Kolodziejczak Tomasz - Krew I Kamien.rtf

(693 KB) Pobierz

Prolog

Magwer spieszył się. W oberży „Pod Trzema Wołami" czekali na niego przyjaciele i piwo, a Magwer uważał, że nie ma to jak pogawędka przy pełnym dzbanie. Gliniane kubki stukają o ławy, karczmiane dziewki kręcą się w po­bliżu, czasem ktoś, podchmieliwszy sobie nieco, zaczyna snuć piękne opowieści. Bywa, że i inne ciekawe rzeczy przydarzą się w oberży - jakaś kłótnia albo bijatyka. Dawniej Magwer lubił te bójki. Potrafił walczyć, był silny i zwinny, nie bał się ani opryszków, ani grodowych. Teraz jednak unikał niebezpiecznych miejsc, bo Ostry zabronił rozrabiać" swoim ludziom.

Po porannym deszczu tarcica, którą wyłożono środek ulicy, stała się śliska, woda w rynsztokach wezbrała i śmierdziało bardziej niż zwykle. Magwer wciąż jeszcze nie przywykł do zapachu miasta, mimo iż przebywał w Daborze od miesiąca. Miał tu jeszcze przesiedzieć dru­gie tyle - cały jarmark i turniej. Magwer pochodził z kla­nu Asgów, wolnych kmieci, siejących pszenicę i chmiel. Co dzień rano musiał obejść wszystkich znajomych kupców zboża i piwowarów, zamienić z nimi kilka słów, czasem wręczyć jakieś podarunki. Tak nakazywał dobry handlo­wy obyczaj.

Popołudnia jednak miał Magwer wolne. Spędzał je przy kuflu, grając w kości, rozmawiając.

Nocami zakradał się pod pierzynę Gorady albo też opu­szczał Daborę, by spotkać się z Szepczącym. A ostatnio

Ostry wzywał całą grupę coraz częściej. Zbliżał się turniej i lada chwila należało się spodziewać nadejścia Szerszeni.

Zmierzchało, lecz po ulicach wciąż kręciło się sporo lu­dzi. Magwer dostrzegł wyłaniających się zza zakrętu, dźwigających lektykę tragarzy. Płócienne zasłony oddzie­lały od świata siedzącego w środku człowieka - pewnie jakiegoś urzędnika lub bardzo bogatego kupca- Niosło ją czterech rosłych mężczyzn, a drogę torowało dwóch odpę-dzaczy. Za lektyką biegło jeszcze kilku strażników.

Magwer przezornie odsunął się na lewą stronę ulicy. To nic przyjemnego zarobić po karku kijem. Jednak idący przed Magwerem ludzie nie zdążyli się cofnąć na czas. Fala przekleństw i krzyków przetoczyła się po ulicy, le­ktyka zwolniła nieco. Ta zmiana rytmu sprawiła, że jeden z tragarzy zmylił krok. Lektyką zatrzęsło, na chwilę za­winęło się płótno zakrywające okna. Tragarz wyprostował się zaraz, naprawiając błąd, lektyka wróciła do swego zwykłego położenia.

Przez ten krótki czas Magwer zobaczył jednak jej wnę­trze. W środku siedział niemłody już mężczyzna, odziany w bogate szaty. Nagłe zachwianie lektyki sprawiło, że stracił równowagę. Na jego twarzy malowała się złość i zdziwienie. Tyle zdążył dostrzec Magwer i uświadomił sobie, że zna twarz człowieka w lektyce, że widział go już na pewno, choć teraz nie potrafiłby przypomnieć sobie, kto to jest i gdzie się spotkali.

Magwer odprowadził wzrokiem oddalających się traga­rzy i poszedł dalej, zapominając szybko o całym wydarze­niu. Czekali na niego przyjaciele, dziewki i piwo.


1. Musisz mnie zabić

Magwer siedział przy ławie stojącej w kącie oberży. Pod przeciwległą ścianą zebrała się spora grupa ludzi. Otaczali starszego mężczyznę, głośno rozprawiającego o Szerszeniach - straszliwych wojownikach zza wschod­niej granicy. Magwer przysiadł się tam nawet na chwilę, ale szybko wrócił do swoich. Staruch opowiadał historie, które Magwer może tydzień wcześniej sam rozpuszczał po mieście. Tylko że on robił to tak, jak uczył Ostry, delikat­nie i ostrożnie, niejako mimochodem przy okazji innych gawęd. Plotka szła w ludzi, przekazywana dalej, zwykle cichcem i w tajemnicy. A ten stary gadał głośno, choć w karczmie siedzieć mogli szpicle. Albo mu już lata tak pomieszały w głowie, że się nie bał, albo wypił za dużo, albo sam był szpiegiem bana.

Teraz opowiadał o zwyczajach Szerszeni. Magwer pa­miętał swój strach i wzburzenie, gdy Ostry mówił o tym po raz pierwszy.

-  Urządzają uczty - chrypiał stary. - Porywają na nie dzieci, niemowlęta, które jeszcze dni dwudziestu czterech nie mają - zawiesił głos, łyknął piwo. - A potem zarzyna­ją je i jedzą surowe mięso.

-  Bajdurzysz, dziadu - mruknął jakiś niedowiarek.

-  Prawdę gadam! - zaperzył się staruch. - Przypomni­cie sobie moje słowa, jak przyjdą!

Magwer nie widział jeszcze gwardzistów Gniazda, zwa­nych Szerszeniami. Trzy lata temu matka nie pozwoliła mu pójść do Dabory na turniej. Teraz był już dorosłym

mężczyzną, na jego policzku wytatuowano znak Asgów i sam decydował o swoich czynach.

-  Masz - Berk trącił go ręką, podał drewniane kostki. W tym momencie drzwi karczmy otworzyły się. Do

środka wszedł niski jasnowłosy mężczyzna. Magwer podniósł rękę w geście powitania.

-  Witaj, Rodam.

Rodam Sari chwilę stał w drzwiach, jakby nad czymś rozmyślając. Wreszcie ruszył w stronę stołu Magwera, nie zwracając najmniejszej uwagi na podsuwającego dzban karczmarza.

Stawiał stopy powoli, z jakąś dziwną ostrożnością, jak­by był pijany. A przecież Rodam nie pił prawie nigdy.

Mężczyzna ciężko wsparł się dłońmi o blat stołu. Berk odłożył kości, Kolter przestał liczyć paciorki.

-  Co się stało, Rodam? - spytał cicho Magwer.

Sari spojrzał na niego, otworzył usta, chciał coś powie­dzieć, zawahał się. Oblizał wargi. Wreszcie pochylił się, przytykając prawie usta do ucha Magwera. I cicho, tak, by nikt prócz nich dwóch nie mógł usłyszeć, powiedział:

-  Dziś. Albo jutro. Musisz mnie zabić, Magwer.

Dabora szykowała się na przybycie Gwardii. Kupcy znosili swe towary do magazynów, karczmarze chowali co przedniejsze wina i wytaczali beczki podłych trunków, oj­cowie zamykali córki w komorach, odbierali broń synom. Teraz panował w mieście dodatkowy tłok. Na turniej i jar­mark zjechali możni z całych Leśnych Gór, mieszkańcy okolicznych wsi, kmiecie, wolni drwale, bobrownicy znad Strugi, no i przede wszystkim szklarscy mistrzowie z Uwegny. Ci ostatni nie mieszali się z tłumem. Uczniom i czeladnikom pozwolili szwendać się po mieście, sami zaś cały czas siedzieli w Gorczem, na dworze bana Leśnych Gór, Penge Afry.

W mieście, w czasie jarmarku, handlowano wszystkim - skórami i solą, drewnem i szlifierskimi głazami. Można tu było kupić szczenięta wilków i zwierzęta domowe. I broń. Piękne kamienne topory aż z Oltomar, skórzane

zbroje - jopy, tarcze i łuki. Wszystko to sprzedawano i wy­mieniano; na targowych placach kłębiły się tłumy ludzi; konwoje załadowanych wozów wjeżdżały do miasta. Nie po zboże i skóry jednak ciągnęli do Dabory kupcy z odle­głych krain. Na daborski jarmark przybywali przede wszystkim po szkło. Mistrzowie z Uwegny, jak co roku, zjawili się na dworze Penge Afry, by złożyć mu dań - cu­downe naczynia, przejrzyste tafle szyb, płatne paciorki, amulety, ozdoby. Padali przed banem na twarz, dziękując za to, że zechciał przyjąć dary, i prosząc, by otoczył Uweg-nę opieką w następnym roku. W czasie, gdy mistrzowie przebywali w Gorczem, warowni strzegącej stolicy Leś­nych Gór, szklarscy czeladnicy sprzedawali swe dzieła bo­gatym mieszczanom i kupcom.

Teraz jednak cała krzątanina ucichła, handel zamarł, wszyscy bowiem wiedzieli, że po Szerszeniach spodziewać się można najgorszego.

Dabora szykowała się na nadejście Gwardii.

- Przyjmowałem zboże od pisarzy z Równin Hortel-skich. Nigdy nie zdarzyło mi się pomylić przy nacinaniu liczebnych patyków i nikt nie mógł mi dorównać w ra­chunku na abaku - jęczał Rodam. - I na co mi to było, na co?!

Magwer znał Rodama od dawna, choć ostatnimi czasy ich drogi nieco się rozeszły. Jednak czasem spotykali się, by wypić dębniaka i pogwarzyć. Rodam, starszy nieco od Magwera, też pochodził z rodu wolnych drwali - łazęków. Dwa lata temu matka oddała go domowi Sarlów, kupców zbożowych, dzięki czemu Rodamowi udało się uzyskać pracę w spichlerzach bana.

Teraz potrzebował pomocy.

Wczoraj do domu Rodama przybył posłaniec w bar­wach władcy. Wręczył Sarlowi małą szklaną kulkę - Ja­rzębinę Przyzwania. Szkło kulki, kryształowe przy powie­rzchni, wewnątrz wypełniała pomarańczowa maź, jakby kłąb mgły, tętniący w powolnym rytmie. Lecz w miarę up­ływu czasu zgęstek ten rozpływał się, rzedniał. Tak naka-

zywała mu magia ujarzmiona przez mistrzów z Uwegny. Drugą taką kulkę zostawiał sobie zawsze wojewoda Dabo-ry - Aen Ideg. Jeśli Rodam uciekłby z miasta, obie Jarzę­biny natychmiast by poczerniały. Zdarzało się tak czasem, że ludzie wezwani przez bana umykali w puszczę. Ruszał za nimi pościg, ich rodziny wybijano, a dobra przechodzi­ły w ręce władcy.

W dniu, w którym kulka stanie się zupełnie przejrzy­sta, Rodam stanąć musi u wrót Gorczem.

Rodam nie wiedział, po co ban go wezwał. Tak jak nie potrafił tego przewidzieć nikt, komu wysłano jarzębinę. I bał się, z każdą chwilą ogarniało go coraz większe prze­rażenie.

Do banowych spichrzów co dzień jechały wozy ze zbo­żem, ciągnięte przez woły lub psy. Każdego dnia składano w magazynach setki worków. Wystarczyło z każdego ująć garść, nie, pół garści, by stać się bardzo bogatym człowie­kiem. Wszyscy to robili, czasem kogoś złapano i wtedy kaci rozwlekali jego trzewia na Rynku Sędziów. A na ród spływała hańba.

Rodam bał się, że właśnie w tej sprawie wezwano go do Gorczem. I dlatego chciał umrzeć.

Nie wystarczy jednak, że popełni samobójstwo - skoczy do rzeki napchawszy sobie kieszenie kamieniami lub rzu­ci się na sztylet. Nie wystarczy. Aen Ideg domyśliłby się, że Rodam sam przyzwał śmierć, by ukłuła go kolcem Czarnej Róży. A wtedy nic nie uratowałoby Sarlów przed śmiercią i poniżeniem.

Poprosił więc o pomoc Magwera. Wiedział, że musi zgi­nąć, ale chciał umrzeć tak, by na ród żony nie padł nawet cień podejrzenia.


2. Wojsko nadchodzi

-  Szepczący znów chodzą po ludziach - Gorada zaka­sała rękawy koszuli, spódnicę podciągnęła wysoko, do ko­lan. Nogi miała mocne, ręce silne, twarz okrągłą, piersi duże. Lecz mimo tej siły tkwiła w Goradzie jakaś łagod­ność; kiedy mówiła do Magwera, to jakby zwracała się do swego dziecka. Mąż Gorady umarł przed kilkoma laty, a drugiego na razie nie chciała brać. Jej dom stał w po­bliżu Wielkiego Wału i w czasie dużych jarmarków trzy ciasne izby odnajmowała gościom.

Magwer chwalił sobie to miejsce - Gorada karmiła do­brze, nie wtykała nosa w nie swoje sprawy i już pierwszej nocy przyszła do jego izby. Miała wszystkie zęby, jędrne ciało i gładką skórę, a jej grube dłonie o spierzchniętej skórze potrafiły pieścić delikatnie i miękko.

-  Tak? Szepczących zawsze było więcej przed turnieja­mi - usiadł na zydlu, sięgnął po dzbanek z mlekiem.

-  Ale dużo więcej ich teraz łazi. Tak gadają.

-  Kto gada?

-  Jak to kto? Baby na targu i dziady, co pod karczma­mi siedzą...

-  A zdarzyło się tak, żeby przed turniejem Szepczący nie łazili po wsiach?

-  Wiem przecież - mruknęła Gorada. - Ale nigdy tylu co teraz i nigdy nie opowiadali takich dziwności.

-  Gwardia idzie. A ludzkie plotki szybciej rosną niż młody świniak.

-  Jakby mówili tylko tyle, to by ich tak grodowi nie szukali. A znowu szła obława.

-  W lesie grodowi robią więcej hałasu niż tur. Nikogo nie schwytają.

-  Eee... Osiem lat temu złapali jednego Szepczącego. Tak go oprawili, że bez skóry trzy dni zdychał na palu. Ban sprowadził do tego mistrzów aż z Oltomar. Ci tak umieją ich otworzyć, że widać galaretę w środku, a człek oczami obraca i nic nie czuje...

Magwer kiwał głową, udając, że słucha słów Gorady. Musiał zobaczyć się z Ostrym. Niestety najbliższe spotka­nie wyznaczono dopiero za dwa dni.

-  Szepczący mniej nauczają - mówiła dalej Gorada. -Kiedyś objaśniali, co zrobić na puchliznę i jak czytać ru-ny, i jak wiatr zagadywać, żeby przy wyrębie niósł ogień we właściwą stronę. A teraz cięgiem bajają o dawnych czasach albo o banie, albo o Gwardii. Chłopy lubią tego słuchać...

-  Tb przecież też nauka, taka o dawnych latach.

-  Co mi z takiej nauki? Kaszy od tego nie przybywa. Gorada podeszła do okna, bo na podwórko wbiegł mały

chłopiec. Zatrzymał się przed domem. Zmęczony długim biegiem odetchnął głęboko kilka razy i spytał:

-  Czy tu mieszka pan Asga?

To ja - Magwer stanął przy oknie.

-  Mam powtórzyć słowa: „Pamiętam, co mówiłeś, i my­ślę o tym. Będę czekał".

Magwer kiwnął głową. Pogrzebał w sakiewce i rzucił chłopcu płatny paciorek. Malec odwrócił się i powoli po­szedł ku bramie. Mnóstwo takich dzieciaków kręciło się zwykle po rynkach Dabory. Za niewielką opłatą roznosiły wiadomości, listy i drobne przesyłki w obrębie miasta, a nawet do okolicznych wsi.

Magwer zacisnął palce na framudze okna.

Ostry, jeden z najsłynniejszych Szepczących, wzywał go. Słowa, które powtórzył mały, to jedno z ustalonych przywołań. Ostry czeka na Ścieżce Arfanów i pozostanie tam, dopóki Magwer nie przyjdzie.

Właśnie teraz, gdy najbardziej go potrzebował, Ostry

zjawiał się jak na zawołanie. Czy to tylko przypadek, czy może w tajemny sposób Ostry usłyszał wykrzykiwaną w myślach prośbę o pomoc...

-  Wychodzę, Gorada - Magwer odwrócił się od okna. -Nie wiem, kiedy wrócę, ale przyszykuj coś do jedzenia.

-  Dobrze...

-  I śpij. Może cię obudzę.

-  Dobrze - uśmiechnęła się.

Odtrącił wyciągniętą rękę żebraka, klnąc pod nosem wszystkich gałganiarzy spod Koguciej Bramy. Starczyło się zatrzymać albo zwolnić tylko na chwilę, by obskoczyli człowieka - starzy i młodzi, z powykręcanymi rękami, zgiętymi karkami, ślepi, beznodzy i ci z pomieszanymi ro­zumami.

Ban od czasu do czasu kazał grodowym czyścić ulice miasta z żebraków. Uciekali wtedy, a ilu chromych odzy­skiwało władzę w nogach, ilu ślepych przejrzało, a nie­mych przemówiło, tego nikt nie zliczy.

Krew większości tych, co naprawdę nie mogli uciekać, szybko wsiąkała w ziemię. Pod bramami robiło się luź­niej, lecz nigdy na długo. Do Dabory ciągnął każdy, kto stracił zdrowie, a kogo krewni wygnali z domu.

Magwer rozejrzał się wokół. Gdzieś tu powinien czekać Ostry.

Przekupki zachwalały placki jęczmienne, gliniane świ-stawki, koraliki. Dwa psy warczały na siebie wściekle, szykując się do walki. Ścieżką Arfanów spacerowały dzie­siątki ludzi.

- Jestem.

Młodzieniec usłyszał głos i odwrócił się gwałtownie.

-  Wzywałeś mnie - pochylił głowę.

Nigdy jeszcze nie widział Ostrego w takim stroju -szarym zniszczonym płaszczu, zielonych spodniach z gru­bego płótna, skórzanych ciżmach. Tylko broda została ta­ka jak zawsze, czarna, gęsta, zakrywająca usta, spleciona u dołu w mały warkoczyk. Włosy Szepczący wygolił zgod­nie z pasterskim obyczajem - krótko, a na czubku głowy do gołej skóry.

-  Chodźmy stąd - powiedział. Powoli ruszyli kii naj­bliższej oberży.

-  Skąd wiedziałeś, że cię potrzebuję?

-  Nie wiedziałem - Ostry pokręcił głową. - Co się stało?

-  Długo by gadać. Siądźmy najpierw. W jakiej sprawie mnie wezwałeś?

-  Gwardia już idzie. Wcześniej, niźli się wszyscy spo­dziewali. Czas zacząć robotę.

Oczy Magwera zabłysły.

-  Jestem gotów.

-  Wiem.

-  Ale - Magwer zawahał się - muszę zrobić jeszcze jedną rzecz. I nie wiem, czy mam się jej podjąć, czy nie.

Dotarli do karczmy. Panował tu zwykły tłok i zaduch, ale znaleźli ławę oddaloną nieco od innych. Karczmarz postawił przed nimi dzbanek piwa i odszedł uspokajać ja­kiegoś rozrabiakę.

-  Niełatwo o tym mówić... - zaczął Magwer.

To twój druh - Ostry ukrył twarz w dłoniach. - Mu­sisz mu pomóc.

-  On nic nie wie - Magwer mówił cicho. - Rzadko się ostatnio widywaliśmy, nigdy mu nic nie opowiadałem

0  naszych sprawach. Nawet jeśli coś podejrzewa, to nie może wiedzieć wiele. Jego myśli to cienie chmur, płynące po liściach dębu.

-  Gdy rozgrzeją ogniem jego trzewia, cień objawi się pełnym kształtem, Magwer - Ostry pokręcił głową. -Wiesz to, tak jak ja. Na mękach człowiek traci rozum

1  wtedy mówi wszystko. Rodam nie jest pewny swej siły, boi się słabości, on sam. Ty powinieneś bać się stukrotnie.

-  Wierzę mu,

-  Wiara nic tu nie znaczy.

-  Wiem. I jestem gotów. Ale ty wiesz, Ostry, że nie mogę go pchnąć nożem.

Ostry uśmiechnął się.

-  Wiem.

Magwer patrzył na Szepczącego, na jego pobrużdżoną twarz, krzepkie, żylaste ręce i leżącą obok sakwę, w któ-

rej kryło się zawsze tyle tajemniczych przedmiotów. Tylko on mógł pomóc.

-  Wiem - powtórzył Ostry. - Kamrat poprosił cię

0 śmierć. Tyś mu ją winien. Wszak to chwila, w której od­da on swe kości Ziemi, Matce Wszechrzeczy. Godnie jest paść w boju, z ręki silniejszego od siebie przeciwnika.

1  szczęśliwy ten, kogo przygniecie drzewo. Wedle Olto-marczyków błogosławiony jest każdy, kto się na starość dochowa syna i syn ten nożem poderżnie mu gardło. Szczęśliwi oni wszyscy. Ale i śmierć z ręki druha też jest szlachetna, bo prawy człowiek byle jak umierać nie powi­nien.

Magwer patrzył na Ostrego szeroko otwartymi oczami.

Tak działo się zawsze, gdy Szepczący zaczynał nauczać. Jego twarz nabierała rumieńców, w oczach pojawiał się blask, pałce skrzywiały drapieżnie, głos potężniał. Za­wsze. Każdy gotów był go słuchać i dzień, i dwa, zapo­mniawszy o strawie i trunku, o robocie w polu, o bano-wych siepaczach, a słowa brały w posiadanie rozum i du­szę.

-  Prosił cię, byś go zabił, więc musisz to zrobić. Ale nie pchniesz go nożem ani nie spalisz w domu. Wiem, jak to przeprowadzić. Wojewoda niczego się nie domyśli. Ale muszę mieć krew Rodam a.

Gwardziści weszli do Dabory szóstkami, maszerując w rytm bębna. Było ich siedemdziesięciu dwóch. Dawno już Miasto Os, zwane przez daborczyków Gniazdem, nie przysłało tylu wojowników.

Pierwsza szła ejenni, opiekunka oddziału. Niewysoka czarnowłosa kobieta o szarej twarzy i dużych dłoniach. Od Szerszeni odróżniał ją tylko niski wzrost i godło na tarczy - ejenni zawsze pochodziły ze szlachetnego rodu.

Za nią kroczył Przewodnik, młody, dwanaście lat może liczący chłopak. Przewodnik wodził po tłumie daborczy­ków swoimi pustymi oczodołami, ani na chwilę nie prze­stając uderzać w przyczepiony do pasa bębenek i tańczyć w narzuconym przez siebie rytmie.

Szli szóstkami, równo, w wybijanym przez Przewodni­ka takcie, noga w nogę, patrząc wprost przed siebie. Jak­by nie zważając na to, że mają za sobą długie dni wę­drówki. Jakby nie zwracając uwagi na mrowie gapiów, na gniewny pomruk przepływający przez tłum, na zaciskają­cych pięści mężczyzn. Czuli, bo czuć musieli, nienawiść Dabory.

Twarze zmęczonych wojowników pokrył brud i kurz, tatuaże zdawały się wyblakłym i startym wojennym ma­lunkiem. Ale Doron wiedział, że gdy przyjdzie czas, gdy gwardziści nasmarują twarze olejem i napną mięśnie, wtedy znaki Miasta Os znów zalśnią w blasku słońca i biada tym, którzy staną do walki przeciw Szerszeniom.

Za oddziałem biegły psy bojowe prowadzone przez swych pasterzy, a za nimi posuwała się grupa niewolnych.

Gwardziści szli przez Daborę dumni i nie zwyciężeni, pozornie spokojni. W każdej chwili jednak gotowi mocniej schwycić styliska toporów i rozpocząć krwawy taniec.

Przybyli po okup - dań obciążającą każdego mieszkań­ca Dabory i całych Leśnych Gór. Więc witał gwardzistów pomruk nienawiści, gniewne błyski w oczach mężczyzn, przekleństwa wypluwane bezzębnymi ustami starych ko­biet, krzyki dzieci. Przewodnik, tak jak to było w zwycza­ju, prowadził cały oddział wprost do warowni Penge Afry.

Wzgórze, na którym stała forteca, opadało stromym zboczem ku rzece. Od strony miasta zaś wykopano w daw­nych czasach fosę, dobywając ziemię, wynosząc żwir i pia­sek, rąbiąc skałę. Teraz gród, niczym wyspa, wznosił się ponad domami Dabory. Ostatni raz odbudowano Gorczem po pożarze, blisko pół wieku temu. Zabito wtedy wielu niewolników i z odrąbanymi głowami ułożono pod palami wału. Ich krew nasączyła dębowe kloce, by połączyć zie­mię i usypisko niczym najlepsze lepiszcze.

Most prowadzący do bramy Gorczem biegł środkiem fo­sy, wzdłuż wału. Idący nim ludzie przez długi czas pozo­stawali odsłonięci na strzały, którymi sypać mogli z góry wojownicy Penge Afry. Pomost skręcał przed bramą i ury-

wał się raptownie. Do twierdzy wchodziło się po zwodzo­nym moście, opuszczanym za dnia, podnoszonym o zmie­rzchu.

Dabora otaczała Gorczem od południowego zachodu, na północy i wschodzie opierając się o rzekę. Najbliższe twierdzy zabudowania znajdowały się w odległości dwóch strzałów z łuku od niej. Na Przedgrodziu - pustym placu oddzielającym Gorczem od miasta - wykarczowano wszy­stkie drzewa, zasypano doły, wyrównano pagórki.

Gwardziści wyszli spomiędzy domów i zwodzony most zaczął się opuszczać.

Przewodnik mocniej uderzył w bębenek, psy zawarcza­ły wściekle, wojownicy zrównali krok - zbliżała się cere­monia powitania.

Na strażnicy nad bramą pojawiło się kilku wojowników Penge Afry. Trzech z nich wychyliło się ponad drewniany częstokół i obserwowało Szerszeni.

Rytm wciąż narastał. Przewodnik uderzał szybciej, no­gi gwardzistów wybijały na wybrukowanej balami drodze równy rytm, psy jazgotały jak oszalałe.

Sylwetki wojowników na wieży zniknęły za blankami -wszyscy trzej niemal równocześnie pochylili się, by dźwi­gnąć w górę coś ciężkiego i dużego.

Człowieka.

Cóż lepszego ofiarować może władca innemu władcy niźli krew? Nie ma dostojniejszej i bardziej prawdziwej ofiary, nie ma przyjaźniejszego powitania.

Przewodnik krzyknął.

Wojownicy przerzucili ciało przez częstokół i pchnęli w dół.

Teraz nastała kolej gwardzistów. Złożono im hołd, więc musieli się godnie odwdzięczyć za powitanie.

Leżący na moście mężczyzna jęknął, lekko uniósł gło­wę, poruszył złamaną ręką. Miał wyłupione lewe oko i pięt­no wypalone na policzku - znak, że złapano go, gdy kradł bydło. Zabrakło mu szczęścia. Złodziei, po naznaczeniu, za­zwyczaj wypuszczano. On trafił do lochu akurat wtedy, gdy Gwardia zbliżyła się do Dabory.

Pierwsze szeregi Szerszeni weszły na most. Był szero...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin