Masterton Graham - Krzywa Sweetmana.doc

(1528 KB) Pobierz
GRAHAM MASTERTON

GRAHAM MASTERTON

 

 

KRZYWA SWEETMANA

 

 


KSIĘGA PIERWSZA

WSZECHMOCNY

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Był typem człowieka, który może każdego wprawić w zakłopotanie. Wyglądał na

ponuraka, złośliwca i choleryka.0211111

Siedział samotnie przy stoliku na małym tarasie Old World Restaurant przy Sunset

Boulevard, grzebiąc widelcem w porcji smażonych jaj; na jego twarzy widoczny był grymas

głębokiego niesmaku.

Jego niewiarygodnie duży wzrost rzucał się w oczy nawet wtedy, gdy siedział. Miał

kruczoczarne włosy zaczesane do tyłu i lustrzane okulary przeciwsłoneczne. Nosił czarne

dżinsy i trzy ciężkie złote bransolety na przegubie prawej ręki. Ostry nos i wysokie kości

policzkowe wskazywały na ormiańskich albo czeskich przodków.

Był piątek. Nad Los Angeles zawisła gęsta mgła wczesnego poranka, a poprzez smog

przebijały się ku słońcu jedynie wysokie bliźniacze sylwetki drapaczy chmur Century City.

Po drugiej stronie ulicy widoczny był ogromny zegar świetlny, informujący wszystkich

zainteresowanych, że jest godzina dziewiąta dwadzieścia siedem, a temperatura wynosi

siedemdziesiąt siedem stopni Fahrenheita. Ruch na ulicy był niewielki, monotonny,

mężczyzna jednak co jakiś czas unosił głowę. Czynił to niemal odruchowo w chwilach, gdy

niedaleko przy krawężniku parkowały samochody.

Minęło kilka minut, gdy do klienta zbliżył się młody, Piegowaty kelner. Niósł na tacy

dzbanek z kawą.

Jeszcze kawy, proszę pana? — zapytał. Mężczyzna bez słowa uniósł w jego kierunku

filiżankę.

— Czy życzy pan sobie czegoś jeszcze? Mamy ciasto naleśnikowe, bułeczki nadziewane

jagodami, a także lody w polewie czekoladowej.

Mężczyzna przecząco potrząsnął głową.

Kelner zaczął zbierać brudne naczynia z jego stolika.

— Czy widział pan wczoraj wieczorem najnowszy film Woody’ego Allena? — wciąż

chciał nawiązać rozmowę. — Nie mogłem wytrzymać ze śmiechu. Naprawdę nie mogłem

wytrzymać ze śmiechu.

Wysoki mężczyzna uniósł głowę. W dwóch lustrach jego przeciwsłonecznych okularów

odbiło się dwóch piegowatych kelnerów.

— Rachunek — wyszeptał.

Kelner lekko się uśmiechnął, po czym wzruszył ramionami.

— W porządku — powiedział. — Po prostu chciałem być dla pana uprzejmy.

— Nie widzę takiej potrzeby.

Kelner przez chwilę się wahał, po czym zabrał widelec i nóż, których używał mężczyzna, i

szybko zniknął, nerwowo oglądając się za siebie. Mężczyzna wciąż całkowicie go ignorował.

Przełknął łyk gorącej kawy, po czym sięgnął do kieszeni koszuli, szukając papierosów.

Zapalił jednego, niemalże z namaszczeniem, posługując się pudełkiem zapałek z napisem

,,Benihana’s of Tokyo”. Rozsiadł się wygodniej na krześle, najwyraźniej delektując się

smakiem dymu. Zegar po drugiej stronie ulicy wskazywał godzinę dziewiątą trzydzieści.

Mężczyzna nie sprawiał wrażenia osobnika, który o czymkolwiek w tej chwili myśli.

Spoglądał na świat zza lustrzanych okularów z wyrazem twarzy, który mógł świadczyć

zarówno o zainteresowaniu, jak i znudzeniu, bólu lub złości.

Właściwie sam nie wiedział, o co mu chodzi.

Czekał jeszcze przez cztery minuty, po czym podniósł się zza stolika i ruszył w kierunku

kasy. Roiło się tam od kelnerów przenoszących na tacach desery brzoskwiniowe, jaja na

bekonie i najprzeróżniejsze napoje. Sala restauracyjna była pełna; starzy bywalcy palili

papierosy, żartowali i śmiali się jeden przez drugiego. Mężczyzna położył przy kasie

dziesięciodolarowy banknot razem ze swoim rachunkiem, odwrócił się i szybko wyszedł.

Dziewczyna za kasą, nastolatka o jasnobrązowych włosach, skasowała sześć dolarów i

dwadzieścia pięć centów, po czym rozejrzała się za kimś, komu mogłaby wydać resztę. Nie

zobaczyła jednak nikogo, więc głośno zawołała do młodego kelnera:

— Hej, Myron! Facet z dziewiątego stolika nie odebrał reszty!

Po chwili Myron podszedł do niej i powiedział:

— W porządku, dopiero co wyszedł. — Zabrał pieniądze, po czym wybiegł z restauracji na

zalany słońcem chodnik.

Popatrzył w prawą stronę i stwierdził, że chodnik jest niemal pusty; ujrzał jedynie

Meksykankę i odruchowo pomyślał, że kobieta ma biodra jak słonica. Przeszedł w lewo i

skręcił na rogu, kierując się na Holloway Drive.

Początkowo nie zauważył mężczyzny. Pobiegł w kierunku parkingu znajdującego się na

tyłach restauracji, tam jednak nikogo nie było. Wówczas dopiero rozejrzał się wzdłuż ulicy i

mniej więcej pięćdziesiąt jardów przed sobą, w cieniu rozłożystych drzew liściastych,

zobaczył mężczyznę nachylającego się nad otwartym bagażnikiem srebrnego grand prix.

— Hej, proszę pana! — zawołał, mężczyzna jednak zdawał się go nie słyszeć. Wówczas

Myron ruszył w stronę samochodu, niezgrabnie poruszając się w swych podniszczonych,

służbowych klapkach. Zatrzymał się dopiero w odległości jakichś pięciu jardów od pojazdu,

w momencie gdy zdał sobie sprawę, co stanowi zawartość bagażnika.

Wysoki mężczyzna odwrócił się w jego kierunku.

— O co chodzi? — wysyczał. Lustrzane okulary skrywały jego oczy, co przeraziło Myrona

jeszcze bardziej niż zawartość bagażnika samochodu.

Opanował się jednak na tyle, że zdołał wyciągnąć przed siebie rękę z garścią

pogniecionych banknotów i monet, wilgotnych od potu.

— Pan za… za… Pan zapomniał reszty — wyjąkał. — Rachunek wynosił tylko sześć

dolarów i dwadzieścia pięć centów.

Wysoki mężczyzna przez chwilę ani nie odpowiadał mu, ani się nie ruszał. W końcu

zatrzasnął bagażnik i jakby z namysłem, powoli, podszedł do kelnera.

— Dziękuję — powiedział zimnym tonem i odebrał pieniądze z ręki chłopaka.

Kelner wierzchem dłoni otarł pot z czoła. Wyglądało na to, że tym razem nie dostanie

napiwku, a zresztą w ogóle o to nie dbał, zważywszy, co zobaczył w bagażniku. Ostrożnie,

siląc się na spokój, powiedział:

— Życzę panu miłego dnia — po czym natychmiast cofnął się i pośpieszył do restauracji.

Na rogu Holloway i Sunset zatrzymał się na chwilę i popatrzył za siebie. Mężczyzna wciąż

stał przy samochodzie i spoglądał w jego stronę. Słońce odbijało się od szkieł lustrzanych

okularów niczym ostrzeżenie.

— Złapałeś go? — zapytała dziewczyna o długich, jasnobrązowych włosach, gdy Myron z

powrotem znalazł się w restauracji.

Młody kelner popatrzył na nią i pokiwał głową.

— Tak. Podziękował mi.

Dziewczyna przyjrzała się jego spoconej twarzy.

— Co się stało, Myron? Wyglądasz, jakby było ci niedobrze.

Myron zachowywał się przez chwilę tak, jakby jej w ogóle nie usłyszał. Wreszcie

zareagował:

— Co? Och, nie, nie jest mi niedobrze. Po prostu myślę sobie, że szczęśliwie od niego

uciekłem.

— Uciekałeś od niego? Czy on może był pederastą albo jakimś zboczeńcem?

Kelner przecząco potrząsnął głową.

— Cholera, ten facet miał w bagażniku swojego samochodu więcej broni palnej, niż

mogłabyś znaleźć w niejednym arsenale. Musiałabyś to zobaczyć. Cały bagażnik wypełniony

był karabinami i rewolwerami.

— No to na co jeszcze czekasz? Nie zamierzasz zawiadomić policji?

Myron wytarł twarz papierową serwetką.

— Żartujesz? Przecież to był chyba jakiś maniakalny zabójca. Każdy, kto ma tyle broni, z

całą pewnością lubi jej używać. Nie mam najmniejszej ochoty, żeby użył jej przeciwko mnie.

— Zamierzasz więc pozwolić, żeby facet pozostał na wolności? To wstrętne.

Przy jednym ze stolików w rewirze Myrona zasiadły dwie kruczowłose dziewczyny o

błyszczących oczach i w obcisłych koszulkach, musiał więc wziąć swoją tacę i blok z

rachunkami.

— To nie jest wstrętne, po prostu mam zamiar zachować moją głowę w całości —

powiedział wyniośle. — Mam zamiar jeszcze długo nosić ją na ramionach.

Dziewczyna prychnęła lekceważąco i wzięła kolejnego miętowego cukierka z koszyczka

stojącego po jej lewej stronie.

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

Poprzedniego wieczoru w krzakach w Griffith Park znaleziono jedenastą już ofiarę

Dusiciela z Los Angeles i pani Benduzzi znów z niechęcią myślała o wyprowadzeniu Ricarda

na spacer. Siedziała wygodnie na wyłożonej grubymi poduszkami różowej, aksamitnej

kanapie, całą swoją osobą prezentując, do czego może doprowadzić codzienne jedzenie

ciastek z kremem i pizzy pepperoni. Na głowie miała lekko przekręconą perukę w kolorze

popiołu, a trzymanego na kolanach Ricarda tak mocno przyciskała do swego łona, że

biednemu psu oczy niemal wychodziły na wierzch.

— Droga pani Benduzzi — odezwał się do niej John. — Jestem pewien, że Dusiciel nie

poluje na pudle. Moim zdaniem zainteresowany jest raczej istotami ludzkimi.

— Możesz sobie mówić — westchnęła pani Benduzzi. — Ale Ricardo to przecież prawie

człowiek! Prawda, mój ukochany? Kiedy zostajemy sami w domu, on do mnie, mówi. Byłbyś

zdziwiony, co mi wtedy opowiada.

John spokojnie podrapał się po karku. Nie miał wątpliwości, że dzisiaj pani Benduzzi

rozpoczęła popijanie swojego koktajlu bardzo wcześnie. Co właściwie miała robić kobieta w

średnim wieku, mieszkająca w Beverly Hills? Nie pozostawało jej nic innego, jak kręcić się

bez celu po eleganckim i drogim domu oraz objadać się i pić za dużo teąuilli. Była zbyt gruba,

żeby zainteresował się nią jakiś mężczyzna, i zbyt samotna, żeby stosować dietę. Oprócz

męża, który zajmował wysokie stanowisko w CBS i miał długie wąsy i obwisły brzuch,

Ricardo był jedynym stworzeniem, wobec którego żywiła jakiekolwiek uczucia.

— A więc rezygnujemy dzisiaj ze spaceru? — zapytał John.

— Nie jestem pewna — odparła pani Benduzzi. — Prawdę mówiąc, dzisiaj jest też bardzo

gorąco, prawda? Chociaż nie byłam jeszcze na dworze. Nie mam na to ochoty, gdy ten

maniak kręci się w pobliżu.

— Pani Benduzzi, zapewniam panią, że jeśli wyjdę z Ricardem na spacer, będzie on przy

mnie całkowicie bezpieczny. Oddam za niego życie, jeżeli będę musiał.

— Och, nie mów tak — westchnęła pani Benduzzi. — Wiesz co, zamiast męczyć mojego

pieska, lepiej zrobisz, jak nawoskujesz samochód. A z Ricardem pójdziesz jutro. Może do

tego czasu złapią tego maniaka. To wstrętne, że taki typ może sobie chodzić bezkarnie i

terroryzować biedne zwierzęta.

— Pani Benduzzi, on wcale…

Ale pani Benduzzi już go nie słuchała. Zajęła się okrywaniem pocałunkami futra swojego

ulubieńca. Johnowi zbierało się na wymioty, gdy widział takie traktowanie zwierząt, ale od

czasu, gdy zaczął wyprowadzać na spacery psy w Hollywood i Beverly Hills, rozumiał to

postępowanie: psy i koty bywały bardzo często jedynymi przyjaciółmi takich kobiet jak pani

Benduzzi. Poza tym jeśli zamierzał przez dłuższy czas uzupełniać podobną pracą swoje

dochody, musiał przywyknąć do takiego zachowania. Nie mógłby zarabiać dziesięciu dolarów

na godzinę, gdyby otwarcie wyrażał, co myśli o damie, która całuje i pieści swojego pieska.

— Dobrze — powiedział z rezygnacją. — Jeżeli tak pani sobie życzy…

Pani Benduzzi uśmiechnęła się do niego pobłażliwie i wyciągnęła swą różową, tłustą rękę.

— Jest pan taki wyrozumiały, panie Cullen. Gdybym była pięć lat młodsza i nie miała tak

twardych zasad…

John uścisnął jej dłoń tak mocno, żeby wbić pierścionek z diamentem i szafirem w jej

skórę; chciał, żeby chociaż trochę ją to zabolało.

— Pani Benduzzi, lepiej już pójdę i nawoskuję samochód — powiedział głosem na tyle

uwodzicielskim, by myślała, że przed chwilą złożyła bardzo kuszącą propozycję. Tak

naprawdę to nie był nią zdziwiony. Sam przed sobą przyznawał, że jeszcze nigdy w życiu nie

wyglądał tak podniecająco, seksownie. Był wysoki, muskularny, a ponieważ pracował

nieregularnie, miał czas, aby opalić się na głęboki, ciemny brąz. Wciąż tkwiło w nim coś, co

nie pozostawiało wątpliwości, że nie jest rodowitym Kalifornijczykiem; ciągła czujność

charakteryzująca ludzi wychowanych w miastach Wschodniego Wybrzeża. Ta cecha jednak

sprawiała, że dla kobiet takich jak pani Benduzzi był jeszcze bardziej atrakcyjny. Miał

kościstą twarz, długi, prosty nos i brązowe oczy. Ludzie, których lubił, wyczytywali w nich

życzliwość i czułość, natomiast ci, których nie lubił, widywali w nich denerwującą pustkę i

brak zainteresowania.

Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Bardziej niż kiedykolwiek w ciągu ostatniego tygodnia

zachciało mu się papierosa. Właśnie przed tygodniem rzucił palenie.

Niezupełnie jeszcze zdawał sobie sprawę, dlaczego jego życie przybrało taki, a nie inny

obrót. Wyprowadzanie psów i woskowanie samochodów nie stanowiły zajęć, jakich

należałoby się spodziewać po chłopaku, który w wieku lat osiemnastu przyrzekł uroczyście

rodzicom, że będzie co najmniej drugim Frankiem Lloydem Wrightem. Jednak już podczas

dwóch pierwszych lat studiów na uniwersytecie w Trenton, w New Jersey, zrozumiał, że

architektura to nauka mająca niewiele wspólnego z budowaniem idealnych miast, a nawet w

miarę wygodnych domów, w których mogliby mieszkać ludzie. Gdy podjął pracę zawodową

w tej dziedzinie, uznanie szefa zyskał tylko raz: Kiedy wymyślił sposób na pokrycie dachu

mniejszą od normalnej o dwadzieścia procent liczbą dachówek. W wieku dwudziestu sześciu

lat ostatecznie porzucił architekturę, pozostawiając po sobie jako jedyną spuściznę dla

Ameryki dwa niewielkie supermarkety i kilka garaży w Ewing w stanie New Jersey.

Przyjechał do Los Angeles, żeby odnaleźć własną tożsamość, a może właśnie od niej

uciec; tego nie był pewien. Chciał także odszukać piękno i humanizm — cechy w jego

pojęciu bardzo rzadkie i drogie. W tym poszukiwaniu znalazł kiedyś właściwe miejsce. Przez

pięć lat pracował jako sprzedawca dla Euclida Schwarza, najpoważniejszego na Zachodnim

Wybrzeżu budowniczego kondominiów i domów wypoczynkowych. Jednak lewicowe

poglądy Johna tak bardzo denerwowały pana Schwarza, że pomijał go przy wszelkich

podwyżkach i awansach. To było jedynym powodem, dla którego John w końcu porzucił tę

pracę. W tym czasie przeżył gorzki zawód miłosny; kochał się w Angielce, która pracowała w

kasie chińskiego teatru. Zawód miłosny i utrata pracy zbiegły się w czasie i sprawiły, że

zapragnął znaleźć jakiekolwiek zajęcie, które byłoby spokojne, nie angażujące emocjonalnie.

Teraz miał trzydzieści dwa lata i wiódł spokojne życie, pogodzony ze światem i nie

wymagający już zbyt wiele od losu. Pisywał artykuły publikowane przez „Los Angeles

Liberał Journal”, umiarkowanie radykalne pisemko, optujące za zniesieniem rządu i

legalizacją pornografii, chociaż nie zawsze akurat w tej kolejności. Trochę czasu spędzał na

projektowaniu wioski przyszłości; jego wizje zamieszczały kolorowe magazyny poświęcone

architekturze. Przede wszystkim jednak remontował stary, zielony drewniany dom w Topanga

Canyon, w którym od kilku miesięcy mieszkał ze swoją nową przyjaciółką, Vicki. Poza tym

w ogródku przeprowadzał dziwaczne doświadczenia botaniczne, mające na celu znalezienie

substytutu trawy, której chronicznie nie znosił.

Dzisiaj jednak zarabiał pieniądze. Otrzymywał dziesięć dolarów za godzinę spacerowania

z rozpieszczonymi psami, wysłuchiwania zrzędzeń starych dam, woskowania ich prawie

nigdy nie używanych samochodów. Teraz czekało go właśnie to ostatnie zajęcie. Poszedł do

kuchni po szmaty i wiadro.

Kuchnia była wielkim pomieszczeniem, od podłogi po sufit wyłożonym białymi i

niebieskimi włoskimi kafelkami. W promieniach słońca, które wpadały do środka przez

wysokie okno, John ujrzał Yolande, czarną służącą. W białym czepku na głowie, przepasana

przepisowym białym fartuszkiem, czyściła kuchenkę gazową i śpiewała pod nosem The

Woman Behind Every Man.

— Jak się mają dzieci? — zapytał John, otwierając szafę i wyciągając z niej puszkę wosku

Turtle Wax.

— Och, dziękuję, w porządku — odparła Yolande. — Są czarne i dumne z tego powodu.

— Proszę, jacy rasiści.

Yolande uniosła głowę i popatrzyła na niego.

— Czyż nie wszyscy jesteśmy rasistami, panie Cullen? — zapytała. — Czyż cała światowa

polityka nie opiera się na rasizmie?

John zdjął pokrywę z puszki.

— Rasizm to tylko jej część, i to bardzo mała część. Gdyby czarni mniej mówili o kolorze

swojej skóry, już dawno na tym tle nie byłoby żadnych podziałów.

Yolande wzruszyła ramionami.

— Pan jest biały, panie Cullen. Gdyby pan był czarny, mówiłby pan inaczej.

— Możesz mówić do mnie John, jeśli chcesz.

— Lepiej niech pozostanie „pan Cullen”. — Umilkła na moment. — Czy zabiera pan

dzisiaj to grube bydlątko na spacer? — zapytała.

John przecząco potrząsnął głową.

— Pani Benduzzi boi się Dusiciela. Twierdzi, że mógłby zaatakować jej ukochanego psa.

Ja natomiast uważam, że Dusiciela stać na smaczniejsze kąski niż gruby Ricardo.

— Mówi pan tak, jakby te zbrodnie pana bawiły. Otworzył drzwi.

— Dzięki nim nie muszę się szwendać z tym bydlakiem po okolicy.

Yolande uśmiechnęła się. Z uśmiechem na twarzy była niezwykle piękna.

— Dzięki nim będzie pan czyścił do połysku zderzaki pani Benduzzi — zadrwiła z niego.

— Wiesz co? — zapytał nagle. — Co byś powiedziała na małą randkę? A może

interesowałoby cię szybkie pieprzonko?

Roześmiała się.

— Nawet gdybym nie wiedziała, że z kimś żyjesz, powiedziałabym nie, słodziutki.

— To zabawiaj się sama. Będziesz tego żałowała, kiedy się zestarzejesz.

John zamknął kuchenne drzwi i ocienioną ścieżką ruszył w kierunku garażu. Było

niezwykle gorąco jak na listopad, temperatura dochodziła do dziewięćdziesięciu stopni

Fahrenheita. Wyciągnął z kieszeni okulary przeciwsłoneczne i założył je. Od strony gór dotarł

do niego odgłos policyjnego helikoptera, warczącego nad autostradą. Zakaszlał.

W chłodzie klimatyzowanego garażu stał srebrny eldorado, wciąż jeszcze błyszczący po

ostatnim woskowaniu. Pani Benduzzi używała swojego samochodu jedynie wtedy, gdy

udawała się do fryzjerki na Beverly Boulevard; auto miało mniej niż sto mil przebiegu. John

nie zazdrościł go jednak swojej chlebodawczyni. Uwielbiał pojazdy z lat pięćdziesiątych,

duże, — ekstrawaganckie, o dużej mocy i spalające mnóstwo benzyny. Na podjeździe przed

domem pani Benduzzi parkował jego chrysler imperiał crown z 1959 roku. Teraz jednak

wsiadł za kierownicę eldorado. Wyjechał z garażu i zatrzymał auto w cieniu pod palmami.

 

Była 11.02. Gdyby John właśnie teraz wyszedł przed frontową bramę posiadłości pani

Benduzzi, zjawiłby się akurat w odpowiedniej chwili, by zobaczyć srebrnego grand prix,

odjeżdżającego od krawężnika i kierującego się na zachód. Wysoki mężczyzna w czarnych

spodniach i szarej koszuli prowadził auto jakby od niechcenia. Leciutko trącał kierownicę

palcami i palił papierosa. Rozmyślał o małej, blondwłosej kurewce, którą zabrał ostatniej

nocy sprzed sklepu ze sprzętem rybackim na Hollywood Boulevard. Rozmyślał o tym, jak z

rozszerzonymi oczyma siedziała na fotelu w jego pokoju, podczas gdy on prezentował jej

swojego automatycznego colta. Rozłożył go przy niej w czterdzieści pięć sekund, po czym

złożył go i załadował. Potem rżnął dziewczynę na łóżku. Zapakowawszy we właściwe

miejsce swój członek, stalową lufę załadowanego rewolweru wcisnął jej w odbyt.

Dziewczyna miała w sobie i mężczyznę, i jego broń. Niebezpieczeństwo tej zabawy tak ich

podnieciło, że wśród jęków i steków oboje osiągnęli potężne orgazmy.

 

ROZDZIAŁ TRZECI

 

John ściągnął wygniecioną koszulę i powiesił ją na ogrodowym płocie.

Najpierw spryskał samochód wodą z węża do podlewania trawnika, następnie wysuszył

karoserię delikatnymi, miękkimi szmatkami. Tak jak zwykle czynności te zabrały mu pół

godziny; pół godziny wyłącznie dla niego, pół godziny, kiedy mógł być sam na sam ze

swoimi myślami. O wiele bardziej lubił mycie samochodu niż wychodzenie z psem.

Samochody nie szczekały na siebie, mijając się, nie szarpały i nie próbowały się obwąchiwać.

Dokładnie wytarł przednią szybę. W cieniu było przyjemnie chłodno; bezmyślna praca

przynosiła błogi spokój.

Po półgodzinie John ujrzał Yolande zbliżającą się ku niemu z piwem na srebrnej tacy.

Wyprostował się, przeciągnął i odrzucił ściereczkę.

— Pani Benduzzi pomyślała, że pewnie jest pan spragniony — powiedziała służąca. W jej

głosie brzmiało lekkie zdziwienie.

John popatrzył ponad ramieniem dziewczyny w stronę domu. Ujrzał panią Benduzzi

stojącą w oknie, jakby uwięzioną w swoim klimatyzowanym pałacu. Pomachał do niej ręką.

Zadowolona czy zaskoczona, pomachała mu również.

— Słodziutki, jeżeli tylko dobrze się postarasz, możesz tutaj wiele osiągnąć — zauważyła

Yolande.

John łapczywie pociągnął potężny łyk lodowatego coorsa.

— Ja i pani Benduzzi? — zapytał z drwiną.

— A dlaczego nie? Jest bogata i bardzo pana lubi. Powiem panu coś w tajemnicy: cały

poranek spędziła przy tym oknie, spoglądając na pana pupę przez lornetkę, którą kiedyś

ukradła w operze.

— Czyżby spodziewała się, że coś zaśpiewam?

Yolande uśmiechnęła się.

— Nie wiem, po prostu opowiadam panu, jak się sprawy mają. Ta dama najwyraźniej pana

lubi i jest bardzo bogata.

Niespodziewanie spokój późnego poranka zakłócony został Przez głośny warkot

motocykla. Na podjeździe, siedząc na siodełku taniego pucha, ukazała się wysoka dziewczyna

w kasku, obcisłej koszulce i krótkich, białych szortach.

— Lepiej już pójdę — powiedziała Yolande z krzywym uśmiechem. — Jeśli pani

Banduzzi ją zobaczy, resztę dnia mogę uważać za straconą.

— Później jeszcze pogadamy. I dziękuję ci za piwo.

— Ja je tylko przyniosłam — zauważyła Yolande i odeszła, kołysząc biodrami.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin