Alicia Giménez-Bartlett - Śmiertelny talk-show.pdf

(689 KB) Pobierz
450488225 UNPDF
ALICIA GIMENEZ-BARTLETT
ŚMIERTELNY TALK-SHOW
(Przełożył: Filip Łobodziński)
1
Melancholia dopadła mnie z samego rana. Od paru godzin po niebie pełzały obrzmiałe, czarne
chmurzyska. Włosy aż mi się lepiły od wilgoci. Ni stąd, ni zowąd ogarnęła mnie niewesoła i doj-
mująca świadomość wrażenia, jakie niewątpliwie muszę wywierać na innych: oto czterdziestoletnia
kobieta, która niczego nie pamięta z poprzedniego dnia pracy, a w perspektywie ma kolejny. Wes-
tchnęłam. Czemu w takich chwilach się zamartwiam, jak mnie postrzegają obce osoby? Zazwyczaj
przecież nie rozmyślam nad tą sprawą - nie dość, że nudne, to jeszcze może doprowadzić do obłę-
du. Ostatecznie wszyscy składamy się po części z rzeczywistości i z tego, czym chcielibyśmy być.
Jesteśmy... zbiorowiskiem stanów ducha i stanów zdrowia, stopem genetyki i biografii, wrażliwości
emocjonalnej i zwykłego pokarmu. Nie da się porównać Szweda, rozkoszującego się stołem
szwedzkim, z mieszkańcem Walencji, który już ma potąd paelli. Inaczej spogląda kobieta z prze-
szłością, inaczej dopiero co wyklute dziewczątko. Charakter hipotetycznej córki Mae West musiał-
by zdecydowanie różnić się od charakteru (tym bardziej hipotetycznej) córki Matki Teresy z Kalku-
ty.
Temat moich rozważań wewnętrznych coraz bardziej mnie irytował. Skoro już atak melancho-
lii - być może czysto meteorologicznej - sprawił, że zaczęłam filozofować, czemuż to nie znajdę
sobie jakiegoś bardziej intelektualnego przedmiotu medytacji? Zawsze w niejaką dumę wprawiał
mnie fakt, że nie zaliczam się do ostatnich głupków, że potrafię zadumać się nad losem ludzkości, a
tu naraz zatruwają mi życie takie przyziemne kwestie. Jednakże owego poranka jakakolwiek reflek-
sja o wyższym rejestrze była skazana na fiasko. Po zwojach mózgowych tłukło mi się niezmordo-
wanie jak zwariowany meteor jedno zmartwienie: przygnębiające przekonanie, jakiego na mój te-
mat mogliby nabrać bliźni.
Dopiero po jakimś czasie zdałam sobie sprawę, że to sygnał ostrzegawczy. Wizja była na tyle
klarowna, że aż wzięła mnie ochota, by rozgłosić wszem wobec: intuicyjnie spodziewałam się, że
stanie się to, co się stało. Na próżno jednak my, kobiety, przypisujemy sobie rolę Kasandry. Ludzie
tak przywykli do naszych ponurych proroctw, wypowiadanych z dużym wyprzedzeniem, że czują
się znużeni na sam ich dźwięk, a co dopiero, gdy muszą je powiązać z późniejszymi wypadkami.
Przyznaję, ciężko jest przewidywać wyłącznie złe rzeczy. Zgoda, przeczucia stanowią kiepską pod-
stawę naukową i niewiele uczonych ksiąg przemawia w ich obronie, ale empirycznie są nie do oba-
lenia. I nie potrafię znaleźć innego wytłumaczenia dla faktu, że mój melancholijny poranek miał
konsekwencje w postaci sprawy mocno nietypowej. Sprawy, która rozgrywała się wokół wizerun-
ku, wyglądu, oddziaływania na otoczenie i publicznego postrzegania pewnej postaci. Sprawy mor-
derstwa, która wznieciła większy zamęt niż nagły najazd mongolski na pogrążone we śnie miasto.
Garzon wyrwał mnie z rozmyślań bez specjalnego pardonu. Wszedł do gabinetu, a widząc, że
gapię się przez okno, wydał z siebie mocno niezrozumiały pomruk. Ostatnio nie pracowaliśmy ra-
zem, ale zawsze udawało mu się sforsować bramy mojej twierdzy, by zajrzeć do archiwum. Dzięki
temu zdarzały się okazje do krótkich, niezobowiązujących pogawędek, a czasem nawet można było
wypić razem kawę. Wspomniałam, że ów dzionek wstał mętny i nieprzyjemny, wylewając na ludzi
pokłady złego humoru. Widząc, że mojemu koledze również udzielił się fatalny nastrój, postanowi-
łam przypuścić uprzejmy kontratak.
- Jak się masz, Fermin?
- Potwornie - wymamrotał. - Łeb mnie boli.
- Wziąłeś jakiś proszek?
- Tak - rzucił szorstko.
- I...?
- Skoro mówię, że mnie boli, to chyba jasne, że nie pomogło, nie?
Chmury to była pestka przy jego burzliwym humorze. Zmęczona okazywaniem nieuzasadnio-
nej uprzejmości, rąbnęłam:
- A co powiesz na trepanację czaszki, a nuż to ci pomoże?
Zatrzasnął szufladę, w której właśnie grzebał, i odwrócił się do mnie.
- Ale dowcipniś z pani, pani inspektor. To chyba w ogóle najlepszy kawał, jaki zdarzyło się
pani powiedzieć, odkąd się znamy. Nie wiem tylko, czy zdaje sobie pani sprawę, że nie ma specjal-
nie powodów do śmiechu.
- Czyżby? A to czemu?
- A to temu, że właśnie dostaliśmy sprawę z desantu.
- Co?
- To, co pani słyszy. Za godzinę komisarz oczekuje nas u siebie. Tyle że plotki rozchodzą się
szybciej niż smród po gaciach, więc już wiem, co nam przypadło.
- Sprawa z desantu.
- Otóż to.
- A skąd ten desant?
- Z rąk inspektora Molinera i jego adiutanta Rodrigueza.
Aż zagwizdałam. Moliner i Rodriguez słynęli z tego, że zajmują się przypadkami najwyższego
stopnia trudności, wymagającymi sporych umiejętności dyplomatycznych i jeszcze większej
ostrożności. A mówiąc wprost: przestępstwami, które miały oddźwięk publiczny i mogły wywołać
burzę prasową.
- A czemu ją na nas spuścili? Czy plotkologia stosowana potrafi na to odpowiedzieć?
- Bo obarczono ich inną sprawą. Taką, której zdaje się przyznano naprawdę klauzulę tajności.
- To wystarczający powód, by plotki przyniosły trochę więcej informacji.
- Żeby pani wiedziała. Podobno zamordowano jakąś elegancką pannę, a wszystko wskazuje na
to, że była to kochanka jakiejś ważnej szychy.
- O kurwa!
- Sama pani więc rozumie, że przekazano ten przypadek Molinerowi i Rodriguezowi, a ten,
którym się zajmowali, przypadł pani i mnie.
- Równie dobrze mogli rozwiązać obydwa, to największe asy. Co to za sprawa?
- Nie wiem.
- Wspaniale! Nie masz pojęcia o jedynej rzeczy, jaką pewnie miałeś prawo wiedzieć.
- Plotki nigdy nie dotyczą tego, czego się można dowiedzieć w prosty sposób.
- Od kiedy ją prowadzili?
- Od dwóch dni, nie dłużej.
- No to nie rozumiem, dlaczego ten spadek tak ci nie na rękę. Zdołamy go poprowadzić po
swojemu.
- Zgoda, ale wie pani, jak nie lubię przejmować spraw po kimś, kto je rozpoczął.
- To się nazywa syndrom dziewictwa, typowy dla ludzi obarczonych uprzedzeniami, czyli,
dajmy na to... dla staroświeckich mężczyzn.
Usiłowałam doprowadzić Garzona do pasji, ale w głębi duszy podzielałam jego obawy. Nie-
uczestniczenie w czynnościach wstępnych często wiele komplikuje. Może to kwestia przewrażli-
wienia, ale jeżeli śledztwo rozpoczęto wedle pewnych założeń, sporo wysiłku kosztowała weryfika-
cja, czy są to założenia optymalne. A już powrót do punktu zero i rozpoczęcie pracy z nowym spoj-
rzeniem - to trudność najwyższego stopnia, niemal nie do pokonania. Ktoś mógłby zaoponować,
twierdząc, że policjant to nie jest zawód twórczy i że najprawdopodobniej istnieje tylko jedna droga
postępowania, wytyczona przez dowody. To by jednak oznaczało, że wszyscy detektywi są iden-
tyczni i że w naszym postępowaniu nie znajdziesz ani śladu osobowości. Czy mogłam sobie po-
zwolić na tak pozbawiającą motywacji refleksję na samym początku śledztwa, w dniu tak ciężkim
od melancholii, a zwłaszcza z włosami polepionymi od wilgoci? Mowy nie ma. W drodze do gabi-
netu Coronasa wmawiałam sobie, że pod tym nowym dochodzeniem złożymy z Garzonem podpisy
na miarę artystów, znaki firmowe albo chociaż proste symbole rzemieślnicze. I nie myliłam się.
Szczerze mówiąc, wypaliliśmy oboje swoje inicjały pod sprawą, której zawdzięczamy może nie
tyle chwałę, ile sławę w środowisku. I to znacznie większą, niżbyśmy sobie życzyli.
- Wiecie, kto to jest skurwysyn? - zapytał inspektor Coronas w ramach prezentacji zagadnienia.
W tym samym momencie, gdy Garzon odpowiadał bez wahania: „Tak, oczywiście”, ja wda-
łam się w niepotrzebną przemowę.
- No, nie wiem. W sumie to dziwne, że najgorsze obelgi skierowane przeciwko mężczyznom
trafiają rykoszetem także w kobiety. Bo niech mi pan wytłumaczy, panie komisarzu: jeśli jakiś fa-
cet jest złośliwcem albo sukinsynem, dlaczego trzeba też obrażać jego matkę?
Coronas uniósł rękę, chcąc powstrzymać moje dialektyczne zapędy.
- Petra, nie wyciągaj słów z kontekstu. To po prostu takie określenie. Wiesz, kto to jest skur-
wysyn?
- Tak.
- O to chodzi. Otóż przypadło wam w udziale śledztwo w sprawie zabójstwa pewnego skurwy-
syna. Znaleziono go dwa dni temu we własnym mieszkaniu, zabitego z pistoletu. Jak wynika z
oględzin, po wszystkim poderżnięto mu gardło. Przypadek bezwzględnego okrucieństwa.
- Tak umierają skurwysyny - zauważył sentencjonalnie podinspektor.
I znowu - choć tym razem powstrzymałam się od uwag - nie mogłam się zgodzić z przedmów-
cą. Powszechnie znany jest fakt, że skurwysyny wcale nie zawsze umierają tak, jak na to zasłużyły.
Zauważyłam wręcz, że prawdziwe, rasowe skurwysyny wykazują niebezpieczną tendencję do
uchodzenia z życiem z najgorszych opałów, a nawet do długowieczności.
- Załatwili go o północy. Weszli do domu, stosując stary numer z fałszywym roznosicielem
pizzy. Czyściutka robota, żadnych niepotrzebnych ruchów. Nieznaczne dowody walki, bo facet się
bronił, przewrócone lampa i szklanka. Poza tym niewiele. Najmniejszych śladów. Nie pojawiły się
na razie żadne tropy. Jedno mało przekonujące zeznanie. Sąsiadka widziała jakiegoś dobrze ubra-
nego gościa, który oddalał się biegiem. Nie zdołałaby go zidentyfikować, bo mieszka na trzecim
piętrze i miała słabą widoczność. Sprawa dla ludzi kompetentnych, szanowni państwo, w dodatku
doświadczonych i z wyobraźnią.
- Jak na przykład Moliner i Rodriguez - rzucił zjadliwie Garzon.
- Tamci mają już co robić - odparł niewzruszony komisarz. - Ale jeżeli ta historia nie licuje z
waszym statusem, mogę wam zawsze dorzucić jakąś niewyjaśnioną bójkę pijacką.
- Nie, panie komisarzu, pan mnie źle zrozumiał. Chodziło mi o to, że mam osobiście nadzieję
dorównać tak znakomitym kolegom. I spodziewam się, że inspektor Delicado czuje to samo.
- Cokolwiek macie do zarzucenia swoim poprzednikom, wolałbym, żebyście powiedzieli im to
wprost. Oczekują was właśnie w pokoju obok, mają wam przekazać narzędzia śmierci.
Średnia metafora, gdy mowa o zbrodni, choć przytyk Garzona też nie należał do najlepszych.
Tym bardziej że nasi koledzy Moliner i Rodriguez nie chełpili się szczególnie swoją gwiazdorską
pozycją na firmamencie komisariatu. Jeżeli przypisywali już sobie jakąś wagę, to tylko dlatego, że
rzeczywiście byli detektywami z krwi i kości. Czy mam przez to na myśli, że Garzon i ja jesteśmy
gliniarzami do bicia? Nie, ale kusi mnie, żeby traktować nas samych jako normalnych ludzi, którzy
w godzinach pracy wykonują swój zawód i basta. Tymczasem w Molinera i Rodrigueza w dniu
Stworzenia z pewnością tchnięto policyjnego ducha. Czy ktoś inny potrafił tak nosić marynarki, na
wpół byle jak, na wpół bojowo? Czy ktokolwiek równie stylowo badał podejrzanych, wymuszając
szacunek samą swoją obecnością? Co zaś się tyczy słownika i żargonu, tysiące razy zastanawiałam
się, jak to jest, że posługuję się tym samym językiem co oni, a jednak w ich ustach brzmi on jak w
doskonałej interpretacji Humphreya Bogarta. Choćbym wkładała w wypowiedzi maksimum zu-
chwalstwa, nigdy nie uzyskam takiego efektu. Ale tak już jest i gdyby trzeba było przechować w
muzeum w Sevres platynowo-irydowy wzorzec funkcjonariusza policji, trzeba by tam umieścić
właśnie Molinera i Rodrigueza, gdyby zaś Noe musiał zabrać na arkę oprócz zwierząt także przed-
stawicieli ludzkich profesji, Molinera i Rodrigueza ocaliłby z potopu w przedziale dla policji.
- Czyli że skurwysyn, tak wam Coronas nagadał? - Inspektor Moliner zaśmiał się w ramach
zagajenia. - W sumie chyba niewiele się myli. Jak sądzicie?
- O co ci chodzi? - spytałam, nie rozumiejąc ni w ząb tego, co mówi.
- No, chyba znacie denata, nie możecie go nie znać! Przecież to Ernesto Valdes.
- Nie! - krzyknął Garzon, jakby dostał nagle cios w samo serce.
- Tak! - Rodriguez nie posiadał się z radości, że pierwszy sprzedał nam tę rewelację.
- I jak to się dzieje, że media o tym nie huczą?
- Fermin, przecież mamy sposoby, żeby sprawę nieco zbunkrować. Ale prędzej czy później
bomba wybuchnie. Współczuję wam, bo...
Choć to nieuprzejme, weszłam mu gwałtownie w słowo.
- Chwileczkę, chwileczkę, czy to znaczy, że niejaki Ernesto Valdes jest znany wam trzem?
Wlepili we mnie oczy, jakby się zastanawiali, skąd na tym zebraniu wzięła się jakaś kosmitka.
Moliner przejął inicjatywę.
- No wiesz, Petra, Ernesto Valdes, dziennikarz number one prasy plotkarskiej.
- Otóż nie, nie wiem - odrzekłam ze spokojem ducha, jaki daje znajomość dzieł filozofa trans-
cendencji.
Rodriguezowi zebrało się na żarciki.
- A ogląda pani czasem telewizję, czyta pani gazety? Może chociaż zdarzyło się pani przejrzeć
jakieś pisemko u fryzjera?
- Ona czyta tylko poważne książki i słucha Chopina. - Garzon przyłączył się do fali szyderstw.
Moliner przerwał tę zabawę naszych podwładnych, zapewne w trosce o moją cześć i honor.
- Dziwi nas, że o nim nie słyszałaś, bo Ernesto Valdes jest znany nie tylko dzięki prasie plot-
karskiej. To jeden z tych agresywnych, bezwzględnych dziennikarzy, których programy i artykuły
często komentują inne media. Jego specjalność to skandale: tajne śluby, rozwody, romanse sław-
nych ludzi, czujesz sprawę?
- To ten koleś, co właściwie obraża swoich rozmówców?
- We własnej osobie. Pracuje w telewizji i w paru pismach.
- Z czego go zastrzelono? - spytał podinspektor.
- Półautomat dziewiątka. Precyzyjny strzał w skroń, co raczej świadczy o profesjonaliście.
- Płatny zabójca jeszcze by mu podrzynał gardło?
- Bywają zadania złożone.
- Ale najpierw wystrzelił?
- Tak wykazuje sekcja.
- Czyli ryzykował, pozostając jeszcze chwilę i dobijając go białą bronią.
- Jeśli mu zapłacono, żeby dokonał na nim zemsty...
- To wasza hipoteza?
- Szczerze mówiąc, nie postawiliśmy jeszcze hipotezy, chociaż klub poszkodowanych przez
tego typa jest już dość liczny. Nie wykluczamy zemsty.
- Mogę sobie wyobrazić.
- Żebyś się nie zdziwiła. Robił reportaże bez zezwolenia. Publikował kompromitujące zdjęcia.
Babrał się w najintymniejszych sprawkach. Był facetem... jak to nazwać? Dosyć niemoralnym na-
wet jak na tę profesję.
- Ja wolę określenie, którym posłużył się komisarz - wtrącił Rodriguez.
- Ale żadna zbrodnia nie może być usprawiedliwiona - zakończył Moliner z ironicznym
uśmieszkiem.
- Jak świadek opisała tego, co podobno uciekał?
- Wysoki, dobrze ubrany, atletycznej budowy, poruszał się pewnie. Nie potrafiła powiedzieć
nic bardziej konkretnego, dlatego musimy być ostrożni i traktować to zeznanie bardzo wstrzemięź-
liwie.
- W jakim punkcie śledztwa jesteście?
- W martwym. Zebraliśmy wyniki z sekcji zwłok, z badania balistycznego, no i relację tego ni-
by-świadka. Właściwie to dopiero punkt wyjścia.
- Środowisko denata?
- Żył sam. Rozwiedziony od siedmiu lat. Ma siedemnastoletnią córkę, która mieszka z matką.
Nie wiadomo nic o jakichś głębszych przyjaźniach ani nawet o ulotnych. Całkowicie poświęcał się
pracy.
- Przesłuchaliście już byłą żonę?
- Jeszcze nie.
- Podejrzewasz kogoś raczej z kręgu zawodowego?
- Obawiam się, że tak, co znacznie komplikuje sytuację. Czyli że witamy w świecie cekinów i
przepychu! Petra, masz jakiś strój wieczorowy?
- Zawsze śpię w piżamie.
- A u ciebie, Fermin, znajdzie się w szafie jakiś smoking?
- Nie, rzuciłem palenie dawno temu.
Zaśmiał się serdecznie. Miałam wrażenie, że przekazując nam trupa z całym dobrodziejstwem
inwentarza, tamci dwaj zrzucają z siebie jakieś brzemię. Nie potrafiłam jednak orzec, czy to ko-
rzystny, czy też niekorzystny spadek. Jeszcze było za wcześnie, jeszcze nie pojawiły się żadne ko-
lejne elementy: nowi świadkowie, niespodziewane donosy... Trzeciego dnia po morderstwie sprawa
jest wciąż białą kartą, na której można swobodnie pisać. Zresztą Molinerowi i Rodriguezowi rów-
nież wcale nie zazdrościłam. Ich ofiara była martwa już od tygodnia, ale kiedy pojawiły się dowo-
dy, że to kochanka jakiejś grubej ryby, odebrano sprawę innej parze i przekazano ją Molinerowi.
Ot, kolejny desant.
- I co pani sądzi? - zagadnął mnie Garzon, kiedy zostaliśmy sami.
- Nic szczególnego. Sądzę, że trzeba się wziąć do roboty.
- Jakaś wizyta grzecznościowa na początek?
- Choćby i nieproszona.
Rzadko zdarzało mi się widywać Valdesa w telewizji, ale kojarzył mi się z typem dość nie-
okrzesanym. Jego profil duchowy był tak sugestywny, że z wielkim trudem zdołałabym obiektyw-
nie oddzielić powierzchowność od wnętrza. Mętnie rysował mi się w pamięci: oczy łasiczki, nos
lekko haczykowaty, nieszczególnie gęsty wąsik i usta starej wieśniaczki, ustawicznie toczącej pia-
nę. Bez wątpienia typ, na którego widok robiło się niedobrze. Może dlatego tak pasowała mu ta
śmierć. Dodała mu splendoru. Teraz, gdy wyłaniał się z celofanowego pokrowca niczym poczwar-
ka z kokonu, sprawiał nawet dość ludzkie wrażenie. Dobrze było widać otwór po kuli w lewej skro-
ni, a na szyi szramę po rozcięciu, którą lekarze zdążyli już elegancko zszyć. Jego martwa twarz nie
wyrażała niczego.
- Wreszcie zamknął gębę - rzucił sentencjonalnie Fermin.
- In saecula saeculorum.
- Pytanie: czy załatwili go, żeby zamilkł?
- Można dorzucić inne pytanie: czy może załatwili go, bo za dużo gadał?
- Niewątpliwie precyzja strzału pozwala sądzić, że mamy do czynienia ze szczególną perswa-
zją: skoro nie żyje, to nie będzie więcej gadał. Ale brutalne ciach po gardle sugeruje zemstę.
- To dwa możliwe tropy, Fermin. Chociaż nie jestem skłonna wykluczyć porachunków pry-
watnych.
- Tego nigdy nie można wykluczyć.
- Czy myślisz, że facet miałby coś przeciwko temu, żebyśmy zbadali jego dom?
- Podobno nic specjalnego tam nie zostało. Na biurku leżało trochę papierów, Rodriguez za-
brał je na komisariat, a ten drań nie używał komputera.
- Nieważne. Chciałabym zobaczyć, jak mieszkał. Masz przy sobie raport Molinera i Rodrigu-
eza?
- Proszę.
- No to porównajmy go ze stanem faktycznym.
Możliwe, że operuję bardziej banalnymi kategoriami myślowymi, niż byłabym się w stanie
przyznać, lecz, szczerze mówiąc, zupełnie inaczej wyobrażałam sobie opieczętowane lokum Valde-
sa. Nie wiem, jak to dokładnie wyrazić, ale obraz, jaki sobie zawczasu wyrobiłam, oscylował mię-
dzy wnętrzem w stylu amerykańskich powieści kryminalnych a mieszkankiem typowego sknery z
sąsiedztwa. Poważny błąd. Nora tego szakala medialnego była urządzona jak dla nowożeńców.
Wzorzyste zasłony pod kolor sofy, ściany na kremowo, dyskretne dywany, ogromne kokardy na ta-
picerce krzeseł, a zewsząd zwisała masa jedwabnych frędzelków. Jeśli powiedzenie „pokaż mi, jak
mieszkasz, a powiem ci, kim jesteś” jest choć odrobinę wiarygodne, to coś tu nie pasowało. Albo
nie był to dom Ernesta Valdesa, albo nasz ptaszek co innego demonstrował na zewnątrz, a co inne-
go skrywał pod podszewką.
- Co myślisz o tym wystroju?
Garzon wzruszył ramionami i bąknął:
- Pretensjonalne, nie?
- Aż za bardzo, żeby można było uwierzyć. Poza tym to wszystko jest nowiutkie. Jakby dopie-
ro co kupione.
- To ma znaczenie?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin