Navin Jacqueline - Wiking i zlotowlosa.pdf

(659 KB) Pobierz
352470950 UNPDF
JACQUELINE NAVIN
WIKING I ZLOTOWLOSA
ROZDZIA¢ PIERWSZY
S²oîce raz po raz przebija²o siè przez gèste listowie i pada²o na drogè, ktðr¸
wyznacza²y koleiny ze stoj¸c¸ miejscami wod¸ po wczorajszym deszczu.
W lektyce zawieszonej mièdzy dwoma koîmi spa²a m²oda niewiasta, skulona na
poduszkach obszytych jedwabnym adamaszkiem. Z ust drzemi¸cej obok panny s²u¾ebnej
wydobywa²o siè chrapanie. Ciè¾kie draperie czèciowo g²uszy²y ha²as, jednak przebija²
przez nie stukot kopyt koîskich, chrzèst zbroi, odg²os mèskich rozmðw. Wszystkie te
dwièki miesza²y siè ze sob¸, tworz¸c co w rodzaju koj¸cego szumu. Miarowe ko²ysanie
lektyki sprawia²o, ¾e spoczywaj¸ca na mièkkich poduszkach z²otow²osa pièknoä mog²a
wreszcie za¾ywaä dobroczynnego snu po trzech dniach pe²nego niepokoju czuwania.
A jednak ocknè²a siè nagle i usiad²a na pos²aniu.
Znowu we nie powrðci²o tamto.
Rozejrza²a siè i przez chwilè nas²uchiwa²a. Wrðci²a pamièä ostatnich wydarzeî.
Ko²ysanie, ktðre z pocz¸tku tak j¸ zaniepokoi²o, wywo²ane by²o miarowym st¸paniem koni.
Z westchnieniem ulgi, ktðre wszak niczym nie rð¾ni²o siè od westchnienia pe²nego
rezygnacji, opad²a na mièkkie pos²anie. Jej szczup²a d²oî powèdrowa²a ku czo²u, z ktðrego
odgarnè²a kilka niesfornych z²ocistych lokðw.
wiat rzeczywisty wcale siè nie wydawa² lepszy od sennego koszmaru. Mieli
dotrzeä o zmierzchu do Gastonbury, otoczonego potè¾nym murem zamku, gdzie jej ku-
zynka wraz z mè¾em oczekiwa²a jej przybycia.
Gastonbury. Zimny dreszcz przenikn¸² jej cia²o. Z wielu ust s²ysza²a o cz²owieku,
ktðry nazywa² siè Lucien de Montregnier. Czarnow²osy i o strasznym obliczu, nie waha² siè
paliä i cinaä, jeli duma i ura¾ony honor podszepnè²y mu w²anie, ¾e innej drogi zemsty po
prostu nie ma. Przejmowa²y groz¸ jego czyny, wielu blad²o, gdy przychodzi²o im o nich
mðwiä. Tak i zblad²a teraz z²otow²osa na wspomnienie swego snu, a widz¸c, ¾e dr¾¸ jej
d²onie, zacisnè²a je w pièci.
Jednak to nie Gastonbury i nie w²adaj¸cy nim dziki mo¾ny pan napawali j¸ od
dawna przera¾eniem. Przeladowa²a j¸ myl o twierdzy Berendsfore i jej w²acicielu, sir
Robercie.
On w²anie by² treci¸ jej snu. Chyba ¾e nie by² to sen, tylko wspomnienie?
Prðbowa²a odpowiedzieä sobie na to pytanie i lèka²a siè najgorszego - pomieszania
zmys²ðw.
Sen zazwyczaj zaczyna² siè od zwodniczo ²agodnego obrazu, ¾e jest w sypialni w.
swoim domu w Hallscroft. Odk¸d sièga²a pamièci¸, by²a tu zawsze, to znaczy od dnia
narodzin. Teraz mia²a dziesièä lub najwy¾ej dwanacie lat. By²o po deszczu i przez okno
wpada² o¾ywczy zapach sk¸panych ros¸ igie² wierkðw i modrzewi. wiat²o ksiè¾yca
oblewa²o zacielaj¸ce posadzkè sitowie. Obraz za ka¾dym razem by² do tego stopnia
wyrazisty, ¾e nie mog²a siè nadziwiä wyj¸tkowej wra¾liwoci swych zmys²ðw.
Wyranie czu²a wonie i s²ysza²a szmery, lecz przecie¾ w ¾adnymi wypadku nie mog²a
to byä jawa.
Wesz²a niewiasta. Kontury jej postaci rozmywa²y siè w mroku, a jednak woî, jaka
nape²ni²a sypialniè, nie pozostawi²a ¾adnych w¸tpliwoci. Jak rðwnie¾ dotyk, delikatny,
czu²y i pieszczotliwy. - Moja pièkna dziewczynka - szepnè²a niewiasta, w ktðrej Rosamund
rozpozna²a matkè.
I znðw, niczym najs²odsza melodia, pop²ynè²y te s²owa, niesione na skrzyd²ach
pamièci. A za nimi nastèpne, ktðrych ju¾ jednak nie rozumia²a. Wargi matki porusza²y siè,
dwièki rozchodzi²y siè w powietrzu, lecz poszczegðlne g²oski nie uk²ada²y siè w znaczenia.
Nagle matka obrðci²a siè do niej bokiem. Na tle wpadaj¸cej przez okno tajemniczej
powiaty jej stercz¸cy brzuch rysowa² siè bardzo wyranie. Wiotka, szczup²a figura i ten
brzuch, ktðry wprawi² Rosamund w stan wielkiego zmieszania. Ujrza²a w nim zapowied nie
nowego ¾ycia, tylko utraty i roz²¸ki.
Zbli¾ywszy siè do okna, matka rozpostar²a ramiona. Wzbi²a siè w gðrè i
poszybowa²a niczym sokð² wèdrowny. Jej pyszne w²osy powiewa²y na wietrze. Po¾egna²a
cðreczkè umiechem i pofrunè²a ku mierci.
Rosamund otworzy²a usta do krzyku, lecz nie ulecia² z nich ¾aden dwièk. Chcia²a
p²akaä - oczy mia²a suche. Rozpostar²a ramiona w nadziei, ¾e przemienia siè w skrzyd²a,
one jednak uparcie chcia²y pozostaä rèkami.
Budzi²a siè przera¾ona, a ²zy sp²ywa²y jej po policzkach.
Ten dziwny sen nawiedza² j¸ ostatnio niemal codziennie wraz z ca²¸ swoj¸ prawd¸ i
fa²szem. Jego straszne przes²anie dotyczy²o jej w²asnej przysz²oci. To by² sen proroczy,
bèd¸cy znakiem przeznaczenia.
By²o jej gor¸co. Czo²o mia²a zroszone potem, a d²onie wilgotne. Draperie lektyki,
ktðre chroni²y przed kurzem drogi, nie dopuszcza²y te¾ wie¾ego powietrza. A wci¸¾ trwa²o
lato, chocia¾ chyli²o siè ju¾ ku jesieni. Powietrze wewn¸trz lektyki by²o tak gèste i duszne, ¾e
Rosamund prawie nie mia²a czym oddychaä. Rozpiè²a niebieski kubraczek, by daä piersiom
ulgè.
- Wolniej tam na przedzie! - rozleg² siè mèski krzyk i po chwili bujanie niemal
usta²o.
Wo²anie obudzi²o Hilde.
- Co siè dzieje? Dojechalimy? Czy to ju¾ Gastonbury? - dopytywa²a siè za¾ywna
panna s²u¾¸ca, ziewaj¸c, przecieraj¸c oczy i rozprostowuj¸c nogi, o ktðrych wszystko
mo¾na by²o powiedzieä, tylko nie to, ¾e s¸ nogami sarny. - Ale¾ jestem g²odna! Twoja
kuzynka, panienko, chyba nie posk¸pi nam jad²a i napitku? - Zaciera²a d²onie, jakby nie
maj¸c zamiaru przestaä.
- Jak mo¾na tak wci¸¾ myleä o jedzeniu? - rzuci²a Rosamund g²osem zdradzaj¸cym
rozdra¾nienie. Kogð¾ jednak obchodzi²o, co dzia²o siè w jej duszy? Mog²aby krzyczeä i
rwaä w²osy na g²owie, a wtedy uznano by j¸ za szalon¸.
Nagle lektyka gwa²townie siè zako²ysa²a. Hilde wyda²a okrzyk przera¾enia. Luno
zwisaj¸ce zas²ony wybrzuszy²y siè, po czym szparami wtargnè²y do rodka ga²èzie, niczym
d²onie o rozcapierzonych palcach, nie wiadomo, czy siègaj¸ce po ofiarè, czy podane w
gecie powitania.
- W tym miejscu droga zapewne siè zwè¾a - powiedzia²a Rosamund, ukrywaj¸c
wzrastaj¸ce napiècie. Stanèli.
- Co siè dzieje? - Hilde, ktðra zawsze musia²a wszystko wiedzieä, rozchyli²a
draperie.
Rosamund zerknè²a ponad jej ramieniem.
- Wci¸¾ tylko gèstwina. Kiedy wreszcie wydostaniemy siè z tego lasu?
A jednak nie wszystko by²o tak jak do tej pory. Usta²y rozmowy mè¾czyzn, umilk²
stukot kopyt. Zaleg²a cisza jak przed burz¸.
- Byä mo¾e natknèlimy siè na jak¸ przeszkodè - rzuci²a Rosamund, prðbuj¸c
oswoiä nieznane. S²owa te jednak nie przegna²y groby, ktðra wisia²a w powietrzu. - Mo¾e
jaki g²èboki strumieî lub zarwany most.
Rozleg²y siè okrzyki, ostre, ponaglaj¸ce. Tu¾ nad ich g²owami bicz przeci¸² ze
wistem powietrze. Ruszyli rðwnie gwa²townie, jak siè zatrzymali. Niewiasty opad²y na
poduszki.
Chyba uciekali, gdy¾ z ty²u da²y siè s²yszeä odg²osy walki. Stal uderza²a o stal. Kwik
koni miesza² siè z przekleîstwami.
Konie pèdzi²y na z²amanie karku. Lektyk¸ rzuca²o w gðrè i na boki. Hilde upad²a na
swoj¸ pani¸ i chwyci²a j¸ w swe t²uste ramiona. Przygnieciona s²u¾¸c¸, Rosamund z trudem
oddycha²a. Hilde jècza²a, wzywa²a Boga i wydawa²a siè zdecydowana udusiä swoj¸ pani¸,
jeli tym sposobem mog²aby uratowaä siebie. Konie wziè²y zakrèt w pe²nym pèdzie. Obie
wypad²yby na drogè, gdyby Rosamund z ca²ej si²y nie zacisnè²a d²oni na brzegu lektyki.
Hilde zachowywa²a siè tak, jakby chcia²a siè schowaä albo to za uchem Rosamund
czy to w jej w²osach lub pod pach¸. Ca²kiem zapomnia²a, ¾e jest trzy razy tè¾sza od swej
pani i przerastaj¸ o g²owè. Nie dociera²y do niej proby, by zwolni²a ucisk.
- Hilde, b²agam. Nie mogè siè ruszyä. Duszè siè. Chce sprawdziä, co w²aciwie siè
dzieje.
- A jaka pociecha z tego, ¾e zobaczysz, panienko, twarze naszych mordercðw?
- Przestaî! - wykrzyknè²a Rosamund, z trudem odpychaj¸c s²u¾kè. Uwolniwszy siè
od ciè¾aru, rozchyli²a zas²ony. Prawie natychmiast zasunè²a je z powrotem.
- I co panienka zobaczy²a? - spyta²a Hilde, najwyraniej bèd¸ca na granicy histerii.
Rosamund obrzuci²a wzrokiem niewielk¸ przestrzeî jakby w poszukiwaniu broni.
- Jest ich ca²y zastèp. Obawiam siè, Hilde...
Nie musia²a koîczyä. Twarz jej wyra¾a²a wszystko. Teraz obie siè ba²y.
Tu¾ nad ich g²owami rozleg² siè g²ony trzask. Co du¾ego i ciè¾kiego musia²o
uderzyä o dach lektyki.
- Atakuj¸ nas! - wrzasnè²a Hilde.
- Sza! - rozkaza²a jej Rosamund, nas²uchuj¸c.
- Walcz¸!
- Czy ty wreszcie bèdziesz cicho!
Lektyka otar²a siè z ²oskotem o jaki g²az. Wyrzucona ze swego miejsca Hilde z
powrotem zwali²a siè na swoja pani¸. Rosamund ju¾ nie walczy²a. Zaczè²a siè modliä
Zmðwi²a Ojcze Nasz, po czym jej zbiela²e wargi zaczè²y siè uk²adaä w s²owa litanii do
Najwiètszej Panny.
Pèdzili tak szybko, ¾e tètent koni zlewa² siè w nieprzerwany ²oskot. Ga²èzie drzew
szarpa²y draperie. Coraz czèciej rozlega²y siè odg²osy walki. Szczèk broni przeplata² siè z
ludzkimi jèkami, okrzykami i przekleîstwami. Nagle wszystko ucich²o. Konie nios¸ce
lektykè zatrzyma²y siè.
Hilde unios²a g²owè, ukazuj¸c zalan¸ ²zami twarz.
- Czy ju¾ po wszystkim? Jestemy uratowane?
- Nie wiem. - Rosamund ba²a siè nawet oddychaä. Kto zeskoczy² z dachu.
Trzasnè²a pod jego stopami lektyka na ziemi sucha ga²¸.
Hilde skuli²a siè jak przed ciosem. Marzy²a zapewne o tym , by staä siè
niewidzialn¸, ale jej wielkie cia²o mia²o te w²aciwoä, ¾e rzuca²o siè w oczy.
Draperie siè rozchyli²y. Widaä by²o jednego z nich. To znaczy zobaczy²a go
Rosamund, gdy¾ Hilde zaciska²a powieki a¾ do bðlu.
By² w skðrzanym kubraku i czerwonym kapeluszu na g²owie, ustrojonym barwnym
piðrkiem. Mia² ogorza²¸ m²odzieîcz¸ twarz i wygl¸da² bardzo zawadiacko.
Hilde, w ktðrej ciekawoä przezwyciè¾y²a strach, omieli²a siè wreszcie spojrzeä.
Przeraliwie wrzasnè²a i osunè²a siè bez zmys²ðw na poduszki.
ROZDZIA¢ DRUGI
Na rozleg²ym placu w obrèbie murðw pobliskiego zamku Gastonbury dwðch
wojðw toczy²o ze sob¸ za¾arty bðj. Czarnow²osy dzier¾y² miecz w jednym rèku, w drugim
za sztylet. Jego przeciwnik, mè¾czyzna o w²osach jasnych jak len, wymachiwa² obur¸cz
trzymanym mieczem o d²ugim szerokim ostrzu. Porusza² siè zwinnie i lekko, mimo masywnej
budowy cia²a i wysokiego wzrostu. Pot zalewa² mu oczy. W pewnym momencie otar²
obna¾onym ramieniem zroszone czo²o.
Rozleg² siè zgodny miech trzech obserwuj¸cych walkè m²odych pièknoci.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin