R.A.Salvatore.-.Trylogia.Mrocznego.Elfa.t.2.Wygnanie.PL.eBook.(osloskop.net).rtf

(686 KB) Pobierz

 

 

 

 

Dwudziestu corby zgromadziło się na szerokim odcinku pomostu, gdzie stał drow. Kolejny tuzin leżał martwy u stóp Drizzta, a ich krew spływała z krawędzi i wpadała do jeziora kwasu z rytmicznymi syknięciami. Belwar nie obawiał się jednak przewagi liczebnej, ponieważ precyzyjnymi ruchami i wykalkulowanymi pchnięciami Drizzt niewątpliwie wygrywał. Jednakże wysoko nad drowem zaczął spadać kolejny samobójczy corby i jego kamień.

Corby zaatakował Drizzta. Wraz z błyskiem sejmitarów drowa ramiona napastnika odpadły od barków. Kontynuując ten sam oszałamiająco szybki ruch, Drizzt wsunął zakrwawione sejmitary do pochew i rzucił się na krawędź pomostu. Dotarł do skraju i skoczył w stronę Belwara w tej samej chwili, gdy samobójczy, ujeżdżający głaz corby uderzył w przesmyk, zabierając go wraz z dwudziestką swych pobratymców do zbiornika z kwasem.

Belwar cisnął swe pozbawione dzioba trofeum w patrzących na niego corby i padł na kolana,wyciągając ramię z kilofem, by pomóc przyjacielowi. Drizzt chwycił rękę nadzorcy kopaczy oraz krawędź, uderzając twarzą w skałę.

Siła uderzenia rozdarła jednak piwafwi drowa i Belwar patrzył bezradnie jak onyksowa figurka wypada i leci w stronę kwasu.

 

_____________________________________________

___________________

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

FORGOTTEN     REALMS

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WYGNANIE

 

 

 

R.A Salvatore

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tłumaczenie:

Piotr Kucharski

 

Tytuł oryginału:

EXILE

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Diane z całą miłością

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Preludium

 

 

Potwór błąkał się po cichych korytarzach Podmroku, a jego łapy pokryte łuską szurały o kamień. Nie wzdrygał się słysząc te dźwięki, które mogłyby go ujawnić. Nie szukał również schronienia, spodziewając się ataku innego drapieżnika. Było tak, ponieważ nawet w pełnym niebezpieczeństw Podmroku stworzenie to znało jedynie bezpieczeństwo, było świadome swojej zdolności pokonania każdego przeciwnika. Jego oddech był ciężki od zabójczej trucizny, twarde krawędzie szponów pozostawiały głębokie rysy w litej skale, zaś rzędy podobnych do grotów włóczni zębów okalały paskudną paszczę, która mogłaby przegryźć najgrubszą skórę. Najgorszy był jednak wzrok potwora, wzrok bazyliszka, który był w stanie zmienić w lity kamień każdą żywą istotę, na której spoczął.

Stworzenie to, wielkie i przerażające, należało do największych ze swego rodzaju. Nie znało strachu.

Łowca obserwował przejście bazyliszka, podobnie jak robił to wcześniej tego samego dnia. Ośmionogi potwór był tu intruzem, wszedł do domeny łowcy. Widział, jak bazyliszek zabił kilka z jego rothów - małych, krowopodobnych stworzeń, które wzbogacały jego posiłki - za pomocą swego zatrutego oddechu, zaś reszta stada uciekła na oślep bezkresnymi korytarzami, by zostać tam na zawsze.

Łowca był wściekły.

Spoglądał, jak potwór wtacza się w wąski tunel, przewidział, że właśnie tę drogę wybierze. Wysunął broń z pochew, zyskując pewność siebie. Zawsze tak było, gdy czuł ich doskonałą równowagę. Łowca posiadał je od dzieciństwa, a po niemal trzech dekadach bezustannego użycia zdradzały jedynie najmniejsze ślady zniszczenia. Teraz znów miały być poddane próbie.

Łowca schował broń i czekał na dźwięk, który pobudzi go do działania.

Gardłowy warkot zatrzymał bazyliszka w miejscu. Potwór spojrzał z ciekawością przed siebie, choć jego słabe oczy nie widziały dalej niż na kilka kroków. Znów zabrzmiał warkot, a bazyliszek przyczaił się, czekając aż napastnik, jego kolejna ofiara, pojawi się i zginie.

Łowca wyszedł ze swej wnęki i rzucił się do bardzo szybkiego biegu ponad drobnymi szczelinami i nierównościami na ścianach korytarza. W swoim magicznym płaszczu, piwafwi, był niewidzialny na tle kamieni, zaś dzięki zręczności i wyćwiczonym ruchom był również niesłyszalny.

Pojawił się niewiarygodnie cicho, niewiarygodnie szybko.

Przed bazyliszkiem znów rozległ się warkot, nie zbliżał się jednak. Niecierpliwy potwór przesunął się naprzód, pragnąc krwi. Gdy bazyliszek przeszedł pod niskim hakiem, jego głowę otoczyła nieprzenikniona sfera ciemności. Potwór zatrzymał się nagle i cofnął o krok, co łowca przewidział, bo skoczył ze ściany korytarza, wykonując trzy oddzielne czynności, zanim jeszcze dotarł do celu. Najpierw rzucił prosty czar, który obramował głowę bazyliszka blaskiem błękitnych i purpurowych płomieni. Później naciągnął na twarz kaptur, ponieważ w walce nie potrzebował oczu, zaś wzrok bazyliszka mógł mu tylko przynieść zgubę. Następnie, wyciągając swoje zabójcze sejmitary, wylądował na grzbiecie potwora i po jego łuskach ruszył w stronę głowy.

Bazyliszek gwałtownie zareagował, gdy tańczące płomienie otoczyły mu głowę. Nie paliły, lecz ich obrys czynił potwora łatwym celem. Bazyliszek obrócił się, zanim jednak jego głowa zdołała wykonać pół obrotu, w jednym z jego oczu zatopił się pierwszy sejmitar. Stwór ryknął i zaczął się miotać, starając się dostać łowcę. Zionął swym trującym oddechem i zarzucił głową.

Łowca był szybszy. Trzymał się za paszczą, z dala od śmierci. Jego drugie ostrze trafiło w następne oko.

Bazyliszek był intruzem, zabił jego rothy! Na opancerzoną głowę potwora spadał jeden brutalny cios za drugim. Ostrza, rozłupując łuski, wnikały w znajdujące się pod nimi ciało.

Bazyliszek rozumiał swoje niepowodzenie, wciąż jednak sądził, że może jeszcze wygrać. Gdyby tylko mógł zionąć swoim zatrutym oddechem na rozwścieczonego łowcę.

Wtedy wypadł na niego drugi nieprzyjaciel, warczący koci przeciwnik, który bez obaw skoczył na otoczoną płomieniami paszczę. Wielki kot nie przejmował się trującymi oparami, ponieważ był magiczną istotą, odporną na takie ataki. Pazury pantery wyryły głębokie rysy na dziąsłach bazyliszka, dając mu skosztować jego własnej krwi.

Za wielką głową łowca uderzał raz za razem, sto razy i jeszcze więcej. Zaciekłe sejmitary przebijały łuskowy pancerz, trafiając w ciało oraz w czaszkę, pogrążając bazyliszka w mroku śmierci.

Uderzenia zakrwawionej broni zwolniły tempa dopiero na długo po tym, jak potwór znieruchomiał.

Łowca ściągnął kaptur, po czym spojrzał na sponiewierane ścierwo u swoich stóp oraz ciepłe plamy krwi na ostrzach. Uniósł okrwawione sejmitary w górę i obwieścił swoje zwycięstwo okrzykiem przepełnionym pierwotną radością.

Był łowcą, a to był jego dom!

Wszelako gdy wyrzucił z siebie w tym okrzyku całą wściekłość, łowca spojrzał na swoją towarzyszkę i zawstydził się. Okrągłe oczy pantery oceniały go, nawet jeśli kocica o tym nie

wiedziała. Pantera była jedynym ogniwem łączącym łowcę z przeszłością, z cywilizowaną egzystencją, którą kiedyś wiódł.

- Chodź, Guenhwyvar - wyszeptał wsuwając sejmitary z powrotem do pochew. Wzdrygnął się na dźwięk wypowiadanych przez siebie słów. Był to jedyny głos, jaki słyszał od dziesięciu lat. Za każdym razem gdy mówił, słowa wydawały mu się bardziej obce i przychodziły do niego z trudnością. Czy tę zdolność również utraci, jak stracił inne aspekty swej dawnej egzystencji? Bardzo się tego obawiał, ponieważ bez głosu nie będzie mógł przyzywać pantery.

Wtedy będzie naprawdę sam.

Łowca i kocica szli cichymi korytarzami Podmroku, nie wydając żadnego dźwięku, nie poruszając nawet kamyczka. Razem poznali niebezpieczeństwa tego cichego świata. Razem nauczyli się sztuki przetrwania. Pomimo odniesionego zwycięstwa łowca nie miał jednak dzisiaj na twarzy uśmiechu. Nie obawiał się wrogów, lecz nie był już pewien, czyjego odwaga pochodzi z pewności siebie, czy też z obojętności wobec życia.

Być może sztuka przetrwania nie była najważniejsza.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Część l
Łowca

 

 

Wyraźnie pamiętam dzień, w którym odszedłem z miasta moich narodzin, miasta mojego ludu. Leżalprzede mną cafy Podmrok, życie pełne przygód i podniecenia, z możliwościami, dzięki którym rosło mi serce. Ważniejsze jednak było to, że opuszczałem Menzoberranzan z uczuciem ulgi, iż teraz będę mógł żyć w zgodzie z własnymi zasadami. Miałem u boku Guenhwyvar, zaś na biodrach sejmitary. Do mnie należało określenie przyszłości.

Jednakże drow, miody Drizzt Do 'Urden, który opuścił tego pamiętnego dnia Menzoberranzan, dopiero rozpocząwszy czwartą dekadę życia, nie był jeszcze wtedy w stanie zrozumieć prawdy na temat czasu, który wydawał się tak bardzo zwalniać w chwilach, gdy nie dzieliło się go z innymi. W swojej młodzieńczej zapalczywości spoglądałem w przyszłość na kilka stuleci życia.

Jak jednak mierzyć stulecia, jeżeli jedna godzina wydaje się dniem, zaś jeden dzień rokiem?

Poza miastami Podmroku można znaleźć pożywienie, jeśli wiadomo gdzie go szukać, można też znaleźć bezpieczeństwo, jeśli wiadomo gdzie się ukrywać. Najwięcej jednak jest tam samotności.

Gdy stawałem się stworzeniem pustych tuneli, uczyłem się sztuki przetrwania jednocześnie łatwiej i trudniej. Zyskałem fizyczne umiejętności oraz doświadczenie, konieczne by przetrwać. Byłem w stanie pokonać niemal wszystko, co zabłąkało się na wybrany przeze mnie teren, zaś przed tą garstką potworów, których nie mógłbym zwyciężyć, mogłem z pewnością uciec lub się schować. Niewiele jednak minęło czasu, zanim odkryłem tę jedną nemezis, której nie mogłem ani pokonać, ani jej uciec. Podążała za mną wszędzie tam, gdzie poszedłem - tak naprawdę im dalej się udawałem, tym bardziej się do mnie zbliżała. Mojąprzeciwniczką była samotność, nie kończąca się, nieznośna cisza pustych korytarzy.

Wiele lat później, spoglądając wstecz, zdumiewam się i zatrważam myśląc o zmianach, jakich doznałem w czasie takiej egzystencji. Tożsamość każdej rozumnej istoty jest określana przez język, komunikację pomiędzy tą istotą a innymi, które ją otaczają. Bez tej więzi byłem zgubiony. Gdy opuściłem Men-zoberranzan, zdecydowałem, że moje życie będzie oparte na zasadach, moja siła będzie pochodzić ze sztywnych przekonań. Wszelako po kilku miesiącach spędzonych w Podmroku, jedynym powodem moim przetrwania było moje przetrwanie. Stałem się stworzeniem instynktów, wyrachowanym i sprytnym, lecz nie myślącym, nie wykorzystującym umysłu do niczego innego, poza nakierowaniem się na następną zdobycz.

Uważam, że ocaliła mnie Guenhwyvar. Ta sama towarzyszka, która nie dopuściła do mojej pewnej śmierci w szponach niezliczonych potworów, uratowała mnie przed śmiercią wywołaną pustką - być może mniej dramatyczną, ale równie ostateczną. W chwilach gdy była przy moim boku, czułem, że żyję. Miałem wtedy inne żyjące stworzenie, które mogło słuchać moich coraz bardziej niepewnych słów. Oprócz wszystkich innych zalet Gue-nhwyvar była również moim zegarem, ponieważ wiedziałem, że kocica może przybywać z Planu Astralnego na pół dnia co drugi dzień.

Dopiero gdy skończyła się moja ciężka próba, zdałem sobie sprawę, jak krytyczna była ta czwarta część mojego życia. Bez Guenhwyvar nie zdecydowałbym się go kontynuować. Nigdy nie odnalazłbym w sobie siły, by przetrwać.

Nawet gdy Guenhwyvar stała u mego boku, zauważałem, że z coraz większą obojętnością podchodzę do walki. Żywiłem cichą nadzieję, że jakiś mieszkaniec Podmroku okaże się silniejszy niż ja. Czy ból wywołany zębem lub pazurem mógł być silniejszy niż pustka i cisza.

Nie sądzę.

 

- Drizzt Do'Urden

 

 

l

Prezent z okazji rocznicy

 

 

Opiekunka Malice Do'Urden poruszyła się niespokojnie na kamiennym tronie w małym i zaciemnionym przedsionku do wielkiej kaplicy Domu Do'Urden. Dla mrocznych elfów, które mierzą upływ czasu w dekadach, był to zaledwie dzień do zaznaczenia w kronikach domu Malice, dziesiąta rocznica przeciągającego się skrytego konfliktu pomiędzy rodziną Do'Urden a Domem Hun'ett. Opiekunka Malice, nigdy nie przegapiająca uroczystości, przygotowała dla swych nieprzyjaciół specjalny prezent.

Briza Do'Urden, najstarsza córka Malice, wysoka i potężna drowka, przeszła z niepokojeni przez pomieszczenie, jak zwykła to często czynić. - To powinno się już skończyć -mruknęła, kopiąc stołek na trzech nogach. Zakołysał się i przewrócił, w wyniku czego ukruszył się kawałek siedziska z trzonka grzyba.

- Cierpliwości, moja córko - odparła z lekkim wyrzutem Malice, choć podzielała odczucia Brizy. - Jarlaxle jest ostrożny. - Briza odwróciła się słysząc imię bezczelnego najemnika i podeszła do rzeźbionych drzwi. Malice zrozumiała znaczenie zachowania swojej córki.

- Nie popierasz Jarlaxle i jego oddziału - stwierdziła stanowczo matka opiekunka.

-  Są łotrami bez domu - wycedziła w odpowiedzi Briza, wciąż nie odwracając się do matki. - W Menzoberranzan nie ma miejsca dla łotrów bez domu. Zakłócają naturalny porządek naszego społeczeństwa. I są mężczyznami!

- Dobrze nam służą- przypomniała jej Malice. Briza chciała spierać się o niezwykle wysoki koszt wynajmowania oddziału najemników, lecz roztropnie ugryzła się w język. Ona i Malice spierały się niemal bez przerwy od chwili rozpoczęcia wojny Do'Urden z Hun'ett.

- Bez Bregan D'aerthe nie moglibyśmy podejmować działań przeciwko naszym przeciwnikom - ciągnęła Malice. - Korzystanie z najemników, łotrów bez domu jak ich nazwałaś, pozwala nam toczyć wojnę bez ujawniania naszego domu jako napastnika.

- A więc dlaczego z tym nie skończymy? - spytała Briza, obracając się z powrotem w stronę tronu. - Zabijamy kilku żołnierzy Hun'ett, oni zabijają kilku naszych. Przez cały czas zaś obydwa domy poszukują uzupełnień. To się nie skończy! Jedynymi zwycięzcami w tym konflikcie są najemnicy Bregan D'aerthe oraz oddziału, który wynajęła Opiekunka SiNafay Hun'ett, czerpiący z kufrów obydwu domów!

- Uważaj na swój ton, moja córko - warknęła Malice przypominające. - Zwracasz się do matki opiekunki.

Briza znów się odwróciła. - Powinniśmy natychmiast zaatakować Dom Hun'ett w nocy, kiedy został poświęcony Zakna-fein - ośmieliła się powiedzieć.

- Zapominasz, co twój najmłodszy brat zrobił tej nocy -odpowiedziała pewnym głosem Malice.

Matka opiekunka myliła się jednak. Nawet gdyby Briza żyła tysiąc lat dłużej, nigdy nie zapomniałaby, co Drizzt zrobił tej nocy, gdy porzucił swoją rodzinę. Wytrenowany przez Zakna-feina, ulubionego kochanka Malice i szanowanego, najlepszego w całym Menzoberranzan fechmistrza, Drizzt osiągnął w walce biegłość wykraczającą poza normy drowów. Jednak Żak dał Drizztowi również kłopotliwe i bluźniercze nastawienie, jakiego nie mogła tolerować Lloth, Pajęcza Królowa, bogini mrocznych elfów. Heretyckie zachowanie Drizzta wywołało w końcu gniew Pajęczej Królowej, która zażądała jego śmierci.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin