Cooper James - Sokole Oko 3 - Tropiciel śladów.pdf

(1427 KB) Pobierz
1011521345.002.png
1011521345.003.png
COOPER JAMES
FENIMORE
Sokole Oko #3 Tropiciel
sladow
1011521345.004.png
JAMES FENIMORE COOPER
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ołtarzem – zieleń pachnącej murawy,
Świątynią, Panie – twój przestwór
łaskawy,
Mą kadzielnicą – wonie, co z gór płyną,
A ciche myśli – modlitwą jedyną.
MOORE
Wzniosłość, która cechuje widok rozległych przestrzeni, dobrze jest znana
każdemu. Najgłębsze, najbardziej dalekosiężne, a być może i najszlachetniejsze myśli
przepełniają wyobraźnię poety, kiedy spogląda w otchłań bezkresnego pustkowia.
Rzadko się zdarza, by nowicjusz patrzał obojętnie na przestwór oceanu, a umysł,
nawet wśród mroku nocy, odnajduje w sobie odpowiednik owej wielkości
nieodłącznej od obrazów, których zmysłami objąć nie sposób.
Z uczuciem pokrewnym podziwowi i grozie – dziecięciu wzniosłości – spoglądały
osoby otwierające akcję niniejszego opowiadania na widok, który się przed nimi
roztaczał. Było ich razem czworo – dwóch mężczyzn i dwie kobiety – a wspięli się ma
stos pni drzewnych wyrwanych przez burzę, chcąc objąć wzrokiem okolicę.
Do dziś istnieje w naszym kraju zwyczaj nazywania takich miejsc pokosami.
Wpuszczając światło dnia do ciemnych i wilgotnych ostępów, tworzą one coś na
kształt oaz w uroczystym mroku dziewiczych lasów Ameryki. Pokos, o którym tu
mowa, znajdował się na szczycie łagodnego wzniesienia i choć niewielki, otwierał
rozległy widok – rzecz nader rzadką dla podróżnika w puszczy – tym, co zdołali
wydostać się na jego górny skraj. Nauka nie określiła dotąd, czym jest siła, która tak
często czyni podobne spustoszenia; jedni je przypisują trąbom powietrznym
wzbijającym słupy wody na oceanie, inni znów – nagłym i gwałtownym strumieniom
elektrycznego fluidu. Jednakże ich skutki w lasach są wszystkim dobrze znane.
Przy wyższym skraju owej przesieki niewidzialna moc spiętrzyła drzewo na drzewie
w taki sposób, że dwaj mężczyźni nie tylko mogli wspiąć się na wysokość około
trzydziestu stóp nad poziom ziemi, lecz także, przy odrobinie starania i zachęty,
nakłonić mniej śmiałe towarzyszki, by poszły za ich przykładem. Olbrzymie pnie,
złamane i uniesione potęgą wichru, leżały jeden na drugim niby słomiane kukły, a ich
1011521345.005.png
gałęzie, wciąż jeszcze wydzielające woń zwiędłych liści, splątane były z sobą tak, iż
stanowiły wystarczające oparcie. Jedno z drzew wyrwane zostało z korzeniami i jego
dolny koniec, oblepiony ziemią, sterczał w górę, tworząc coś w rodzaju platformy dla
czworga poszukiwaczy przygód.
W opisie wyglądu owej grupki czytelnik nie powinien spodziewać się żadnych
znamion ludzi lepszej kondycji. Byli to wędrowcy po puszczy; choćby zaś nawet nimi
nie byli, ani ich dawniejsze obyczaje, ani obecna pozycja społeczna nie mogłyby w
nich wyrobić przyzwyczajenia do rozlicznych zbytków wyższego stanu. Dwie bowiem
z owych osób, mężczyzna i kobieta, należały do naturalnych właścicieli tych ziem,
będąc Indianami ze słynnego plemienia Tuskarorów, towarzyszyli im zaś: mężczyzna,
którego cechowały osobliwości właściwe człowiekowi, co strawił życie na oceanie, a
którego ranga nie przekraczała najprawdopodobniej stopnia prostego marynarza,
oraz dziewczyna nie należąca do wiele wyższej sfery, aczkolwiek młodość, słodycz
lica i skromny, choć bystry wyraz przydawały jej owej inteligencji i subtelności, tak
pomnażającej urodę osób płci pięknej. W tej chwili duże, błękitne oczy dziewczęcia
odzwierciedlały uczucie wzniosłości, jakie w śnieg budził widok, a miła twarz
promieniała zadumą, którą wszelkie głębokie wzruszenia – choćby przynosiły
najwyższą przyjemność – ocieniają oblicza istot niewinnych i myślących.
A zaprawdę widok mógł wywrzeć głębokie wrażenie na wyobraźni patrzącego. Ku
zachodowi, w którym to kierunku zwrócone były twarze wszystkich czworga, wzrok
obejmował ocean liści, przepyszny i bogaty różnorodną, żywą zielenią bujnej
roślinności, mieniący się soczystymi barwami, spotykanymi pod czterdziestym
drugim stopniem szerokości geograficznej. Wiązy o wdzięcznych płaczących
koronach, przebogate odmiany klonów, rozliczne gatunki szlachetnych dębów
amerykańskiej puszczy wraz z szerokolistnymi lipami splatały społem górne konary,
tworząc jeden ogromny, rzekłbyś nieskończony kobierzec listowia, który rozciągał
się hen ku zachodzącemu słońcu, aż po horyzont, gdzie stapiał się z obłokami,
podobnie jak fale i niebo stykają się u podstaw sklepienia niebieskiego. Tu i ówdzie,
na skutek działania burz czy tez kaprysu natury, otwierała się pośród olbrzymów
boru niewielka szczelina pozwalająca jakiemuś pomniejszemu drzewu wspiąć się ku
światłu i wznieść swą skromną głowę niemal do równego poziomu z dookolną
powierzchnią zieleni. Do tych należała brzoza, drzewo szacowne w mniej
uprzywilejowanych stronach, drżąca osika, różnorodne 'bujne orzechy i wiele innych,
a wszystkie przypominały hołysza i prostaka, którego okoliczności postawiły wobec
osób dostojnych i wielkich. Gdzieniegdzie wysoki, prosty pień sosny przebijał się
wskroś tego olbrzymiego łamu, wystrzelając nadeń wysoko, niby jakiś wspaniały
pomnik kunsztownie wzniesiony na równinie z liści.
Właśnie owa rozległość widoku, prawie nieprzerwana powierzchnia zieleni,
zawierała w sobie cechę wielkości. Piękno można było wyśledzić w delikatnych
barwach, podkreślonych stopniowaniem światła i cienia, natomiast uroczysty spokój
budził uczucie pokrewne grozie.
1011521345.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin