Sekuła Helena Dziewczyna znikąd.doc

(1159 KB) Pobierz

Helena Sekuła:

 

DZIEWCZYNA ZNIKĄD:

 

ZYSK I S-KA

WYDAWNICTWO

Dziewczyna znikąd

Copyright © by Helena Sekuła, 1964

All rights reserved

Dziewczyna znikąd

Copyright © by Helena Sekuła, 2009

All rights reserved

Projekt okładki

Anna M. Damasiewicz

Redaktor techniczny

Teodor Jeske-Choiński

ISBN 978-83-7506-277-9

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. (061) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26

Dział handlowy, tel./

fax (061) 855 06 90

sklep@zysk.com.pl

www.zysk.com.pl

Druk i oprawa: WZDZ - Drukarnia „LEGA"

I. Czerwone drzewa

Niespotykaną popularność i błyskawiczną karierę Piotr Rad-

ley zawdzięczał paryskiej wystawie swych prac. Paryż wylan-

sował go i ustawił w czołówce fotografików o światowej sławie.

Skromny fotoreporter, znany tylko kolegom po fachu i czy-

telnikom niektórych warszawskich tygodników o nie naj-

większym nakładzie, stał się z dnia na dzień sławnym arty-

stą-fotografikiem, którego prace — fascynująco nowatorskie

— wprawiły w zachwyt zblazowaną stolicę świata.

Piotr Radley w Paryżu był pierwszy raz w życiu. Z żarli-

wością neofity chłonął legendarną atmosferę miasta wielbio-

nego przez tyle pokoleń pisarzy.

Czy Paryż go olśnił?

Nie można było na to pytanie dać odpowiedzi, patrząc na

jego świetne zdjęcia. Piotr Radley nie utrwalił ani jednego

fragmentu miasta. Fotografował przeważnie ludzi. Jego zdję-

cia były reprodukowane przez prawie wszystkie ilustrowane

magazyny Francji. Nazwisko niezbyt znanego warszawskie-

go fotoreportera rozsławiły paryskie tygodniki, a następnie

prasa całej niemal Europy.

A wszystko zaczęło się od kieliszka czerwonego wina wypi-

tego w popularnym bistro w Dzielnicy Łacińskiej. Piotr Rad-

ley przeglądał tam próbne odbitki świeżo zrobionych zdjęć.

Z niektórych był niezadowolony — uważał, że jeszcze raz na-

leżałoby poprawić korekcję. Nie spostrzegł, że od kilku minut

jakiś mężczyzna, siedzący przy sąsiednim stoliku, ze wzrasta-

jącym zainteresowaniem zagląda mu przez ramię.

Radley sięgnął po następną odbitkę.

— Fenomenalne! Niespotykany nastrój! — Usłyszał głoś-

no wyrażoną opinię. Odwrócił głowę.

- 5 -

— Pan jest amatorem? — Szczupły brunet w binoklach

zdradzał niekłamane zainteresowanie.

— Fotoreporterem — mruknął Radley.

— Medard Lagneau — przedstawił się brunet.

Radley bez entuzjazmu wymienił swoje nazwisko i wy-

ciągnął dłoń do tamtego. Lagneau opanował zdziwienie, ja-

kie ogarnęło go pod wpływem rezerwy okazanej mu przez fo-

tografika.

— Nic panu nie mówi moje nazwisko? — zapytał po pro-

stu i bezceremonialnie wyjął z ręki Radleya odbitkę, która go

tak zainteresowała.

Fotografia przedstawiała rząd ciemnych drzew na tle

chmurnego, szkarłatnego nieba. W pierwszej chwili trudno

było określić, co sprawiało, że ten monotonny pejzaż przy-

kuwał uwagę i długo nie pozwalał oderwać od siebie wzroku.

Może niesamowita barwa nieba, podobna do koloru płomieni,

z groźnie skłębionymi chmurami? Może ekspresja drzew wy-

wołujących wrażenie szarpanych, wyginanych groźnym wi-

chrem? Jeszcze chwila, a wychylą się z kadru i legną zwalone

pokotem. Usłyszy się trzask korzeni, łamanych gałęzi, czer-

wone niebo rozedrą błyskawice, a może stanie się coś strasz-

nego, czego nie można sobie wyobrazić?

Lagneau — zapatrzony w zdjęcie — zapragnął nagle, żeby

to straszne już się stało; poczuł się zmęczony niepokojem za-

stygłym w tym niesamowitym prostokącie papieru.

— Jestem od niedawna w Paryżu—wyzwoliło go spod wra-

żenia lakoniczne wyjaśnienie Radleya.

— Cudzoziemiec? — domyślił się Lagneau.

— Tak — skinął głową tamten.

— Pracuję dla kilku ilustrowanych magazynów — mówił

Lagneau. — Nie, nie jestem fotografikiem — zaprzeczył żywo.

— Ja oceniam, krytykuję... Najlepiej objaśnię, jeżeli powiem,

że to ja wylansowałem takich mistrzów fotografii jak... — wy-

mienił kilka nazwisk fotografików o światowej sławie.

— Pan mnie chce wylansować? — uśmiechnął się z niedo-

wierzaniem Radley.

— Tak. — Lagneau nie zwrócił uwagi na ironiczny ton fo-

tografika. Przysiadł się do niego bez zapytania, podsunął so-

bie plik odbitek i za chwilę oglądanie ich pochłonęło go bez

reszty. Wybrał piętnaście fotografii.

— Kupuję je — oświadczył. — Płacę za odbitki, prawa au-

torskie i tantiemy według ustalonego cennika. Jeszcze dzisiaj

gotów jestem spisać umowę na dalsze... powiedzmy, trzydzie-

ści sztuk. Tematy pozostawiam do pańskiego uznania — do-

dał szybko. — Zgoda?

Oszołomiony Radley zgodził się.

— Będzie pan sławny — powiedział Lagneau po podpisa-

niu umowy — iw niedalekiej przyszłości będzie pan o wiele

więcej żądał i otrzymywał za swe prace — uśmiechnął się. —

Ale zdaje się, że obaj zrobiliśmy nie najgorszy interes.

Opublikowanymi fotografiami Radleya natychmiast zaję-

li się specjaliści i znawcy — jednym słowem krytycy. Zaczął

„Le Monde". Autor obszernego artykułu wyrażał się bardzo

pochlebnie, niemal entuzjastycznie o pracach polskiego fo-

tografika. Krytyk z niepozbawioną wdzięku, dużą pewnością

siebie jak zwykle wyjaśniał czytelnikom, co artysta myślał,

czuł i co usiłował wyrazić, tworząc ten lub inny kadr. Praw-

dopodobnie sam twórca nie potrafiłby lepiej określić swo-

ich stanów wewnętrznych towarzyszących powstaniu dzieł,

a może znalazłby się w dużym kłopocie, gdyby się od niego

tego domagano.

Krytyk „Le Monde" pisał w zakończeniu recenzji, że oto

został odkryty artysta o rzadkiej wrażliwości i bardzo indy-

widualnym talencie. Jego prace cechuje niepowtarzalny na-

strój, ekspresja, życie.

Mniej więcej to samo pisała prawie cała prasa francuska.

Radley podbił Paryż i stał się modny. Paryski dowcip dnia

głosił, że Francję najbardziej absorbuje OAS i... Radley. Póź-

- 6 -

- 7 -

niej, w starej kamieniczce przy placu Vendôme, została zorga-

nizowana wystawa jego prac. Obudziła ogromne zaintereso-

wanie i nową falę entuzjastycznych publikacji prasowych.

Posypały się zamówienia na jego prace z wielu państw.

Oczywiście sukcesy warszawskiego fotografika nie pozosta-

ły bez echa w kraju. Kilku poszukującym tematu krytykom

stworzyły okazję do napisania ciętych artykułów, w których

pognębili swoich kolegów po fachu, przypisując krytyce pol-

skiej kompromitujący brak zainteresowania rodzimymi talen-

tami, co — o hańbo! — robi za nią, jak zwykle, zagranica.

Wielu poczuło się dotkniętych osobiście — mimo że w enun-

cjacjach nie wymieniono żadnego nazwiska — więc grupa re-

cenzentów „dotkniętych" odpowiedziała natychmiast na na-

paść z temperamentem i swadą.

Po niedługim czasie dwa obozy krytyków zmagały się zajad-

le na łamach prasy polskiej. W dalszych publikacjach nazwisko

Radleya powtarzało się coraz rzadziej — na przykład w tytule:

„Casus Radley" — i czytelnicy przestawali rozumieć, o co to-

czą zażarte boje, tępiąc się z zimną zaciekłością, dwa skłócone

obozy wtajemniczonych. Ale nie rozumieli tylko laicy.

Gwoli bezstronności należy przyznać, że obie grupy, przy-

najmniej w kilku zdaniach — ostatecznie nawet największy

artykuł ma ograniczoną objętość — zgodnie chwalili Radleya,

przypisując każdy sobie pierwszeństwo w odkryciu, a przynaj-

mniej większą genialność w interpretacji prac Radleya.

W takiej aurze sławny już fotografik powrócił do Warszawy.

Wobec tego wydarzenia swary recenzentów przycichły, nato-

miast zaczęto z wyjątkową jednomyślnością domagać się zor-

ganizowania wystawy prac wybitnego artysty.

Prasa zapowiedziała otwarcie wystawy jako ewenement

w życiu artystycznym stolicy.

Wystawę otwarto w Pałacu Kultury i Nauki. Wejście zdobił

plakat: powiększona reprodukcja „Czerwonych drzew" Pio-

tra Radleya, które dały początek jego sławie.

W dużej sali, wśród licznie zgromadzonej publiczności, wi-

ceminister Kultury i Sztuki przeciął wstęgę, powiedział kilka

okolicznościowych słów, uścisnął dłoń fotografika.

Wystawa została otwarta.

Błyskały flesze, terkotały kamery telewizyjne i filmowe, za-

aferowani operatorzy robili umiarkowane zamieszanie, wiecz-

nie śpieszący się reporterzy przeciskali się bliżej do upatrzo-

nych ludzi noszących znane nazwiska i prosili o kilka słów na

temat wystawionych prac — których ani oni, ani ich „ofiary"

nie zdążyły jeszcze obejrzeć. Im nazwisko było bardziej zna-

ne, tym gorliwiej biegał reporterski ołówek, aby nic nie uro-

nić z cennej wypowiedzi.

Trzeba przyznać, że reporterzy mieli w czym wybierać.

Wśród publiczności byli znani intelektualiści, literaci, mi-

nistrowie, dyplomaci, przedstawiciele świata artystycznego

stolicy, zdaje się kilku generałów, nie mówiąc już o dyrek-

torach departamentów i pułkownikach, których zebrała-

by się dobra kompania. Bardzo licznie przybyli koledzy po

fachu artysty i rzesza snobów. Ci ostatni, oglądając wysta-

wione prace, ostentacyjnie demonstrowali znajomość rze-

czy, głośno cytując co mętniejsze fragmenty przeczytanych

recenzji.

Brać reporterska z szaleństwem w oczach dopadała coraz

to inną ofiarę i z szybkością rakiety odrzutowej aplikowała

delikwentowi serię pytań. To był dziennikarski dzień. Naj-

skromniejszy pracownik działu miejskiego redakcji (specjal-

ność „michałki") — wysłany jako „obsługa własna" pokazy-

wał lwi pazur i zamieniał się w Kischa.

Wreszcie otoczyli gwarnym stadkiem Piotra Radleya i rów-

nie szybko, chociaż nieco przytomniej, zaimprowizowali kon-

ferencję prasową.

Poważni recenzenci i ci, co mieli się za poważnych, nie po-

spolitowali się w taki sposób — wyraźnie stronili od wyrob-

ników pióra.

- 8 -

- 9 -

Koledzy po fachu artysty spacerowali małymi grupkami

i w skupieniu przyglądali się wystawionym pracom, z rzad-

ka wymieniając fachowe uwagi:

— To trąci kuchnią...

— Zrobione pod publiczkę...

— Techniczne kuglarstwo — powiedział jeden z nich

o „Czerwonych drzewach".

W rogu sali grupka znawców i wtajemniczonych nie tylko

w arkana fachu rozprawiała z niebywałym ożywieniem. Tu meto-

dycznie i z zapałem nicowano życie prywatne Piotra Radleya.

— To hochsztapler — zaopiniował z przekonaniem wta-

jemniczony.

— Reporterzyna tolerowany z litości w tygodnikach — po-

parł wtajemniczonego inny znawca.

—A jednak się wybił i zna go niemal cała Europa—wyrwał

się nietaktownie jakiś przypadkiem zabłąkany laik.

Na chwilę zapadło kłopotliwe milczenie. Fachowcy upor-

czywie, z lodowatą pogardą wpatrywali się w laika. Wreszcie

niewtajemniczony zrozumiał, że popełnił gafę nie do daro-

wania, nie wytrzymał nerwowo niemego bojkotu i zemknął

z grona znawców.

— To alkoholik; piętno nałogu noszą jego zdjęcia, chociaż-

by te „Czerwone drzewa". Czy normalny człowiek może w ta-

ki sposób zobaczyć pejzaż? — Już bez przeszkód potoczyła się

dalsza wymiana poglądów.

W dniu otwarcia na wystawę ściągały tłumy. Wokół Pała-

cu Kultury pełniło służbę kilku umundurowanych milicjan-

tów. Spacerowali odmierzonym krokiem, byli służbiści i wy-

jątkowo grzeczni. Przy jednym z bocznych wejść nudził się

dobroduszny kapral.

Na podjeździe zatrzymała się taksówka—trzasnęły drzwicz-

ki. Jej pasażer, szpakowaty, elegancki mężczyzna wbiegł po

stopniach i nie zwracając uwagi na kaprala, pchnął obroto-

we drzwi.

- 10 -

— Pan nie wejdzie — niespodziewanie zaoponował kapral.

— Do mnie pan mówi? — zdziwił się szpakowaty pan.

— Zmiatać, ale już! — powiedział zwięźle milicjant.

Elegancki mężczyzna stał niezdecydowany.

— Mam ci dwa razy powtarzać? — chciał wiedzieć brutal-

ny kapral.

— Panie władzo... — Szpakowaty pan, niezrażony, zaczął

pertraktacje.

— Chcesz usiąść za opór władzy? Najmniej pół roku, arty-

kuł 129 kaka — wyczerpująco poinformował kapral.

Elegancki pan zaniechał wreszcie prób porozumienia się

z milicjantem i z godnością rozpoczął odwrót.

— Pozbawiony kultury dwunóg — mruknął gentleman wy-

prowadzony z równowagi, ale na tyle cicho, żeby źle wycho-

wany milicjant nie usłyszał.

Gdy znalazł się w bezpiecznej odległości, już nie krępu-

jąc się, wygłosił jeszcze kilka opinii na temat kaprala i jego

rodziny.

Ostrożność eleganckiego pana była przesadna, ponieważ

uwagę milicjanta po utarczce słownej natychmiast zaabsorbo-

wało coś innego. Kapral przybrał najbardziej dziarską posta-

wę, sprężył się służbiście, ręka podskoczyła do daszka czap-

ki, obcasy stuknęły — po schodach szybko zbiegł pułkownik

Henryk Lis.

Sierżant Pylak — kierowca jego służbowego wozu, zgrab-

nie podjechał przed wejście.

— Na Puławską — powiedział Lis, wsiadając do samocho-

du.

— Gdzie pułkownik załatwił taki szykowny spodzień? —

zdziwił się Pylak, gdy Lis wysiadał przed gmachem Komen-

dy Głównej Milicji.

Lis spojrzał na szofera, nie rozumiejąc.

— Kieszeń — wyjaśnił krótko kierowca. — W spodniach

— uzupełnił.

- 11 -

Pułkownik odruchowo dotknął tylnej kieszeni spodni. By-

ła równo przecięta w kształcie litery L. Pylak z miną eksper-

ta obejrzał dziurę.

— Dolina1 — orzekł po chwili. — Portfel pułkownik ma?

Lis gorączkowo obszukał pozostałe kieszenie — portfela

nie znalazł.

— Nie... możliwe —- bąknął bez przekonania. — Portfel na

pewno zostawiłem w domu.

— Ma pułkownik szczęście — westchnął obłudnie kierow-

ca. — Bo to cięcie na porteczkach jest fachowe! Bezczelni! Ob-

robić pułkownika milicji! — monologował Pylak. — To dlate-

go, że po cywilnemu, do munduru oni mają szacunek.

Pułkownik Lis bardzo szybko znalazł się w swoim gabine-

cie. Jeszcze raz dokładnie obszukał całe ubranie — nie ule-

gało wątpliwości, że portfel zniknął.

— Niech natychmiast przyjdzie major Korosz — polecił

sekretarce.

— Pana ukochany zwierzchnik ma niewyraźną minę — po-

informowała dziewczyna wchodzącego inspektora.

Lis rzeczywiście był niewyraźny, czuł się niewypowiedzia-

nie głupio wobec faktu, że padł ofiarą złodzieja.

— Wróciłeś ze święta narodowego? — zdziwił się Korosz.

— Byłem przekonany, że w tej chwili przeżywasz niepowta-

rzalne wzruszenia artystyczne.

— Już przeżyłem — mruknął niepewnie Lis, demonstru-

jąc uszkodzoną kieszeń.

Korosz przezornie powściągnął uśmiech na widok nieszczęś-

liwej miny przyjaciela.

— Zdaje się, że zostałeś okradziony... — zaczął ostrożnie.

— Co za genialna dedukcja! Zdaje się... — przedrzeźniał

majora. Nie mógł darować inspektorowi dobrego humoru. —

1 Dolina — kradzież kieszonkowa.

- 12 -

O ile mnie pamięć nie myli, już dość dawno pracujesz nad

sprawą wzrastającej ilości — położył nacisk na ostatnie sło-

wo — kradzieży kieszonkowych...

— Ściśle od dwóch miesięcy — uzupełnił major. — Dotych-

czas prowadzę rozeznanie środowiskowe.

— A tymczasem doliniarze spokojnie okradają twego sze-

fa — poskarżył się żałośnie Lis.

— Jeżeli szef jest niedołęga... — mruknął pod nosem ma-

jor.

— Co mówisz? — nie usłyszał Lis.

— Że przykry wypadek, Heniu — powiedział szybko ma-

jor. — Co ci ukradli?

— Trzy tysiące złotych, dowód osobisty i jakieś nieważ-

ne papiery.

— Legitymację służbową masz?

— Mam. Z przyzwyczajenia noszę w górnej kieszeni—wy-

jaśnił pułkownik.

— Pieniądze przechowuj w PKO! — z namaszczeniem po-

uczył Korosz. — O kradzieży musisz złożyć oficjalne zamel-

dowanie — używał sobie major. — Po znajomości przyjmę je

sam.

— Jeszcze jedna niewykryta kradzież — westchnął scep-

tycznie Lis. — Dla celów statystycznych, ku rozszerzeniu wie-

dzy majora Korosza.

Zadzwonił telefon. Pułkownik podniósł słuchawkę.

— Pułkownik Lis, słucham?

Z bardzo dziwnym wyrazem twarzy wysłuchał pułkownik

swego rozmówcy.

— Dzwonił chargé d'affaires ambasady francuskiej — wy-

jaśnił, odkładając słuchawkę. — Okradziono go na wystawie

— spojrzał wymownie na Korosza.

— Lepiej ci? — dowiadywał się inspektor. — Masz towa-

rzysza niedoli. Co mu ukradziono? Potrzebuję szczegółów dla

celów statystycznych...

- 13

Odpowiedź Lisa znowu przerwał sygnał telefonu. Słucha-

jąc rozmówcy, pułkownik zasępił się.

— Dzwonił pisarz Y — okradziony na wystawie — zawia-

domił majora. — Co ty na to, Andrzeju?

— Ja? Nic — zastrzegł się niewinnie inspektor. — Masz

godne towarzystwo — wzruszył ramionami.

Trzeci telefon był od znajomego prokuratora, którego rów-

nież okradziono na wystawie.

— To przestaje być zabawne — westchnął Lis. — Może być

awantura, Andrzeju.

Znowu zadzwonił telefon — po chwili nastąpiła seria dzwon-

ków. Informacje telefoniczne podobne były do siebie.

— Minister X — okradziony na wystawie.

— Aktorka Z — okradziona na wystawie.

— Prezes... korespondent zagraniczny „Paris Match"...

Falę dzwonków, po której zapadła cisza, zakończył telefon

od sławnego fotografika Piotra Radleya, który również padł

ofiarą złodziei.

— Czy to, jak dla mnie, nie za liczne towarzystwo? — za-

pytał Lis ogarnięty wątpliwościami.

— Jestem tego samego zdania — zgodził się skwapliwie

major.

— ...Uwielbiam drakę... —jęknął śpiewnie Lis. — Przewi-

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin