Reeman Douglas - Ostatni krazownik.pdf

(1158 KB) Pobierz
Reeman Douglas - Ostatni krazownik
Wznieś się ku chmurom; by chronić śmiałków,
Których serca, bezustannie spragnione
Przychylności gwiazd i czułych myśli kochających bliskich,
Poddają się kaprysom fal
I twardym prawom morza.
Szybuj w przestworzach
Nad głowami skromnych i dzielnych Ŝeglarzy,
Dzięki którym okręty nabierają Ŝycia. Ich losy
Tworzą legendę mórz i oceanów.
Patroluj ich odwieczne, nieśmiertelne szlaki.
Prolog
W czasie wojny i w czasie pokoju wodowanie wielkiego okrętu jest wydarzeniem
nieporównywalnym, z niczym innym ,zaś udział w jego powstaniu , od pierwszego pomysłu
aŜ do szczegółowych planów , a potem przyglądanie się miesiącami , jak nabierają one
realnych kształtów , to przeŜycie jedyne w swoim rodzaju.
Dla wielu ludzi , którzy przyczynili się do zbudowania takiej jednostki , nadchodzi wtedy
czas dumy i satysfakcji . Dzień po dniu patrzyli , jak okręt rośnie , aŜ w końcu zaczyna
górować nad wszystkimi dookoła , tak jak wcześniej zdominował ich Ŝycie, leraz, inaczej
niz kiedyś, gdy ukończenie budowy okrętu oznaczało utratę pracy, pochylnia niedługo
będzie świecić pustkami.
Wszędzie wokół, na obu brzegach rzeki Clyde, wyczuwa się podniece-
nie. Nawet w sąsiednich stoczniach ludzie przerwają pracę, aby popatrzeć
na ogromny, przystrojony flagami okręt, zbudowany do walki, ale jeszcze
bezbronny, z dziwnie gołymi, nie wykończonymi nadbudówkami i mostka-
mi. Jednak juŜ teraz moŜna powiedzieć, Ŝe ma swoją własną, niepowtarzal-
ną indywidualność.
Ludzie morza zawsze uwaŜali, Ŝe kaŜdy statek ma swój własny charakf
ter. Do słuŜby na niektórych łatwo się przystosować, bo Ŝadna sztywna linia.
nie oddziela tam oficerskich kabin od marynarskiej mesy, ale są teŜ takie, na
których panuje duch zgoła odmienny. Nad ludźmi wisi tam nieustannie groź-
ba kary. Na innych ciągle zdarzają się jakieś dziwne wypadki i awarie, co
nieuchronnie prowadzi do wzajemnych oskarŜeń, kończących się zwykle;
przed sądem wojennym.
Ale oto zapada cisza, tak jakby ktoś dał niewidzialny sygnał. Na pod-
wyŜszeniu oŜywają postaci wyglądające jak karzełki na tle wysokiego sza-
rego dziobu. Mała dziewczynka dyga z wdziękiem i wręcza bukiet kwiatów
ubranej na biało kobiecie, Ŝonie jakiegoś admirała, której przypadnie za-
szczyt dopełnienia rytuału. Towarzyszy jej orszak wyŜszych oficerów ma-
rynarki i przedstawicieli stoczni. Jeden ujmuje jej dłoń i kładzie delikatnie
na rękojeści dźwigni, zwalniającej blokadę. Inny odbiera od niej kwiaty.
Przez chwilę kobieta spogląda w górę na potęŜne burty, które patrzą na nią
pustymi jeszcze oczodołami kotwicznych kluz.
Za jej plecami muzycy z orkiestry dętej Marynarki Królewskiej unoszą
do ust puzony i trąby i zamierają w oczekiwaniu na pierwszy ruch batuty.
Z głośników słychać ostry głos kobiety:
- Nadaję ci imię.
Jej słowa nikną w burzy oklasków i wiwatów, do których dołączają się
bębny orkiestry, rozpoczynającej hymn Wielkiej Brytanii.
- Niech Bóg błogosławi ciebie.
Jeszcze chwila konsternacji, podczas której niektórzy z inŜynierów stocz-
John Pudney
porucznik RAF-u
1942
 
ni wymieniają nerwowe spojrzenia, aŜ w końcu, wydając coś w rodzaju cięŜ-
kiego westchnienia, ogromny kadłub zaczyna się poruszać. Z początku po-
woli, potem nabiera prędkości, aŜ wreszcie w chmurze rdzawego pyłu oŜy-
wają przytrzymujące go łańcuchy i okręt spływa na wody rzeki.
- ...i wszystkich, którzy będą Ŝeglować na twoim pokładzie!
W czasie wojny okręt moŜe paść ofiarą miny albo torpedy, artyleryj skie-
go ostrzału lub bomby z samolotu nurkującego, nieczułych narzędzi do za-
bijania, pozbawionych świadomości i pamięci. MoŜe teŜ pływać długo i po
latach wiernej słuŜby dokończyć swoich dni na jakimś portowym złomowi-
sku, wzgardzony i odarty z wszelkiej chwały. Sprawność okrętu zaleŜy od
umiejętności jego dowódcy. Okręt nie ma duszy i nie jest w stanie sam de-
cydować o swoim losie.
A moŜejednak?
azda do kościoła jedyną taksówką, jaka czekała przed dworcem, wyda-
wała się trwać nie dłuŜej niŜ minutę. Opatulony w gruby płaszcz i szalik
kierowca od czasu do czasu spoglądał na widoczną we wstecznym lusterku
twarz pasaŜera. Teraz w mundurze oficera marynarki wyglądał obco, ale
przecieŜ wychował się w tym małym miasteczku Surrey. Tak jak wszyscy
inni chłopcy, jak syn taksówkarza, który jeździł teraz czołgiem po Saharze
Zachodniej. ' 'l'y;.y
- MoŜe zdąŜymy, sir - odezwał się przez raińię kj^wCA\ byle coś |kł- :
wiedzieć. ~ Niewykluczone, Ŝe coś się opóźniło.
Komandor Guy Shetfcrooke opuścił kołnierz nieprzemakalnego płasz*
cza i przytaknął niewyraźnym mruknięciem. Mimo cS^stego, jasnego nie-
ba powietrze było chłodne. Przyzwyczaił się|uŜ do taikięj pogody. Rzucił
okiem na mijane domy i na bar, przed którym stało paru Ŝołnierzy, czeka-
jących na otwarcie. Powrót w rodzinne strony w takich okolicznościach
wydawał mu się czymś zupełnie nierealnym; mógł przewidzieć, Ŝe tak
będzie. Czuł się sztywno i obco w tym płaszczu, Zupełnie nowym, jak po-
zostałe części munduru. Łącznie z czapką, która leŜała obok niego na sie-
dzeniu, z daszkiem oblamowanym złotymi, dębowymi liśćmi. Komandor-
skie dystynkcje. Jak we śnie... W tych szalonych dniach wszystko wyda-
wało się snem.
Nie powinien był tu przyjeŜdŜać. Czekanie na dworcu Waterloo stano-
wiło doskonałą wymówkę. Pociąg opóźnił się, poniewaŜ gdzieś tam wyko-
łeiło się parę wagonów. Zwykłe, podmiejskie składy musiały czekać, Ŝeby
przepuścić inne, waŜniejsze pociągi. Poszedł do dworcowego bufetu i wypił
filiŜankę kiepskiej kawy. Tak naprawdę miał ochotę na kieliszek czegoś
mocniejszego.
Uśmiechnął się mimo woli. Nie wypadało zjawiać się na pogrzebie, pach-
nąc dŜinem. Przeniósł wzrok na rozległy, zielony tor wyścigów konnych w San-
down Park, gdzie w dzieciństwie chodził z dziadkiem, by przyglądać się dŜo-
kejom ponaglającym swoje wierzchowce na ostatnim zakręcie przed metą.
Pozostało z tego juŜ tylko wspomnienie. Był 2 stycznia 1943 roku, zakończył
się kolejny rok wojny. W Sandown Park od dawna nie oglądano juŜ bukma-
cherów o ochrypłych głosach, tłumów graczy, kłębiących się przy kasach,
i zwykłych kieszonkowców. Po wybuchu wojny zadomowiło się tu wojsko:
1
Powrót z zaświatów
 
kamienne wykładziny pomalowano na biało, przy bramach stali wartownicy,
tu i tam maszerowały w tumanach kurzu oddziały Ŝołnierzy w mundurach
koloru khaki z ćwiczebnego batalionu walijskich gwardzistów.
Spojrzał przed siebie i zobaczył znany zarys strzelistej wieŜy kościoła;
powiadano, Ŝe w pogodny dzień moŜna ją dojrzeć nawet ze szczytu Kingston
Hill. TakŜe tu było trochę śladów po bombardowaniach, jednak znacznie mniej
niŜ w innych miastach, gdzie niemal kaŜdy budynek został uszkodzony.
» Taksówka skręciła w wąską uliczkę koło kościoła i zatrzymała się. Kie-
rowca, który z nastroszonymi wąsami wyglądał niczym stary wiarus z po-
przedniej wojny, odwrócił się i powiedział:
- Bardzo nas wszystkich zmartwiła wiadomość o pańskim okręcie, sir...
Ŝe skończył w taki sposób. Na pokładzie był Tim Evans, syn listonosza.
- Tak, wiem. - Czy ta tragedia będzie się za nim wlokła juŜ po wszyst-
kie czasy?- Był z niego miły chłopak.
Był. Tylu ich zginęło tamtego dnia, tyłu pochłonęło straszliwe morze,
dławiąc im w piersi ostatni oddech.
Kierowca przyjrzał mu się w zamyśleniu. Młodzieńcza, gładko Ogolona
twarz niemal niczym nie zdradzała przeŜyć tego człowieka. Ale Stanow4
czość w jego oczach i mocno zarysowana dolna szczęka zadawały temu,
kłam. Kierowca sam walczył w tamtej wojnie jako saper, we Flandrii gdzie
pozostały cmentarze nie mniejsze od tego, który rozciągał się o parę kro
ków od nich, ukryty za starym kamiennym murem.
Sherbrooke wiedział, o czym on myśli. Ciągłe naloty, racjonowanie Ŝyw-
ności ... Ludność cywilna miała dość wszystkiego nawet bez tych znienawi-
dzonych telegramów. „Z Ŝalem informujemy, Ŝe pani mąŜ, ojciec, syn..."
A mimo to ten stary kierowca był zawsze na dworcu, gdy tylko Sherbrooke
zdołał wyrwać się tu na krótki choćby urlop.
Teraz nigdzie nie było juŜ miejsca, które mógłby nazwać swoim do-
mem. MoŜe to i lepiej. Zacznie wszystko od początku. Bez wątpliwości
i obaw.
10
Wysiadł z taksówki i spojrzał na kościół po drugiej stronie ulicy. Ktoś
uchylił właśnie drzwi; zdawało mu się, Ŝe słyszy buczenie organów. Przyje-
chał za późno. Nie powinien był w ogóle przyjeŜdŜać.
Sięgnął do kieszeni: nawet ona wydała mu się inna, obca, jakby wkładał
rękę do cudzego ubrania. Stary kierowca pokręcił głową.
- Nie, sir, tym razem nie trzeba. - Popatrzył posępnie na fasadę kościo-
ła. - Widzi pan, jego teŜ wiozłem ze stacji, kiedy przyjechał tu po raz ostat-
ni. - Uśmiechnął się. - Spotkamy się jeszcze nierazl - Po czym odjechał
z powrotem na dworzec.
Sherbrooke poprawił czapkę i otworzył furtkę.
Trumnę poniesiono wokół kościoła, a Ŝałobnicy szli za nią podzieleni
na małe, oddzielne grupki. Było wśród nich kilku wyŜszych oficerów mary-
narki. Jeden podpierał się laską, a tuŜ obok niego szła z powaŜną miną wy-
soka kobieta z śeńskich SłuŜb Pomocniczych Królewskiej Marynarki W6-
jennej. Człowiek ten wyglądał na zmarzniętego, minio iź miał na sobie gru-
by płaszcz ze złotymi dystynkcjami wiceadmirała. Trudno sobie wyobrazić,
Ŝe był kiedyś dowódcą wielkiego okrętu, wchodzącego W skład nie istnieją-
cej juŜ floty śródziemnomorskiej z lat pokoju. Sherbrooke'6wi przeszło przez
myśl, Ŝe nie powinien był przyjąć tego stanowiska. Zajmować miejsca zmar-
łych. .. Nie, jeszcze nie teraz.
Człowiekiem, którego dziś chowano, był komandor Charles Cayendish:
Wtamtych, tak juŜ odległych dniach słuŜył razem z Sherbrookiem w ran-
dze porucznika. Spokojny, rodzinny pogrzeb, jedynie z białą flagą owiniętą
 
wokół trumny na znak szacunku dla zmarłego. Koroner orzekł, Ŝe „śmierć
nastąpiła wskutek nieszczęśliwego wypadku". Cavendish był dzielnym, su-
miennym oficerem, dowodził jednym z najsłynniejszych brytyjskich okrę-
tów. Jego śmierć była smutnym, bezsensownym nawet "Wydarzeniem. Pod
koniec parodniowego urlopu, kiedy to okręt Cavendisha zatrzymał się w za-
toce Firth of Forth dla dokonania jakichś napraw, znaleziono go martwego
w ulubionym samochodzie firmy Armstrong-Siddeleyj przedmiocie jego taft..,
dości i dumy, kupionym po ślubie z Jane. Sherbrooke"ówi stanęło pr$ed>..
oczami jeszcze jedno wspomnienie. Byli tam wtedy wszyscy, uśmiechniejoi
i szczęśliwi, Ŝe uczestnicząw tej uroczystości. Wyciągnęli i unieśli szpady,
aby utworzyć szpaler dla pary nowoŜeńców: wysokiego Cavendisha, który
juŜ jako porucznik zachowywał się bardzo powaŜnie, i uroczej Jane, której
jedno spojrzenie wystarczało, aby rozkochać w sobie wybranego toęŜczy^
znę i zamrozić innego.
Oficerowie marynarki przybyli tu, abyoddąć hołd komandorowi Charlesowi
Cavendishowi, odznaczonemu Orderem Zasługi, który umarł samotnie we
własnym aucie, stojącym z uruchomionym silnikiem w zamkniętym garaŜu.
SierŜant miejscowej policji wyjaśnił, Ŝe dzień był bardzo wietrzny i Ŝe
drzwi prawdopodobnie zatrzasnęły się same; innego wyjaśnienia zresztą nie
potrafiono znaleźć. Jane przebywała właśnie w Londynie i nie miała nic współ-
nego z nieoczekiwanym odejściem swojego męŜa. Gdyby była na miejscu...
Ten sam sierŜant stał tu teraz wyprostowany, z zasępioną twarzą. Przy-
jaźnił się z rodziną komandora i wpadał tam na szklaneczkę, kiedy Caven-
dish przyjeŜdŜał na urlop.
Sherbrooke odwrócił głowę i spostrzegł, Ŝe Jane patrzy prosto na niego.
Kiedy pastor otworzył modlitewnik i zaczął czytać na głos, wydmuchując
z ust obłoczki pary, nieruchomiejące w przezroczystym powietrzu, skinęła
mu najzwyczajniej głową. Nawet tu, na cmentarzu, stała jak zwykle wypro-
stowana, imponująca. Wydawało się, Ŝe jest spokojna i bardzo opanowana.
Palcami przytrzymywała czarny płaszcz, a w ostrych promieniach słońca
połyskiwała przypięta do niego brylantowa broszka w kształcie okrętu.
Posępny przedsiębiorca pogrzebowy i jego ekipa usunęli się na bok.
Trumna zniknęła w grobowcu. Wokół wdowy zaczęli gromadzić się ludzie,
aby złoŜyć jej kondolencje. Bez wątpienia niektórzy z nich zastanawiali się,
co tak naprawdę się stało. Wiceadmirał podszedł do Sherbrooke'a i oparł się
na lasce, której koniec zagłębił się w Ŝwirze.
- Do diabła, ludzie sądzą, Ŝe taka ceremonia to zwykła formalność. Mogę
pana zapewnić, Ŝe tak nie jest! - Po czym zniŜył głos. - Cieszę się, Sherbrooke,
Ŝe przyjął pan dowództwo. Zostanie w rodzinie, moŜna by powiedzieć.
Twarz Sherbrooke'a skrzywiła się w uśmiechu. Zdawał sobie sprawę,
co ma na myśli wiceadmirał, który przeszedł przecieŜ w stan spoczynku
niedługo po otrzymaniu admiralskich szlifów, odstawiony na boczny tor,
jak sam się wyraził. Ale nie zapomniał czasów, kiedy był kapitanem okrętu;
Wówczas, za tamtych beztroskich dni, kiedy wydawało się, Ŝe Ŝycie zawsze
juŜ będzie słoneczne i łatwe, miał w oficerskiej mesie swego okrętu czte-
rech poruczników. John Broadwood zginął półtora roku temu, dowodząc
niszczycielem w atlantyckim rejsie. A teraz Charles Cavendish. Do grobu
podeszli grabarze z łopatami i Sherbrooke wrócił myślami do teraźniejszo*
ści. Został jeszcze Vincent Stagg, obecnie kontradmirał, najmłodszy od cza-
 
sów Nelsona, jak to otrąbiła jedna z gazet. I ja.
Zupełnie bezwiednie znalazł się obok Jane. Poczuł dotyk jej delikatnej,
ale silnej dłoni, zimnej jak lód.
- To miło z twojej strony, Ŝe przyjechałeś. DuŜo o tobie myślałam, kier
dy straciłeś swój okręt. Wszyscy byliśmy tym wstrząśnięci. - Uśmiechnęła
się do kogoś, kto starał się przecisnąć bliŜej, ale w jej oczach nie było ani
odrobiny ciepła. - Więc to prawda, Ŝe przejmujesz okręt Charlesa? - Popa-
trzyła na niego w zamyśleniu. - Cieszę się z tego. Nie ma sensu siedzieć na
12
jednym miejscu jak kura na jajach. - Popatrzyła gdzieś w bok. - Kiedy obej-
mujesz komendę?
— Natychmiast -odparł.
Cofnęła rękę i uśmiechnęła się.
- Powodzenia, Guy. Na pewno wykorzystasz tę szansę.
Kiedy zaczęła się przeciskać przez tłum Ŝałobników, wiceadmirał zapytał:
- Wstąpi pan do niej, Sherbrooke? Ot tak, na parę minut, co? - dodał,
wyczuwając jego zakłopotanie. - Na mały poczęstunek i kieliszek sherry.
Mój BoŜe, jeszcze niedawno byłem u niego na czymś takim! - Dotknął ra-
mienia Guy a. - Podwiozę pana potem do miasta, Ŝeby nie tracił pan czasu.
MoŜe znajdzie się i kropelka szkockiej. Dobrze panu zrobi! ^Laska wysu-
nęła mu się z dłoni i stojąca obok kobieta schyliła się, Ŝeby ją podnieść.,
Wiceadmirał westchnął. - Wszyscy tu są tak cholernie młodzi! - Popatrzył
na swoją powaŜną towarzyszkę. - Prawda, Joyce?
- Tak, sir - powiedziała obojętnym tonem kobieta. Patrzyła jednak nie
na niego, ale na stojącego za nim komandora w nowym, płaszczu bez Ŝad-
nej zmarszczki. Potem Sherbrooke'owi przyszło do głowy, Ŝe moŜe wpatry-
wała się w kogoś innego, ale zresztą mniejsza o to.
Ruszyli wolnym krokiem w kierunku duŜego domu na wzgórzu. Jane
miała własne pieniądze, i to spore. Sherbrooke złapał cię na tym, Ŝe kiedy
zbl iŜali się do szerokich, podwójnych drzwi, jego wzrok powędrował w kie-
runku stojącego obok domu garaŜu.
Przed chwilą był wraz z innymi świadkiem pochowania w grobie tajemnicy.
Przypomniał sobie jej głos, tak spokojny i pewny siebie. „Nie ma sensu
siedzieć na jednym miejscu jak kura na jajach".
Poczuł naglę zadowolenie, Ŝe zaraz stąd wyjedzie.
Biura sztabu operacji morskich i łączności w Leith znajdowały siew po-
nuro wyglądającym budynku, którego okna wychodziły na wielką zatokę
Firth of Forth. Silny wiatr, gwiŜdŜący w takielunku stojących na cumach
okrętów wojennych, ciął jak noŜem i sprawiał, Ŝe jakakolwiek praca na otwar-
tym powietrzu była prawdziwą udręką.
W porównaniu z tym wewnątrz sztabowych pomieszczeń było niemal
gorąco, a szyby szerokich okien zaparowały.
DyŜurny oficer wydziału operacyjnego podniósł się z krzesła za biur-
kiem i podszedł do najbliŜszego z nich. Zbyt zaawansowany w latach jak na
swój stopień, po spędzeniu na lądzie okresu między wojnami objął pracę,
prowadzonąjego zdaniem na marginesie prawdziwej wojny. Przetarł ręka-
wem szybę i struŜki wody pociekły na paski papieru, które miały rzekomo
chronić okno przed wybuchami bomb. W tych dniach stało tu jednak o kaŜ-
dej porze tyle okrętów wojennych, Ŝe ogień ich karabinów maszynowych
i działek przepłoszyłby kaŜdego intruza.
13
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin