Holt Victoria - Maska czarodziejki.rtf

(802 KB) Pobierz

Victoria Holt

 

 

 

Maska czarodziejki

 

The Mask of the Enchantress

Przełożył Paweł Ziemkiewicz


…Trzy życzenia w zaczarowanym lesie

 

Jestem w pułapce. Zostałam schwytana w pajęczynę i małą pociechą jest to, że sama ją uplotłam. Kiedy myślę o wszystkim, co zrobiłam, ogarnia mnie obezwładniające przerażenie. Wiem, że postępowałam niegodziwie, może nawet występnie. Każdego ranka, kiedy się budzę, kłębią się nade mną ciężkie chmury. A wtedy pytam samą siebie, jakie nowe nieszczęścia czekają mnie tego dnia.

Bodajbym nigdy nie spotkała Susannah, Esmonda i reszty, a szczególnie Susannah! Bodajbym nigdy nie ujrzała zamku Mateland, tak wspaniałego i tak pięknego z jego potężną bramą, szarymi murami i blankami jakby wziętymi prosto ze średniowiecznego romansu! Nie zostałabym wystawiona na pokusę.

Na początku wszystko wydawało się takie łatwe.

— Kusić cię ten stara diabeł koło twoja głowa — mawiała bardzo często moja stara przyjaciółka Cougaba na Wyspie Wulkanu.

To prawda. Kusił mnie diabeł, a ja poddawałam się pokusom. Dlatego jestem tutaj, w zamku Mateland, uwięziona i zrozpaczona, szukając wyjścia z sytuacji, a każdy dzień jest pełen nowych niebezpieczeństw.

Wszystkie groziły mi od dawna — tak naprawdę zaczęły się przed moim urodzeniem. Jest to opowieść o mojej matce i ojcu. Oraz historia Susannah. Ale po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że wokół mnie dzieje się coś niezwykłego, kiedy miałam sześć lat.

 

* * *

 

Wczesne lata spędziłam w Crabtree Cottage na błoniach Cherrington. Nad Błoniami dominował kościół, a w samym środku rozpościerał się staw, nad którym w pogodne dni przesiadywali na drewnianych ławeczkach staruszkowie rozmawiając całe ranki. Na Błoniach stał też słup i w Święto Wiosny mieszkańcy wybierali królową podczas wspaniałego festynu, który zazwyczaj oglądałam przez szczeliny w żaluzjach okna w saloniku, o ile zdołałam umknąć surowym oczom ciotki Amelii.

Ciotka Amelia i wuj William byli bardzo pobożni i twierdzili, że słup powinien zostać usunięty, a te pogańskie obrzędy zakazane. Większość z nas jednak nie podzielała tego poglądu.

Jakże chciałam znaleźć się tam, przynieść gałęzie z lasu i trzymając jedną ze wstążek tańczyć i swawolić wokół słupa razem z innymi. Sądziłam, że zostać Królową Wiosny musi być największym szczęściem. Lecz aby dostąpić tego zaszczytu, trzeba było mieć przynajmniej szesnaście lat, a wtedy nie skończyłam jeszcze sześciu.

Zaakceptowałam niezwykłość mojego życia i zapewne dalej by mnie nie dziwiła, gdyby nie szepty i aluzje otoczenia. Kiedyś usłyszałam, jak ciotka Amelia mówiła:

— Nie wiem, Williamie, czy postąpiliśmy słusznie. Panna Anabel błagała mnie i ustąpiłam.

— Ale pieniądze… — przypomniał jej wuj William.

— Ale przecież w ten sposób popieramy grzech.

Wuj William zapewnił ją, że nikt nie może zarzucić im żadnego grzechu.

— Pomogliśmy grzesznicy — upierała się ciotka.

William odparł, że nie można ich o nic obwiniać. Zrobili to, za co im zapłacono, a być może w ten sposób uda im się ocalić jedną duszę przed ogniem piekielnym.

— Grzechy ojców mszczą się na dzieciach — przypomniała mu ciotka Amelia.

Skinął głową w odpowiedzi i powędrował do szopy, w której rzeźbił kołyskę do żłóbka w kościele.

Zaczęłam sobie uświadamiać, że wuj William z mniejszym niż ciotka zapałem starał się być dobry. Od czasu do czasu uśmiech — choć był to krzywy uśmiech, jakby się go wstydził — pojawiał się na jego ustach; kiedyś, gdy przyłapał mnie na oglądaniu Święta Wiosny przez żaluzje, wyszedł z pokoju bez słowa.

Oczywiście piszę to po upływie wielu lat, ale wydaje mi się, że bardzo szybko się zorientowałam, iż w wiosce Cherrington krąży wiele plotek na mój temat. Wuj William i ciotka Amelia byli nie najlepszą parą do opieki nad małym dzieckiem.

Matty Grey mieszkająca w jednym z domków na Błoniach i w słoneczne dni przesiadująca zazwyczaj na progu, była kimś, kogo określa się mianem wioskowej indywidualności. Lubiłam rozmawiać z Matty, jeśli tylko nadarzyła się okazja. Wiedziała o tym i kiedy podchodziłam do niej, zaczynała wydawać dziwne świszczące odgłosy, a jej tłuste ciało całe się trzęsło. W ten sposób się śmiała. Wołała mnie i zapraszała, żebym usiadła u jej stóp. Nazywała mnie „małym biedactwem” i przykazywała swojemu wnukowi imieniem Tom, żeby był miły dla małej Suewellyn.

Lubiłam swoje imię. Powstało z połączenia Susan i Ellen. Uważałam, że to dobre imię. Oryginalne. W naszej wiosce było mnóstwo Ellen i Susan, zwanych Sue. Ale Suewellyn była tylko jedna.

Tom słuchał swojej babki. Poskramiał inne dokuczające mi dzieciaki. Chodziłam do „pańskiej” szkoły prowadzonej przez byłą guwernantkę ze dworu. Uczyła córkę dziedzica, a kiedy młoda panna dorosła, nauczycielka kupiła nieduży dom niedaleko kościoła i otworzyła w nim szkołę, do której chodziły dzieci z okolicy, łącznie z synem córki dziedzica, Anthonym. Za rok miał dostać własnego nauczyciela, a potem wyjechać do szkół. Stanowiliśmy mieszaną kompanię. Zbieraliśmy się w saloniku panny Brent, gdzie skrobaliśmy litery drewnianymi rysikami na tacach posypanych piaskiem i recytowaliśmy tabliczkę mnożenia. We wszystkich klasach była nas dwudziestka uczniów w wieku od pięciu do jedenastu lat. Niektórzy przerywali naukę, gdy skończyli lat jedenaście; inni ciągnęli ją dalej. Oprócz młodego dziedzica do naszej szkoły chodziły córki doktora i trójka dzieci okolicznych farmerów, a także tacy jak Tom Grey. Pośród nich tylko ja byłam inna. Rzeczywiście otaczała mnie jakaś tajemnica. Pewnego dnia zjawiłam się w wiosce, ale urodziłam się gdzie indziej. Przybycie większości dzieci było z reguły oplotkowane na długo zanim przybysz faktycznie się pojawił. Ze mną było inaczej. Zamieszkałam z ludźmi najmniej nadającymi się na opiekunów dziecka. Zawsze miałam ładne ubrania, a niektóre moje rzeczy były stanowczo zbyt kosztowne jak na możliwości moich protektorów.

I jeszcze te wizyty. Raz w miesiącu przyjeżdżała Ona. Była piękna. Przybywała do domku w powozie wynajętym na stacji, a mnie wysyłano do saloniku na spotkanie z nią. Wiedziałam, że to ważne wydarzenia, bo saloniku używano tylko przy specjalnych okazjach, na przykład odwiedzinach pastora. Żaluzje w oknach zawsze spuszczano, żeby nie dopuścić słonecznych promieni, mogących uszkodzić meble lub wypalić dywan. Do salonu odnoszono się z pewnym nabożeństwem. Być może powodem były obrazy przedstawiające Chrystusa na Krzyżu i świętego Sebastiana — przynajmniej myślę, że chodziło o niego, bo w ciele świętego tkwiły liczne strzały i krew płynęła z jego ran. Tuż obok wisiał portret naszej królowej, spoglądającej na nas surowo, pogardliwie i z dezaprobatą. Pokój mnie przygnębiał i tylko urok takich okazji jak Święto Wiosny mógł mnie skłonić do zerkania przez szczeliny na rozbawione Błonia.

Ale kiedy przebywała w nim Ona, pokój ulegał przemianie. Jej ubrania były cudowne. Nosiła bluzki zawsze przyozdobione falbankami i wstążkami, znakomicie skrojone spódnice i małe kapelusiki przybrane piórami i kokardami.

Zawsze mówiła:

— Witaj, Suewellyn — trochę jakby zawstydzona, a potem rozkładała szeroko ramiona i mogłam podbiec i ją objąć. Podnosiła mnie do góry i tak długo i badawczo mi się przyglądała, że zawsze zastanawiałam się, czy wszystkie pasemka włosów przylegają do głowy jak należy i czy na pewno pamiętałam o umyciu się za uszami.

Siadałyśmy potem obok siebie na sofie. Nie cierpiałam tego mebla. Wypchano go końskim włosiem i zawsze mnie łaskotało, nawet przez pończochy. Ale kiedy ona była ze mną, nawet tego nie zauważałam. Zadawała mi mnóstwo pytań, a wszystkie dotyczyły mojej osoby. Co lubię jeść? Czy marznę w zimie? Czego się uczę w szkole? Czy wszyscy są dla mnie mili? Kiedy nauczyłam się czytać, kazała mi demonstrować, jak dobrze to robię. Obejmowała mnie ramionami i mocno przytulała, a kiedy podjeżdżał powóz, żeby ją odwieźć na stację, ściskała mnie tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać.

Pochlebiało mi to, bo chociaż potem rozmawiała z ciotką Amelią, a mnie wypraszano z saloniku, wyglądało na to, że przyjeżdżała specjalnie dla mnie.

Po jej wyjeździe dom był jak odmieniony. Wuj William wyglądał, jakby z trudem powstrzymał uśmiech, a ciotka Amelia mamrotała do siebie:

— No, nie wiem. Nie wiem.

Oczywiście mieszkańcy wioski zauważyli te wizyty. James — woźnica i zawiadowca statrji plotkowali o niej. Później zrozumiałam, że w ten sposób uzewnętrzniali swoje poglądy na sprawę potocznie zwaną niejasną, i nie mam wątpliwości, że domyśliłabym się wszystkiego, gdyby nie nakaz wydany wnukowi przez Matty Grey, żeby się mną opiekował. Tom jasno dawał do zrozumienia, że się o mnie troszczy i każdy, kto chciał mnie skrzywdzić, miał z nim do czynienia. Kochałam Toma, chociaż nigdy nie raczył zbyt wiele ze mną rozmawiać. Jednak dla mnie był opiekunem, rycerzem w lśniącej zbroi, Lohengrinem.

Ale nawet Tom nie mógł powstrzymać dzieciaków naśmiewających się ze mnie. Jednego dnia Anthony Felton zauważył na mojej twarzy pieprzyk. Tuż poniżej ust, na prawym policzku.

— Popatrzcie na to znamię na twarzy Suewellyn — zawołał. — Tam ją pocałował diabeł.

Dzieci słuchały z otwartymi oczami opowieści o tym, jak diabeł przychodzi o północy i wybiera swe oblubienice. Potem je całuje, i zostawia w tych miejscach swój znak.

— Głupcze — powiedziałam. — Wielu ludzi ma pieprzyki.

— Ten jest specjalnego rodzaju — odparł ponuro Anthony. — Poznaję go od razu. Kiedyś widziałem wiedźmę, która miała dokładnie taki sam tuż przy ustach… Rozumiesz?

Patrzyli na mnie przerażeni.

— Ona nie wygląda jak wiedźma — zaryzykowała Jane Motley, i z pewnością na nią nie wyglądałam w wyszukanej sukience z serży, z brązowymi włosami surowo zaczesanymi z czoła i splecionymi na plecach w dwa warkocze związane granatowymi wstążkami. Ładna, praktyczna fryzura, jak mawiała ciotka Amelia, kiedy chciałam wbrew jej woli rozpuścić włosy.

— Wiedźmy przybierają różne postaci — wyjaśniał Anthony.

— Zawsze wiedziałam, że Suewellyn jest inna — dodała Gill, córka młynarza.

— Diabeł… Jaki on jest? — spytał ktoś.

— Nie wiem — odparłam. — Nigdy go nie widziałam.

— Nie wierzcie jej — ciągnął Anthony. — Ona nosi diabelski znak.

— Głupi jesteś — odpowiedziałam. — Nikt by ciebie nie słuchał, gdybyś nie był wnukiem dziedzica.

— Wiedźma — upierał się Anthony.

Tego dnia Toma nie było w szkole. Musiał pomóc ojcu przy kopaniu ziemniaków.

Bałam się. Patrzyli na mnie tak dziwnie; nagle zdałam sobie sprawę, co to jest żyć w izolacji, być inną niż stado.

To było dziwne uczucie: radość z tego, że się wyróżniam, i zarazem strach.

Weszła panna Brent i skończyło się gadanie, ale tego dnia, kiedy lekcje dobiegły końca, szybko uciekłam ze szkoły. Bałam się tych dzieci. Czegoś, co widziałam w ich oczach. One naprawdę wierzyły, że w nocy odwiedził mnie diabeł i odcisnął na mnie swoje piętno.

Pobiegłam przez Błonia do Matty Grey, która siedziała przy drzwiach. Za nią stał półlitrowy kufel, ręce trzymała złożone na podołku.

— Gdzie tak pędzisz… jakby cię diabeł gonił — zawołała do mnie.

Przeszył mnie zimny dreszcz i obejrzałam się przez ramię.

— To tylko takie powiedzenie — roześmiała się. — Za tobą nie ma żadnego diabła. Wyglądasz na bardzo przestraszoną.

Usiadłam u jej stóp.

— Gdzie jest Tom?

— Wciąż kopie ziemniaki. Tego roku mamy urodzaj. — Oblizała usta. — Nie ma to jak dobry ziemniak, gorący i mięsisty, w ładnym brązowym mundurku. Trudno mu się oprzeć, wierz mi, Suewellyn.

— Chodzi o ten pieprzyk na mojej twarzy — zaczęłam.

Zerknęła na mnie, nie ruszając się z miejsca.

— Co z nim? — spytała. — To tylko znamię, nic więcej.

— Powiedzieli, że to ślad po pocałunku diabła.

— Kto powiedział?

— Dzieci w szkole.

— Nie mają prawa tak mówić. Pogadam z Tomem. Nie pozwoli im na to.

— Czemu więc w ogóle go mam, Matty?

— O, czasami dzieci po prostu rodzą się z czymś takim. Na przykład kuzynka mojej matki urodziła się ze znamieniem na twarzy, przypominającym truskawkę… a wszystko przez to, że wcześniej jej matka miała wielką chętkę na truskawki.

— A na co miała chętkę moja mama, że urodziłam się z takim pieprzykiem na policzku?

W duchu zaś myślałam: „I gdzie właściwie jest moja mama?” To mnie też różniło od innych: nie miałam matki. Nie miałam też ojca. W wiosce było kilkoro sierot, ale wszystkie umiały powiedzieć, kim byli ich rodzice. Ja tego nie potrafiłam.

— Cóż, tego nikt nie wie, kurczaczku — odparła Matty bez pośpiechu. — Miewa się takie rzeczy. Znam dziewczynkę, która urodziła się z sześcioma palcami. Nie tak łatwo ukryć coś takiego. A czymże jest pieprzyk, którego nikt wcześniej nie zauważył? Coś ci powiem. Sądzę, że to całkiem ładne. Jest dużo ludzi, którzy przyciemniają nawet te rzeczy, żeby zwrócić na nie uwagę. Nie powinnaś się tym przejmować.

Matty była jedną z najmilszych osób, jakie znałam, zadowoloną ze swojego losu, który nie był niczym innym jak tylko życiem w małej, ciemnej chatce.

— Pokoik na górze, pokoik na dole, kawałek miejsca z tyłu, gdzie mogę uprać i ugotować, i wygódka ukryta w ogródku — w ten sposób ją opisywała. Chata stała obok domu jej syna, ojca Toma.

— Blisko, ale nie za blisko — mawiała — dokładnie tak jak powinno być. — I jeśli pogoda była dobra i Matty mogła usiąść na progu i obserwować toczące się życie, nie oczekiwała niczego więcej.

Ciotka Amelia mogła sobie ubolewać, że staruszka siaduje na progu, naruszając tym samym ogólny wizerunek Błonia, ale Matty żyła tak, jak chciała, i osiągnęła zadowolenie, które jest udziałem niewielu ludzi.

Kiedy następnego dnia przyszłam do szkoły, Anthony Felton podszedł do mnie i wysyczał mi do ucha:

— Jesteś bękartem.

Popatrzyłam na niego. Słyszałam to słowo, używano go jako obelgi i już byłam gotowa powiedzieć mu, co o nim myślę, ale nadszedł Tom i Anthony natychmiast umknął.

— Tom — szepnęłam — on nazwał mnie bękartem.

— Nie przejmuj się — odpowiedział i dodał tajemniczo. — Nie chodzi o to, o czym myślałaś. — Wtedy zupełnie tego nie zrozumiałam.

Dwa czy trzy dni przed moimi szóstymi urodzinami, ciotka Amelia zawołała mnie do saloniku na rozmowę. To była bardzo uroczysta chwila i z drżeniem jej oczekiwałam.

Właśnie zaczynał się wrzesień i promień słońca przeświecał przez niedokładnie opuszczoną żaluzję. Wszystko widziałam bardzo dokładnie; sofę z końskiego włosia i krzesła z kompletu, rzadko używane i osłonięte pokrowcami, etażerkę w kącie, z bibelotami odkurzanymi dwa razy w tygodniu, święte obrazy na ścianie, i ten z młodą królową patrzącą bardzo dumnie i surowo; miała złożone ręce, a jej spadziste ramiona opasywała szarfa. W pokoju nie czuło się radości i słoneczny promień zupełnie do niego nie pasował. Byłam pewna, że ciotka Amelia to zauważy i domknie żaluzję.

Ale nie zrobiła tego. Wyraźnie była bardzo zaaferowana i czymś zatroskana.

— Trzeciego przyjdzie — panna Anabel — oznajmiła ciotka. Trzeciego września wypadały moje urodziny.

Złożyłam razem ręce i czekałam. Panna Anabel zawsze przychodziła w moje urodziny.

— Ma zamiar zrobić ci prezent.

Moje serce zaczęło bić szybciej. Słuchałam z zapartym tchem.

— Jeśli będziesz grzeczna… — zaczęła ciotka Amelia. Był to zwyczajowy wstęp, więc nie przywiązywałam do niego wagi. — Włożysz swoje świąteczne ubranie, mimo że to będzie czwartek.

Włożenie świątecznego ubrania w czwartek stanowiło zapowiedź czegoś niesłychanego.

Ciotka zacisnęła usta. Zauważyłam, że nie pochwala tego spotkania.

— Ma zamiar zabrać cię na cały dzień.

Byłam zdumiona. Z trudem zapanowałam nad sobą. Miałam ochotę skakać po sofie.

— Musimy mieć pewność, że wszystko będzie w porządku — kontynuowała ciotka. — Nie chciałabym, żeby panna Anabel pomyślała, że nie potrafimy wychować cię na damę.

Zapewniłam, że wszystko ułoży się jak najlepiej. Nie zapomnę nic, czego mnie uczono. Nie będę mówić z pełnymi ustami. Kiedy tylko zajdzie potrzeba, użyję chusteczki do nosa. Nie będę nucić pod nosem. Nie będę odzywać się nie pytana.

— Bardzo dobrze — oświadczyła ciotka Amelia. Później słyszałam, jak mówiła do wuja Williama:

— Co ona sobie myśli? To mi się nie podoba. Coś takiego może tylko zaszkodzić dziecku.

Nadszedł wielki dzień. Moje szóste urodziny. Ubrałam się w czarne buciki z guziczkami i granatowy żakiecik oraz sukienkę ze szlachetnej bawełny. Do tego granatowe rękawiczki i słomiany kapelusik z gumką pod brodą.

Ze stacji przyjechał powóz z panną Anabel w środku, a kiedy odjeżdżał, siedziałam w nim także ja.

Tego dnia panna Anabel była inna. Pomyślałam, że obawia się nieco ciotki Amelii. Uśmiechała się, ściskała moje ręce w rękawiczkach i dwa czy trzy razy powiedziała:

— Jak to miło, Suewellyn.

Kiedy wsiadałyśmy do pociągu, zawiadowca stacji przyglądał się nam z ciekawością. Nie pamiętam żadnej wcześniejszej podróży pociągiem i nie wiem, co mnie bardziej podniecało: stukot kół podobny do radosnej piosenki czy pola i lasy, które mijałyśmy. Ale największą przyjemność sprawiała mi panna Anabel siedząca obok mnie. Przez cały czas ściskała moje ręce.

Chciałam zadać tyle pytań pannie Anabel, ale pamiętałam o złożonej ciotce Amelii obietnicy.

— Jesteś taka cicha, Suewellyn — powiedziała panna Anabel, tak więc wyjaśniłam jej, iż dałam słowo, że nie będę mówić nie pytana.

Panna Anabel roześmiała się; w tym śmiechu było jakieś gruchanie, tak że ilekroć go słyszałam, zawsze miałam ochotę sama się roześmiać.

— Zapomnij o tym. Chcę, żebyś mówiła do mnie, kiedy tylko przyjdzie ci na to ochota.

Zaskoczona zniesieniem zakazu poczułam się dziwnie skrępowana.

— Proszę mnie pytać, to odpowiem. Objęła mnie ramieniem i mocno przytuliła.

— Chcę, żebyś mi powiedziała, że jesteś szczęśliwa. Lubisz wuja Williama i ciotkę Amelię, prawda?

— Są bardzo dobrzy. Ale ciotka Amelia jest lepsza od wuja Williama.

— Czy jest dla ciebie niemiły? — spytała szybko.

— Och, nie. Nawet milszy na swój sposób. Ale mimo że ciotka Amelia jest lepsza, trudniej jej jest być dla mnie miłą. Ona nigdy się nie uśmiecha… — Przerwałam, ponieważ panna Ana — bel roześmiała się; pewnie uważała, iż ciotka Amelia nie jest miła.

Uścisnęła mnie i powiedziała:

— Och, Suewellyn… jesteś taką malutką dziewczynką.

— Nie jestem mała — zaprotestowałam. — Jestem większa od Klary Feen i Jane Motley. A one są ode mnie starsze.

Uścisnęła mnie znowu, ale przytuliła do siebie tak blisko, że nie widziałam jej twarzy. Pomyślałam, że widocznie tego nie chce.

Pociąg zatrzymał się i panna Anabel podniosła się z miejsca.

— Wysiadamy.

Wzięła mnie za rękę i opuściłyśmy pociąg. Prawie przebiegłyśmy przez peron. Przed stacją czekała dwukółka z siedzącą w niej kobietą.

— Janet! — krzyknęła panna Anabel. — Wiedziałam, że po nas wyjedziesz!

— Jakżeby nie! — odparła kobieta, patrząc na mnie. Miała jasną cerę i brązowe włosy, gładko zaczesane do tyłu i upięte w węzeł. Na jej głowie tkwił mały czepek związany pod brodą wstążką. Przypominała mi wuja Williama, ponieważ usiłowała powstrzymać uśmiech.

— A więc to jest dziecko.

— To jest Suewellyn — powiedziała panna Anabel.

Janet mlasnęła językiem.

— Nie wiem, dlaczego miałabym… — zaczęła.

— Janet, będzie wspaniale. Czy masz kosz?

— Tak jak panienka mówiła.

— Chodź, Suewellyn — zwróciła się do mnie panna Anabel. — Wsiadaj, zrobimy sobie przejażdżkę.

Janet siedziała z przodu dzierżąc lejce. Panna Anabel i ja usiadłyśmy z tyłu. Znowu mocno trzymała mnie za rękę i śmiała się przez cały czas.

Dwukółka ruszyła i po chwili jechałyśmy zasłaną liśćmi aleją. Chciałam, żeby ta jazda nigdy się nie skończyła. Zupełnie jakbym znalazła się w zaczarowanym lesie. Drzewa właśnie zaczynały zmieniać kolory, w powietrzu unosiła się delikatna mgiełka rozpraszająca słoneczny blask, co dodawało pejzażowi tajemniczości.

— Nie jest ci zimno, Suewellyn? — spytała panna Anabel.

Zaprzeczyłam. Nie chciałam nic mówić. Bałam się, że czar pryśnie, bałam się, że obudzę się w swoim łóżku i wszystko okaże się tylko snem. Starałam się upajać każdą chwilą i ją zatrzymać, powtarzając w duchu: teraz! Oczywiście zawsze było jakieś teraz, ale pragnęłam, żeby te chwile zostały ze mną na zawsze.

Byłam bezgranicznie podniecona i prawie bezgranicznie szczęśliwa.

Kiedy pojazd nagle zatrzymał się, jęknęłam z rozczarowania. Ale zdarzyło się coś więcej.

— To tutaj — oznajmiła Janet. — Panno Anabel, sądzę, że jesteśmy stanowczo za blisko. Mogą być kłopoty.

— Och, Janet, daj spokój. Jest wspaniale. Która godzina?

Janet spojrzała na zegarek przypięty do jej czarnej bluzki z krepy.

— Wpół do dwunastej.

Panna Anabel skinęła głową.

— Weź kosz i wszystko przygotuj. Suewellyn i ja pójdziemy na mały spacer. Podoba ci się ten pomysł, Suewellyn?

Przytaknęłam. W towarzystwie panny Anabel podobało mi się wszystko.

— Proszę uważać panienko — ostrzegła Janet. — Gdyby was zauważyli…

— Nie mamy zamiaru się pokazywać. Oczywiście, że nie. Nie podejdziemy tak blisko.

— Mam nadzieję.

Panna Anabel wzięła mnie za rękę i poszłyśmy.

— Chyba jest niezadowolona — powiedziałam.

— Jest ostrożna.

— Dlaczego?

— Nie lubi ryzyka.

Nie wiedziałam, o czym mówi panna Anabel, ale nie dbałam o to. Byłam szczęśliwa.

— Chodźmy do lasu. Chcę ci coś pokazać. Szybko. Pobiegłyśmy po trawie, klucząc między drzewami.

— Złap mnie! — zawołała panna Anabel.

Prawie mi się udało, a wtedy ze śmiechem wyśliznęła mi się z rąk. Nie mogłam złapać tchu i byłam jeszcze szczęśliwsza niż podczas podróży pociągiem i jazdy dwukółką. Drzewa rosły coraz rzadziej i wkrótce znalazłyśmy się na skraju lasu.

— Spójrz, Suewellyn — powiedziała cicho.

Był tam, ćwierć mili od nas, stał na łagodnym zboczu, otoczony fosą. Widziałam go wyraźnie. Zamek. Wyglądał jak zamek z bajki.

— Co o nim myślisz? — spytała.

— Czy… czy on jest prawdziwy?

— O tak… jest prawdziwy. Stoi tutaj już od bardzo dawna. Pomyśl tylko, Suewellyn.

Zawsze miałam dobrą pamięć wzrokową. Wystarczyło mi zerknąć na coś raz czy dwa, a zapamiętywałam wszystko szczegółowo. Dlatego też mogłam zatrzymać w pamięci obraz zamku Mateland. Opiszę go teraz, tak jak wygląda, bo dziś to wiem. Kiedy w wieku sześciu lat po raz pierwszy go ujrzałam, było w nim coś magicznego, zapadł w moją pamięć na długie łata, jak sen.

Zamek był wspaniały i tajemniczy, otoczony wysokimi murami. W czterech narożach stały potężne okrągłe wieże, a na bokach kwadratowe; była także tradycyjna wieża bramna ozdobiona fryzem, a w murach długie, wąskie strzelnice. Szerokie parapety w wieży wystawały za portale położonych niżej okien, przypominając, że na atakujących zamek wylewano niegdyś wrzący olej. Z flank obrońcy mogli razić nacierających deszczem strzał. O tym wszystkim dowiedziałam się dużo później; poznałam każdy wykusz, każdy krużganek, każdy skręt spiralnych schodów. Ale zamek fascynował mnie już od tamtych czasów. Zupełnie jakby mnie opętał. Myślałam potem często, że to oczarowanie popchnęło mnie do wszystkiego, co później zrobiłam.

Wtedy je...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin