Levy Marc - W następnym życiu.pdf

(575 KB) Pobierz
372130008 UNPDF
MARC LEVY
W
następnym
życiu
Z francuskiego przełożył
JAN KŁOSOWICZ
372130008.001.png
Jonathanie,
czy wciąż tak się nazywasz? Rozumiem teraz, jak wiele było spraw, o których nie
wiedziałem, i wciąż odpycham od siebie bezmiar pustki otaczającej mnie, od kiedy
odszedłeś. Jakże często, gdy samotność zaciemniała moje dni, spoglądałem w
niebo, a potem na ziemię, nadal z tym obłędnym poczuciem, że jesteś gdzieś
blisko. Tak było przez wszystkie te lata, tyle że już nie mogliśmy siebie widzieć ani
słyszeć.
Wydaje się, że gdybyśmy się minęli, jeden drugiego by nie rozpoznał.
Od dnia Twojego odejścia bez przerwy się zastanawiam, odwiedzam
mnóstwo miejsc, szukając Ciebie, próbując coś zrozumieć, czegoś się dowiedzieć.
I im więcej kart życia się odwracało, tym jaśniej zdawałem sobie sprawę, że to
zrozumienie coraz bardziej się oddala, jak w sennym koszmarze, w którym każdy
krok do przodu odsuwa nas wstecz.
Przemierzałem bez końca korytarze wielkich bibliotek, ulice miasta, które
było naszym miastem, z którym łączą się prawie wszystkie nasze wspomnienia, od
czasów dzieciństwa. Wczoraj poszedłem nabrzeżami aż na bruk targowiska, które
tak lubiłeś. Zatrzymywałem się to tu, to tam i wydawało mi się, że idziesz ze mną.
Potem wstąpiłem do małego baru koło portu, tak jak w każdy piątek. Pamiętasz?
Tak często spotykaliśmy się tam pod koniec dnia. Cieszyliśmy się słowami
tryskającymi z naszych ust, przypominającymi przeżywane wspólnie uniesienia.
Rozmawialiśmy bez końca o obrazach, które nas poruszały i przenosiły w inny
czas.
Boże! Jak kochaliśmy malarstwo! Przeglądam często książki, które napisałeś,
i odnajduję w nich Twoje upodobania i Twój styl.
Jonathanie, nie wiem, gdzie jesteś. Nie wiem, czy wszystko, co razem
przeżyliśmy, ma jakiś sens, ale jeśli prawda istnieje, jeżeli kiedyś znajdziesz tę
kartkę, zrozumiesz, że dotrzymałem obietnicy, którą Ci dałem.
Wiem, że kiedy staniesz przed obrazem, założysz ręce do tyłu i zmrużysz oczy,
tak samo jak wtedy gdy jesteś zdziwiony. Po chwili się uśmiechasz. Jeżeli tak jak
chciałbym, ona jest obok Ciebie, obejmiesz ją i razem będziecie patrzyli na cud,
którego podziwianie było kiedyś Twoim i moim przywilejem. I być może, być
może, przypomnisz to sobie. Jeżeli tak jest, ja z kolei chciałbym Cię o coś
poprosić, o coś, co jesteś mi winien. Zapomnij o tym, co właśnie napisałem, w
przyjaźni nie ma zobowiązań. Nie, mimo wszystko przedstawię Ci jednak moją
prośbę.
Powiedz jej, powiedz, że gdzieś daleko, daleko od Was, od Waszego czasu, ja
przebiegałem te same ulice, żartowałem z Tobą nad kamiennymi blatami stolików
w tych samych kawiarniach, a ponieważ kamienie pozostają, powiedz jej, że te, na
których opieraliśmy ręce i na które patrzyliśmy, zawsze będą stanowić część
naszej wspólnej historii. Powiedz jej, Jonathanie, że byłem Twoim przyjacielem,
że byłeś moim bratem, a może więcej niż bratem, bo my siebie wybraliśmy.
Powiedz, że nic nie może nas rozdzielić. Nawet Twoje tak niespodziewane
odejście.
Nie było dnia, w którym nie myślałbym o Was z nadzieją, że cieszycie się
życiem.
Jestem już starym człowiekiem, Jonathanie, a godzina mojego prawdziwego
odejścia się zbliża. Jednak dzięki Wam jestem też starcem, którego serce
rozświetla iskra i czyni je lekkim. Kochałem! Czyż wszyscy ludzie mogą odejść
bogaci w tak nieocenione doświadczenie?
Jeszcze kilka linijek i poskładasz ten list po cichu, chowając go do kieszeni
marynarki, a potem założysz ręce do tyłu i uśmiechniesz się tak samo jak ja, kiedy
piszę te ostatnie słowa. Uśmiecham się, Jonathanie. Nigdy nie przestałem się
uśmiechać.
Dużo szczęścia dla Was obojga
Twój przyjaciel, Peter
1
- To ja. Wyjeżdżam ze Stapledonu, będę u ciebie za pół godziny, mam nadzieję, że
tam jesteś? Cholerna sekretarka! Jadę.
Peter rzucił słuchawkę i zaczął szukać w kieszeniach kluczyków od samochodu, ale
przypomniał sobie, że wczoraj zostawił je parkingowemu. Spojrzał na zegarek. Samolot do
Miami odlatuje z Logan dopiero pod wieczór, tyle że w tych zwariowanych czasach nowe
procedury bezpieczeństwa wymagają stawienia się do odprawy dwie godziny przed odlotem.
Zamknął drzwi luksusowego apartamentu w eleganckiej dzielnicy, który wynajął na rok, i
pognał korytarzem wyłożonym grubym chodnikiem. Niecierpliwie nacisnął trzy razy guzik
windy, co oczywiście nie przyspieszyło jej przybycia. Dziesięć pięter niżej przeszedł szybko
koło portiera, pana Jenkinsa, rzucając mu w przelocie, że wróci pojutrze i że zostawił przed
drzwiami worek z brudną bielizną dla pralni obsługującej budynek. Pan Jenkins schował do
szuflady dodatek kulturalny „Boston Globe”, który właśnie czytał, zanotował polecenie
Petera i wybiegł zza kontuaru, żeby otworzyć mu drzwi.
Na podjeździe otworzył wielki parasol z emblematem Stapledonu i osłonił Petera
przed ulewą.
- Lepiej zadzwonię po pański samochód - zaproponował, wskazując zasnute chmurami
niebo.
- To bardzo ładnie z pana strony - odpowiedział sucho Peter.
- Pani Beth, pańskiej sąsiadki z piętra, nie ma i kiedy zobaczyłem, że winda zaczęła
jechać na wasze piętro, pomyślałem...
- Wiem, kim jest pani Beth, Jenkins!
Portier zaczął spoglądać na szare i białe chmury wiszące tuż nad ich głowami.
- Paskudna pogoda, prawda? - zapytał.
Peter nie odpowiedział. Nie znosił niektórych przywilejów, jakie daje mieszkanie w
luksusowym apartamentowcu. Za każdym razem, kiedy przechodził koło kontuaru pana
Jenkinsa, jakaś część jego prywatności wydawała mu się zagrożona. Zza tego kontuaru,
stojącego naprzeciwko obrotowych drzwi, portier mógł kontrolować wszystkie wejścia i
wyjścia lokatorów. Peter był przekonany, że Jenkins w końcu lepiej pozna jego zwyczaje niż
większość przyjaciół.
Któregoś dnia, gdy był w złym humorze, zbiegł służbowymi schodami, żeby wyjść na
ulicę przez garaż. Kiedy wrócił i znalazł się w holu przed kontuarem Jenkinsa, ten, pełnym
kurtuazji gestem, podał mu klucz z zaokrągloną główką. Peter popatrzył zdziwiony, a portier
powiedział obojętnym tonem:
- Jeżeli interesują pana tylne schody, klucz bardzo się przyda. Na piętrach drzwi są
blokowane od strony klatki schodowej i to pomoże rozwiązać ten przykry problem.
Znalazłszy się w windzie, Peter uznał za punkt honoru, żeby nie okazać
zdenerwowania, pewny, że Jenkins zobaczy jego zachowanie dzięki zapisowi z kamery
ochrony. Dlatego też, kiedy pół roku później miał przelotną przygodę z niejaką Thaly, młodą,
bardzo modną aktoreczką, wolał spędzić z nią noc w jakimś hotelu, niż zobaczyć rano
rozpromienioną twarz portiera, którego niezmiennie różowy poranny humor drażnił go
niemiłosiernie.
- Wydaje mi się, że słyszę pański samochód. Nie trzeba już będzie długo czekać,
proszę pana.
- Jenkins, rozpoznaje pan samochody nawet po odgłosie silnika? - powiedział Peter,
celowo niezbyt miłym tonem.
- O, nie wszystkie, proszą pana! Ale pańskiemu staremu Anglikowi, przyzna pan,
lekko klekocze wał korbowy, coś jakby: „dadeedoo”, co przypomina akcent naszych
kochanych kuzynów zza oceanu.
Peter wzniósł oczy do nieba, gotując się ze złości. Jenkins przez całe życie marzył,
żeby być z urodzenia poddanym Jej Królewskiej Mości, co w tym mieście o starych
anglosaskich tradycjach stanowi eleganckie wyróżnienie. W tym momencie w bramie
parkingu ukazały się wielkie, okrągłe reflektory jaguara XK 140 coupé. Parkingowy
zatrzymał wóz przed białą linią na podjeździe.
- Rzeczywiście, mój drogi Jenkinsie! - krzyknął Peter, podbiegając do otwartych drzwi
samochodu.
Wciąż skrzywiony, usadowił się za kierownicą, rozgrzał swojego starego Anglika i
ruszył, machając portierowi.
Widział w lusterku, że ten, jak zwykle, czeka, dopóki samochód nie zniknie za rogiem.
Dopiero wtedy pozwoli sobie na powrót do budynku.
- Stary cymbale! Urodziłeś się w Chicago i cała twoja rodzinka jest z Chicago! -
Zgłoś jeśli naruszono regulamin