Soucek Ludvik - Jezioro Sloneczne.pdf

(849 KB) Pobierz
Soucek Ludvik - Jezioro Sloneczne
...kaŜdy z nas był czymś bezcennym, Ŝycie ludzkie miało najwyŜszą wartość tam, gdzie nie mogło mieć juŜ Ŝadnej,
gdzie tak cienka, nie istniejąca niemal błonka oddzielała je od końca.
Wystarczy byle świństwo, byle przepalony drucik w aparatach łączności — i juŜ. Gdyby jeszcze ludzie mieli
zawodzić w tych warunkach, wyprawy byłyby samobójstwem, rozumie pan?
Stanisław Lem: „Powrót z gwiazd"
Przedmowa
Za kilka minut skończę pisać przedmowę, która — jak to wie pewnie kaŜdy czytelnik —
bywa zazwyczaj pisana na końcu, i zamknę trzeci i ostatni tom reportaŜy publikowanych w
naszym piśmie, a następnie w kolejno zebranych tomach „Tajemnica ślepych ptaków" i „Znak
jeźdźca".
Dziś juŜ jest oczywiste, Ŝe moje wróŜby i przepowiednie, którym dałem wyraz w epilogu
„Znaku jeźdźca", na ogół się nie spełniły. No cóŜ — nie mogłem przewidzieć, Ŝe sondy,
wysłane w latach 1964 i 1967 w kierunku Marsa, przeleciały — widać naumyślnie — przez
jakieś okienka czy dziury w strefie Longschampsa, która grozi śmiertelnym niebezpieczeń-
stwem wszystkiemu, co Ŝywe, ze względu na ogromne dawki intensywnego promieniowania, a
której istnienie stwierdziła dopiero automatyczna stacja kosmiczna „Kondor". Jej
powierzchnia, jak się wydaje, nie rządzi się starą, dobrą i mniej więcej zbadaną aktywnością
słoneczną, ale czymś zupełnie odmiennym i na razie absolutnie nie znanym. Teorii jest wiele
— ja jednak
zupełnie się na nich nie znam i obawiam się, Ŝe nie byłbym powołanym i właściwym
interpretatorem.
Nie mogłem przygotowując do druku tom reportaŜy „Znak jeźdźca" nawet przypuszczać, Ŝe
przyszłość kryje nieprzyjemny i ostatecznie całkiem niepotrzebny incydent morski w pobliŜu
Belmonte, celowo rozdmuchany przez ludzi, którzy tylko na coś podobnego czekali. Obok
innych konsekwencji (o których z wystarczającym rozgoryczeniem i oburzeniem pisała
szczegółowo prasa na całym świecie) oznaczało to praktycznie kilkumiesięczne wstrzymanie
międzynarodowej współpracy przy budowie statku kosmicznego „Rider" i powaŜne trudności
ze strony Banku Międzynarodowego.
Po trzecie zaś jako człowiek o przysłowiowym pechu w odgadywaniu przyszłości bliskiej i
dalekiej (niemniej jednak niezachwiany optymista) nie przewidywałem wcale, Ŝe ostatni akt
historii rozpoczętej w Islandii „Tajemnicą ślepych ptaków" i prowadzącej dr. Kamenika, Alenę
Kralównę, dr. Bjelke i Leifa Thor-gunna poprzez Dziurę Świętego Patryka do nawiązania
pierwszego kontaktu z nieznaną cywilizacją rozegrał się w tak dramatycznych,
skomplikowanych, a w końcu równieŜ tragicznych okolicznościach.
Usprawiedliwiam się więc i oddaję głos bezpośrednim uczestnikom. Podobnie jak w dwóch
poprzednich tomach i tu mój udział ograniczył się jedynie do pracy redakcyjnej,
uporządkowania materiału i normalnych w takich wypadkach poprawek stylistycznych w
wypowiedziach nagranych w większości wypadków na taśmę magnetofonową. A właściwie —
na strunę...
Nasza redakcja bowiem wybitnie się unowocześniła;
redaktor naczelny zgodził się w końcu — po długoletnim warczeniu i po licznych uwagach o
rozpieszczaniu i o specjalnych „pomocach" dla mało zdolnych reporterów — na zakup
mającego zaledwie pięć lat „druciaka", który mieści się w kieszeni. Piszę o tym dlatego, aby
się dodatkowo usprawiedliwić przed tymi spośród swoich łaskawych współpracowników,
którzy być moŜe nie przeczuwali nawet, Ŝe w mojej kieszeni obracają się kółka i Ŝe głos ich
jest notowany. Nie na uŜytek wieczności wprawdzie, ale dla naszych reportaŜy i tej oto ksiąŜki.
Właściwie to podpisuję ją swoim nazwiskiem — raczej bezprawnie.
Szczególnie gorąco dziękuję wszystkim przyjaciołom, a zwłaszcza docentowi Holubowi z
Laboratorium Astro-biologicznego Czechosłowackiej Akademii Nauk i profesorowi
Sórenssenowi z Uniwersytetu w Reykjaviku, krótko mówiąc: tym wszystkim, którzy w taki czy
inny sposób przyczynili się do powstania „Jeziora Słonecznego".
A teraz juŜ chwila najbardziej uroczysta: koniec pracy czterech bez mała lat — kropka.
 
Dr Ludvik Soucek
Tym razem wyjqtkowo rozpoczyna dr Bjelke
Ja? Naprawdę? Ale dlaczego, panie redaktorze? Wie pan przecieŜ, Ŝe w wyliczance, która
okazała się niezbędna po odkryciu strefy Longschampsa, odpadłem wraz z Leifem
Thorgunnem z gry i wróciłem do niej dopiero znacznie później. Trzeba było wówczas raz
jeszcze skontrolować wszystkie obliczenia wstępne, dodać kolejne warstwy osłony z ołowiu, a
nawet ze złota — krótko mówiąc: przewidywana początkowo ilość członków załogi zmniejszyła
się z dziewięciu do czterech. Ale to przecieŜ dla pana nie nowina, chociaŜ stało się to
wszystko dopiero wczoraj...
Czas ucieka, panie redaktorze, prawda? Od rozpoczęcia akcji Val wtedy, w Pradze, w
garsonierze Jyrry'ego, zdąŜył pan juŜ trochę posiwieć. Ja — oczywiście — takŜe. Tylko Jyrry,
chociaŜ najstarszy z nas, wygląda wciąŜ tak samo, nie mówiąc, rzecz jasna, o tej...
Ale nie uprzedzajmy faktów, prawda?
A więc po osiemnastomiesięcznych przygotowaniach, przerwanych na jakiś czas z powodu
znanych nieprzyjemności związanych z aferą w pobliŜu Belmonte, kie
dy statek kosmiczny „Rider" znajdował się nie tylko na planach i kalkach oraz arkuszach
obliczeniowych projektantów, ale juŜ w stadium produkcji w dwudziestu chyba punktach
świata, trzeba było zmniejszyć radykalnie ilość członków załogi. Rakieta nośna Uran-Agena III
C nie wyniosłaby po prostu w kosmos większego cięŜaru — dodatkowe obłoŜenie ścian
kabiny warstwą termoizolacyjną przekreśliło plany.
Nie chodziło jedynie o wagę podróŜników — ja na przykład jestem co najwyŜej waga
piórkowa, a Leif, chociaŜ drągal, nie ma za to ani jednego zbytecznego grama — raczej o
niezbędne zapasy wody, Ŝywności i tego wszystkiego, czego członkowie ekspedycji na Marsa
będą potrzebowali w ciągu roku i stu dwudziestu siedmiu dni. Tak długi był bowiem
przewidziany i na elektrycznych maszynach liczących dziesięć co najmniej razy skontrolowany
okres wizyty na Marsie, to znaczy obejmujący podróŜ tam i z powrotem, a ponadto
czterdziestodniowy pobyt. Oczywiście, konstruktorzy, a przede wszystkim koordynator całego
projektu — profesor Tombaugh — przewidzieli niezbędną rezerwę. Na miejscowe źródła
Marsa nie mogliśmy liczyć, a regeneratory wody dla „Ridera" okazały się w końcu jeszcze
większe i cięŜsze niŜ sam zapas wody, dlatego teŜ je skreślono. Nie planowaliśmy teŜ w
„Riderze" miejsca na hodowlę rzęsy — Tombaugh bardzo uczenie oświadczył, Ŝe statek
kosmiczny nie jest ogrodem botanicznym i Ŝe niemal piętnaście miesięcy w bardzo ciasnym
pomieszczeniu to i tak galery, choć-
by skazańców od rana do wieczora karmiono kawiorem i młodymi kuropatwami, i języczkami
słowiczymi, i... Profesor Tombaugh, ten wielki smakosz i miłośnik dobrego jadła, wymienił
jeszcze dziewięć innych przysmaków. Omlet z rzęsy trzy razy dziennie — nie, przy takim menu
nie wytrzymałby podróŜy kosmicznej nawet — za przeproszeniem — koń. Wszyscy przyznaliś-
my mu rację, szczególnie głośno Jyrry i Alena. Tak więc w magazynie „Ridera", znajdującym
się na razie w baraku z falistej blachy w pobliŜu boosteru, zaczęły się gromadzić dziesiątki ton
rozmaitych dobrych i nie-dobrych rzeczy w konserwach z całego świata, pakowanych
specjalnie dla warunków stanu niewaŜkości, a przede wszystkim bardzo wyraźnie
oznaczonych nazwiskiem producenta.
Jyrry złościł się i gderał, kiedy na posiedzenia komisji, której powierzono badanie
przydatności poszczególnych produktów i opakowań, wdzierali się co chwila natrętni
fotoreporterzy i kiedy później pojawiły się tu i ówdzie w prasie światowej całostronicowe rekla-
my, a na nich osoba czcigodnego przewodniczącego komisji, to znaczy Jyrry'ego,
trzymającego niczym tomahawk na przykład czekoladę Sucharda czy pudełko zup w kostce
Knorra, poniŜej zaś ogromnymi literami napis:
ZDOBYWCA MARSA DOKTOR KAMENIK OŚWIADCZA:
BEZ CZEKOLADY SUCHARDA (albo bez zup Knorra, albo jeszcze czegoś innego) NIGDY
NIE OPUŚCIŁBYM ZIEMI!
„Zdobywca Marsa", wysiadujący nieustannie na nie kończących się konferencjach i
 
zebraniach gdzieś w pobliŜu Cap Kennedy, skąd miał "Rider" wystartować, niekiedy nie
wytrzymywał i rzucał w fotoreportera tym, co miał akurat w ręku, ale niewiele to pomagało...
Kiedy w końcu zdecydowano, Ŝe liczba uczestników wyprawy skurczy się do niespełna
połowy, w dziewię-cioosobowym kolektywie zaczął się ruch i gwar. Pomysłowy hamburski
,,Stern" ogłosił nawet coś w rodzaju waszej loterii — jakŜe się to nazywa, aha: toto--lotek! — z
wysokimi nagrodami dla tego, kto odgadnie ostateczny skład załogi. Niewielu znalazło się
szczęśliwców, dla nas jednak od samego początku było z grubsza wiadome, kto będzie się
musiał z podróŜą da wałęsających się w kosmosie dzieci Hollohalandu poŜegnać, a kto nie.
Pierwszy pilot McLaughin miał zapewnione miejsce. Zgodnie z wypróbowaną metodą,
uŜywaną jak daleko sięga pamięć, a dokładniej mówiąc od drugiej wojny światowej, przez
fabryki lotnicze, brał — podobnie jak piloci doświadczalni najszybszych maszyn — udział we
wszystkich pracach projektowych i konstrukcyjnych, zaznajomił się z kaŜdą śrubką najpierw
na planie, a potem w fabryce. Nie miał łatwego Ŝycia! Co to — to na pewno nie. Kabinę
"Ridera" produkowano w Związku Radzieckim i Mac McLaughin w ciągu niecałych dwóch lat
przygotowań nalatał się przez ocean tyle kilometrów, ile na Marsa i z powrotem. W końcu był
juŜ na ty ze wszystkimi stewardessami i na ulicy w Taszkiencie, gdzie przeprowadzano
montaŜ części kabiny, co dwadzieścia metrów skła-
dał podpis w co najmniej jednym pionierskim pamiętniku. Tego kościstego amerykańskiego
Irlandczyka znali z łamów czasopism, z filmów i relacji telewizyjnych chyba nawet australijscy
buszmeni.
Następnym niewątpliwym kandydatem był Iwan Ma-ksymycz Ostapienko, przysadzisty,
krótko ostrzyŜony Ukrainiec, inŜynier i jeden z głównych projektantów. Poza swoją —
nazwijmy ją tak — kosmiczną specjalnością był takŜe geologiem, mineralogiem, meteorolo-
giem, poza tym miał za sobą dwa lata pobytu w radzieckiej stacji Mirnyj na Antarktydzie i na
drugim krańcu świata — na Ziemi Franciszka Józefa, na Północnym Oceanie Lodowatym.
Podczas opracowywania statutu wyprawy zdecydowaliśmy, Ŝe Ostapienko będzie dowódcą,
komendantem. Jego powaŜny, spokojny sposób postępowania, autorytet i ogromne
doświadczenie w kierowaniu małymi zespołami w izolacji i w bardzo cięŜkich warunkach
stanowiły rękojmię, Ŝe dokonaliśmy słusznego wyboru.
Trzecim z „pewnych" był sam Jyrry, chociaŜ natychmiast po decyzji konstruktorów
dotyczącej zasadniczych zmian w powłoce antyradiacyjnej i zmniejszenia ilości członków
załogi „Ridera" on właśnie podniósł najgłośniejszy alarm. Jyrry jest bowiem lekarzem — to po
pierwsze. Ja wprawdzie równieŜ jestem doktorem medycyny, -aleT nigdy bym się nie odwaŜył
składać złamanej kończyny, a co dopiero mówić o operacji ślepej kiszki. Im dalej od
psychiatrii, tym bardziej moja wiedza medyczna rozsypuje się w gruzy. Jurek jest, oczywiście,
znakomitym chirurgiem i chociaŜ, być
moŜe, coś niecoś na tym swoim wydziale astrobiolo-gicznym zapomniał, to jednak z całą
pewnością przypomniał sobie wszystko w klinice Mayo. Raz po raz latał tam operować, i to
wszystko bez wyboru —• Ostapienko i Tombaugh upierali się przy tym. Najchętniej bez
przerwy widzieliby go przy stole operacyjnym. Jyrry jest ponadto równieŜ astrologiem,
entomolo-giem, i w ogóle znakomitym zoologiem. Jako trzecią jego specjalność wzięto teŜ
pod uwagę jego doświadczenie speleologiczne, to łaŜenie po wszelkiego rodzaju jaskiniach,
jamach i przepaściach. Kto wie, czy się to na Marsie nie przyda?!
Ja z Leifem od razu wiedzieliśmy, Ŝe nie mamy nawet najmniejszej szansy. Czteroosobowa
wyprawa nie mogła sobie pozwolić na luksus dwóch lekarzy, i to o podobnej „kosmicznej"
specjalności, ani na własnego przewodnika górskiego i alpinistę, chociaŜ Leif — czyli według
barwnych zeszytów komiksów „Flegmatyczny. Larry" — w kaŜdej krytycznej sytuacji byłby nie
do zastąpienia.
Pozostawał elefctronik-operator Wisper, który miał zajmować się sprawami łączności, drugi
pilot-kosmo-nauta Pietrow, który, jak pan wie, brał udział w dramatycznym locie statku
„Woschod 14" i po zderzeniu z ostatnim członem rakiety nośnej nie tylko sprowadził
uszkodzony „Woschod" na Ziemię, ale nawet w przewidzianym rejonie lądowania. Następnie
semantyk Sinton, którego zadaniem miało być podjęcie prób znalezienia środków
komunikacyjnych dla porozumienia się z inteligentnymi istotami, jakie zapewne zało-
ga „Ridera" znajdzie na Marsie. Obok profesji semantycznej był on równieŜ znawcą języków
 
staroskandy-nawskich, uczniem profesora Sórenssena, a w rezerwie miał ponadto „lincos" i
„astroglosę", dwa sztuczne języki — jeśli moŜna te hieroglify, obrazki i schematy w ogóle
nazwać językiem — wymyślone przez mądre głowy właśnie dla ułatwienia wzajemnego
kontaktu cywilizacji kosmicznych. No i oczywiście — chociaŜ niegrzecznie wymieniam ją
dopiero na końcu — pani Atena Kamenikowa — fotograf i dokumentator.
Koordynatorzy nie mieli specjalnie łatwego zadania — nie sądzi pan, panie redaktorze?
Niestety — mówię „niestety" ze względu na naszą starą przyjaźń, a nie ze względu na
wyprawę — pani Alena odpadła juŜ w pierwszej rundzie. Psychologowie, którzy wraz z nami
mieszkali w naszej nadmorskiej willi o kilka kilometrów od rosnącego boosteru „Ridera", jakby
się umówili i w najbardziej niespodzianych i nieoczekiwanych chwilach pchali się do drzwi ze
swoimi elektrcencefalograficznymi maszynkami, doszli do wniosku, Ŝe jej obecność nie byłaby
wskazana i Ŝe mogłaby skomplikować stosunki międzyludzkie w tym niewielkim kolektywie.
Ostapienko wymierzył pani Alence ostatni cios: poradził, aby nauczyła fotograficznego
rzemiosła Jyrry'go albo — jeszcze lepiej — Mac McLaughina. Tak czy inaczej on właśnie
podczas pobytu na Marsie będzie chyba najmniej zajętym członkiem załogi.
Pani Alena popłakała sobie troszkę, kiedy nikt nie patrzył — co zdradził mi Jyrry pod
straszliwą przysię
gą, Ŝe zachowam to w tajemnicy, proszę więc mnie raczej nie wydawać — nawymyślała
zatroskanemu małŜonkowi, Ŝe jest draniem, bo dranie zawsze mają największe szczęście, po
czym z werwą zabrała się do udzielania lekcji sztuki fotografowania. Na wszelki wypadek
uczyła obu — Jyrry'ego i McLaughina. Po dwóch miesiącach zameldowała Tombaughowi i
Osta-pience, Ŝe wprawdzie Mac Mac McLaughin — zawsze tego jednego „Maca" dodawała —
ijest urodzonym kno-ciarzem, Jyrry zaś wstrętnym formalistą, ale na Marsie to chyba nie
będzie tak bardzo przeszkadzało i nie popsuje smaku artystycznego skaczących czarnych
meduz.
Wszystko to — Ostapienko z grymasem szyderstwa, pan profesor Tomtoaugh zaś z
kamienną twarzą — przyjęli do wiadomości i zatwierdzili.
Nie powinienem jednak przeciągać, prawda, panie redaktorze?
Krótko mówiąc w końcu musiał ustąpić Wisper, w którego elektroniczne cuda dla określania
i zmiany kursu „Ridera" i wszystkich innych moŜliwych ewentualności, gdzie mogłaby mieć
zastosowanie matematyka i logika matematyczna, zaczął się przy pomocy szefów i
wiceszefów z General Electric wciągać Ostapienko; Mac Mac McLaughin — widzi pan, mówię
juŜ jak pani Alena — obiecał, Ŝe ciągle będzie Ŝywy i zdrowy, nierdzewny i kuloodporny i w
ogóle i Ŝe drugi pilot nie będzie potrzebny — odpadł więc w ten sposób Pie-trow. Od chwili,
kiedy Mac dowiedział się o tym, od rana do nocy siedział u trenerów, pozwalając rozkręcać
się w centryfugach na Cap Kennedy i tej większej w Bajkonurze, gdzie wybierał się czasami,
dopóki mu Jyrry nie nawymyślał, Ŝe jeszcze się rozchoruje, zanim siądzie w „Riderze" w fotelu
pilota.
Semantyka Sintona uznano za niezbędnego. Nawiązanie kontaktu było bowiem głównym i
właściwie jedynym zadaniem wyprawy. Bez Sintona albo by w ogóle do tego nie doszło, albo
teŜ — z wielkim trudem. Fred wysłuchał tej wiadomości jednym uchem, pokiwał głową, jakby
niczego innego nie tylko nie oczekiwał, ale nawet nie mógł oczekiwać, i znów zniknął za
stosami ksiąŜek, taśm magnetofonowych i eks-pandorów spręŜynowych piętrzących się na
biurku o rozmiarach znormalizowanego stołu do gry w tenisa stołowego. Ekspandorów uŜywał
jako dopełnienia i przeciwwagi swojej siedzącej profesji i muszę powiedzieć, Ŝe zupełnie
nieźle. Wyglądał raczej na kulturystę niŜ na oschłego językoznawcę.
No a potem pewnego pięknego dnia staliśmy na molo w porcie i patrzyliśmy w stronę
widnokręgu, gdzie szaroniebieskie morze łączyło się z niebieskoszarym niebem, na malutki
punkcik, z którego wylęgła się najpierw dziecięca łódeczka, potem stateczek, a w końcu
ogromny statek wiozący na pokładzie w specjalnym. domku z płyt plastykowych nasz statek
kosmiczny, kabinę „Ridera". Alena fotografowała, nowo upieczeni artyści-fotograficy Jyrry i
Mac równieŜ, my, to znaczy ja z Leifem, Wisper i Piotrów, spoglądaliśmy nieco melancholijnie,
a kordon policjantów odsuwał w tył tysiące widzów, aby pozostał skrawek miejsca dla nas,
a przede wszystkim dla oficjalnej delegacji NASA (Urzędu do Spraw Kosmonautyki), która
 
olśniewała błękitem mundurów i uśmiechami. Jak moŜna przypuszczać — Belmonte dawno
juŜ poszło definitywnie w zapomnienie, zapomniano teŜ o nie kończących się sporach nad
ujednoliceniem dokumentacji technicznej, nad de-cymalnym i withwortowskim gwintowaniem
śrub oraz tysiącem innych dyskusyjnych problemów.
Przedstawiciele kosmonautyki radzieckiej nie dawali się — jeśli idzie o jakość uśmiechów i
ich ilość — zawstydzić i cała uroczystość poszła jak po maśle, nie licząc deszczu, który spadł
nagle i rozpędził pośrednich i bezpośrednich uczestników tej parady do kawiarni i bufetów w
najbliŜszej okolicy. Tak więc w końcu ,,Ridera", a właściwie jego część, załadowano na
specjalną przyczepę z potęŜnym ciągnikiem jedynie w asyście zmokniętych policjantów na
motocyklach, a więc zupełnie spokojnie i bez nerwów, jakby zapewne powiedziała pani Alena.
A czas, panie redaktorze, płynął coraz prędzej. Nie mówiliśmy wprawdzie o tym, ale
codziennie przynajmniej na chwilkę podjeŜdŜaliśmy tak blisko boosteru, jak na to pozwalał
drut kolczasty i tłumy ludzi dokoła, i obserwowaliśmy, jak rośnie kadłub „Ridera", jak niczym
grzyby po deszczu wyrastają wokół niego pomocnicze zbiorniki na materiały pędne, jak w
końcu na sam wierzchołek wysokiej na siedemdziesiąt metrów rakiety wciągana jest pozornie
malutka kabina kosmiczna... Dalej i dla nas wejście było wzbronione. Musiała nam wystarczyć
dokładna ma-
kieta kapsuły. PrzedłuŜaliśmy wspólne wieczory, jak tylho się dało — i Ostapienko nawet tak
bardzo nam nie wymyślał.
Siadywaliśmy z Jyrry'm, Aleną, a niekiedy takŜe z Leifem w kąciku messy i niestrudzenie
rozmawiali-liśmy o Marsie i o tym, co tam ekspedycja znajdzie albo teŜ i nie znajdzie.
— Jyrry, a co będzie, jeśli się okaŜe, Ŝe to wszystko W końcu tylko pomyłka i na Marsie
będą tylko jakieś porosty i mchy; jeśli runa rider w rejonie Jeziora Słonecznego to jedynie
przypadkowy układ jakichś zupełnie naturalnych formacji? — pewnego razu odwaŜyłem się
wreszcie wypowiedzieć głośno to, co męczyło mnie juŜ niemal dwa lata.
Jyrry łypnął na mnie oczyma i przez chwilę milczał. Potem machnął ręką.
— W takim wypadku, Bjelke, pomyślimy o tobie i zaliczymy to na twój rachunek. śeś rzucił
urok, rozumiesz? A mamy juŜ, drogi chłopcze, niejakie doświadczenia z islandzkimi
czarownicami!
— Potraktuj to serio, Jurku! — Pani Alena stanęła po mojej stronie. — To dobrze, Ŝe
Gudmundur podjął ten problem. Ja takŜe wciąŜ o tym myślę, tylko Ŝe nie taki ze mnie jak z
niego bohater. To by ci dopiero była heca! W samych tylko dolarach „Rider" kosztował juŜ,
psiakrew, niemal osiem miliardów!...
— ... a w rublach niemal dwa razy tyle, o nieufna i małowierna! Jakbym o tym nie wiedział!
Gazety przypominają nam to codziennie jak tatuś koszt nowej teczki wyrodnemu synkowi,
który za wszelką cenę chce
jeździć na niej jak na sankach. Ale czyŜ my, na miłość boską, chcemy czegoś takiego? A
zresztą gdybyśmy znaleźli i przywieźli tylko te porosty i mchy, i jeszcze jakieś robactwo, to i tak
by to była wspaniała zdobycz! Rozumiecie?
Jyrry, panie redaktorze, był wówczas tak poirytowany, Ŝe aŜ Ostapienko z drugiego końca
messy popatrzył ciekawie: dlaczego i o co tak się kłócimy? To trzeba widzieć na własne oczy:
Jyrry'ego, kiedy ogarnie go sprawiedliwy gniew.
— No, dobrze juŜ, dobrze, ty krzykaczu! — nie ustępowała pani Alena. — Tak myślisz ty. I
Gudmundur. I choćby ja. Ale ludzie oczekują jakiejś sensacji. I w końcu — mają do tego
prawo. PrzecieŜ za „Ridera" zapłacili. KaŜdy człowiek na kuli ziemskiej począwszy od
prezydenta, a skończywszy no... no choćby na mamie doktora Bjelke, dał na niego uczciwych
osiem dolarów. Rozumiesz, Jurku? I za te osiem dolarów...
Jurek złapał się za głowę.
— Alenko, błagam cię: skończ juŜ z tym. Ja wiem! Za te osiem dolarów moŜesz sobie kupić
dajmy na to srebrną puderniczkę albo pajacyka na spręŜynce, albo jeszcze jednego
okropnego słonia do tej swojej obrzydliwej kolekcji...
— Nie, Jurku, o tym akurat nie myślałam — przerwała mu Alena. — Tylko tak na własny
uŜytek policzyłam, ile za te osiem dolarów moŜna kupić na przykład ryŜu albo chleba. Wiesz,
Ŝe na świecie są jeszcze ludzie, moŜe byś w to nie uwierzył, ale są jeszcze na świecie ludzie,
którzy potrzebują kawałka chleba
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin