jak lód. Przez cały czas ma suche usta, językiem ledwie porusza. Uznałem, że woda będzie najlepsza.

 

Doktor Petrie zatrzymał samochód na czerwonych światłach i oczekując na ich zmianę, bębnił palcami po kierownicy, rozmyślając.

 

Kelly popatrzył na niego, blady, przerażony, próbując ukrywać oznaki zdenerwowania.

 

Czy przypomina to objawy jakiejś znanej panu choroby? zapytał.

 

Doktor Petrie uśmiechnął się.

 

Niczego nie mogę panu powiedzieć, zanim nie zobaczę chłopaka odparł. Jak pracują jego zwieracze?

 

Jego co?

 

Zwieracze. Czy są luźne, czy nie? Jak oddaje stolec? Pan Kelly pokiwał głową.

 

No właśnie. Leci z niego jak z syfonu.

 

Ruszyli i Kelly zaczął wskazywać drogę.

 

Po kilku zakrętach dotarli do skrzyżowania, na którego jednym z rogów znajdował się wielopoziomowy garaż. Wjechali do niego i doktor zaparkował obok zdezelowanej ciężarówki. W rogu walały się stare zderzaki, fragmenty karoserii i inne rdzewiejące części do samochodów.

 

Kelly wysiadł z lincolna.

 

Niech pan idzie za mną powiedział. Mieszkamy nad garażem.

 

Doktor Petrie wziął torbę lekarską i popatrzył na lincolna. Następnie ruszył za Kellym. Wspięli się na górę po drgających schodach przeciwpożarowych, po czym przez zawalony różnymi gratami balkon dostali się do mieszkania Kelly'ego. Było tu ciemno, ponuro, śmierdziało stare, skisłe mleko.

 

Glorio, przyprowadziłem lekarza! zawołał pan Kelly. Nie było odpowiedzi.

 

Kelly poprowadził Petriego przez mieszkanie w kierunku wąskiego holu. Znajdował się tutaj złamany stojak na parasole, a ściany oblepione były fotografiami samochodów wyścigowych.

 

Tędy powiedział Kelly. Delikatnie otworzył drzwi znajdujące się na końcu holu i wprowadził doktora Petriego do kolejnego pomieszczenia.

 

Chłopak leżał w wygniecionej, mokrej od potu pościeli. W pokoju panował wstrętny smród: mimo otwartego okna śmierdziało kałem i uryną. Chłopak był chudy i wysoki jak na swój wiek. Miał bardzo krótko ścięte włosy, co w połączeniu z bladością i cierpieniami, które przeżywał, nadawało mu wygląd ofiary obozu koncentracyjnego.

 

Oczy miał zamknięte, lecz powieki były nabrzmiałe, niebieskie niczym śliwki.

 

Koścista klatka piersiowa chłopaka falowała; oddychał szybko, gwałtownie, z widocznym wysiłkiem. Jego ręce, spoczywające na pościeli, drżały. Matka przykładała mu do czoła zimne ręczniki.

 

Nazywam się Petrie powiedział Leonard, kładąc na moment swoją dłoń na ramieniu matki. Była drobną kobietą o kręconych włosach, mogła mieć około czterdziestu lat. Ubrana była w zniszczoną różową sukienkę, na

 

twarzy miała ślady makijażu, którego nie zdążyła zetrzeć od czasu, gdy zachorował jej syn.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin