John Updike - Terrorysta.pdf

(913 KB) Pobierz
J O H N U P D I K E
T E R R O R Y S T A
Przekład Jerzy Kozłowski
Wszelkie postaci i wydarzenia opisane w tej książce są dziełem
wyobraźni autora i należą do świata fikcji literackiej.
Autor dziękuje Shady Nasser za nieocenione wskazówki i
kompetencje w zakresie języka arabskiego oraz Koranu; Emily i
Gregory'emu Harveyom (ponownie) za szczegóły związane z Filadelfią;
Paulowi Bogaardsowi za znajomość New Jersey.
Przedstawiona przez Charliego Chehaba wersja wydarzeń w New
1040729423.001.png
Jersey związanych z wojną o niepodległość oparta jest na Washington's
Crossing Davida Hacketta Fischera.
„Teraz, Panie, zabierz, proszę, duszę moją ode mnie,
albowiem lepsza dla mnie śmierć niż życie".
Pan odrzekł: „Czy uważasz, że słusznie jesteś oburzony?"
Księga Jonasza 4,3-4*
Niewiara przetrwać może więcej niż wiara, bo żywi się zmysłami.
GABRIEL GARCIA MARQUEZ,
O miłości i innych demonach (przeł. Carlos Marrodan Casas)
*Cytaty z Pisma Świętego - Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu
I
Diabły, myśli w duchu Ahmad. Te diabły usiłują odebrać mi
Boga. Przez cały dzień w liceum Central High dziewczyny kołyszą
biodrami, uśmiechają się szyderczo i odsłaniają miękkie ciała i ponętne
włosy. Ich nagie brzuchy, przyozdobione lśniącymi kolczykami w
przekłutych pępkach i nieprzyzwoitymi fioletowymi tatuażami, zdają się
pytać: Co jeszcze można pokazać? Chłopcy przechadzają się dumnie,
wodzą dookoła martwym wzrokiem i sygnalizują groźnymi gestami i
beztroskim, pogardliwym śmiechem, że nie ma innego świata prócz tego
- wypełnionego zgiełkiem, odnowionego korytarza z metalowymi
szafkami i pustą ścianą na jego końcu, pomazaną graffiti i pomalowaną
już tyle razy, że wygląda, jakby się przysuwała o kolejne milimetry.
Nauczyciele, słabi chrześcijanie i niepraktykujący żydzi, uczą
cnoty i należytego umiaru, ale tylko na pokaz - ich rozbiegane oczy i
głuche głosy zdradzają brak wiary. Władze miasta New Prospect i stanu
New Jersey płacą im, żeby mówili te wszystkie rzeczy. Nie ma w nich
prawdziwej wiary, nie kroczą „prostą drogą", są nieczyści. Ahmad razem
z dwoma tysiącami pozostałych licealistów widzi, jak szybko zdążają po
lekcjach do samochodów po trzeszczącym, zaśmieconym parkingu
niczym blade kraby albo te ciemne, powracające do swych muszli; są
mężczyznami i kobietami jak wszyscy inni, pełnymi pożądania, strachu i
zauroczenia rzeczami, które można kupić. Niewierni, wydaje im się, że
bezpieczeństwo kryje się w gromadzeniu przedmiotów i w
demoralizującej rozrywce telewizji. Są niewolnikami obrazów,
fałszywych obrazów szczęścia i dostatku.
Ale nawet te prawdziwe są grzesznymi imitacjami, bo przecież
tylko Bóg potrafi tworzyć. Pożegnalne pogaduszki nauczycieli na
korytarzach i parkingu pod wpływem ulgi wywołanej tym, że udało im
się wyjść bez szwanku po kolejnym dniu pracy z uczniami, brzmią zbyt
głośno, przypominają rosnące rozochocenie pijaków. Nauczyciele
używają sobie, kiedy są poza szkołą. Niektórzy mają zaróżowione
powieki, cuchnące oddechy i opuchnięte ciała tych, co piją nałogowo.
Niektórzy są po rozwodach; inni żyją z partnerami bez ślubu. Ich życie
poza szkołą jest nieuporządkowane, rozwiązłe i egoistyczne.
Władze stanowe w Trenton i ten szatański rząd dalej na południe,
w Waszyngtonie, płaci im za to, żeby wpajali uczniom cnotę i wartości
demokratyczne, lecz wartości, w które sami wierzą, są bezbożne -
biologia, chemia i fizyka. Ich fałszywe głosy rozbrzmiewają w salach
lekcyjnych, prześlizgują się pewnie po faktach i wzorach. Twierdzą, że
wszystko się wywodzi od bezlitosnych ślepych atomów, które są
odpowiedzialne za zimny ciężar żelaza, przezroczystość szkła, bezruch
gliny i ruch ciała. Elektrony przelewają się przez miedziane przewody,
komputerowe bramki i samo powietrze, kiedy na skutek interakcji
kropelek wody powstaje z nich błyskawica. Prawdziwe jest tylko to, co
można zmierzyć i wywnioskować na podstawie pomiarów. Reszta jest
przemijającym snem, który nazywamy naszym jestestwem.
Ahmad ma osiemnaście lat. Jest początek kwietnia; znowu zieleń
wciska się, nasienie po nasieniu, w szczeliny tego szarego miasta.
Spogląda w dół z nowej wysokości i myśli sobie, że niewidocznym w
trawie owadom, gdyby miały jego świadomość, wydawałby się Bogiem.
Przez ostatni rok urósł osiem centymetrów, do metra osiemdziesięciu
dwóch - kolejne niewidzialne materialistyczne siły narzucały mu swą
wolę. Nie urośnie już więcej, myśli, ani w tym życiu, ani w następnym.
Jeśli jest to następne, szepcze mu do ucha diabeł. Jakie dowody prócz
płomiennych i natchnionych przez Boga słów Proroka świadczą o
istnieniu zaświatów? Gdzież się one kryją? Kto miałby palić pod
piekielnymi kotłami? Jakie nieskończone źródło energii miałoby zasilać
wspaniałe Ogrody Edenu, karmiąc jego ciemnookie hurysy, powodując
pęcznienie ciężkich owoców, odnawiając strumienie i tryskające
fontanny, które przynoszą Bogu, jak napisano w dziewiątej surze
Koranu, wielkie zadowolenie?
A co z drugim prawem termodynamiki?
Śmierć owadów i robaków, których ciała tak szybko wchłania
ziemia, chwasty i asfalt, usiłuje powiedzieć Ahmadowi na swój szatański
sposób, że jego śmierć będzie tak samo błaha i ostateczna. W drodze do
szkoły zauważył pewien znak, spiralę na chodniku naniesioną
świetlistym ichorem, anielski śluz pozostały po ciele jakiegoś
prymitywnego stworzenia - jedyny ślad robaka lub ślimaka. Dokąd
zmierzało to stworzenie, którego droga zakręcała spiralą bez żadnego
celu? Jeśli próbowało usunąć się z rozgrzanego chodnika, na którym
smażyło się żywcem w palącym słońcu, nie udało mu się, zataczało tylko
coraz mniejsze śmiertelne koła. Pośrodku tej spirali nie widniało jednak
żadne owadzie ciałko.
A więc dokąd odleciało? Może pochwycił je Bóg i zabrał prosto
do Nieba? Nauczyciel Ahmada, szejk Raszid, imam z meczetu przy 2781
1/2 - West Main Street, mówi mu, że według świętej tradycji Hadisu
takie rzeczy się zdarzają: Posłańca Boga na jego skrzydlatym białym
wierzchowcu Al-Burak anioł Gabriel poprowadził przez siedem pięter
niebios tam, gdzie modlił się z Jezusem, Mojżeszem i Abrahamem, a
później wrócił na Ziemię, by stać się ostatnim prorokiem, największym z
nich wszystkich. Świadectwem przygód, jakie przeżył tego dnia, jest
odcisk kopyta, ostry i wyraźny, pozostawiony przez skrzydlatego
rumaka na skale pod świętą Kopułą w centrum miasta Al-Kuds zwanego
Jerozolimą przez niewiernych i syjonistów, których katusze w piecach
Gehenny są doskonale opisane w siódmej, jedenastej i piętnastej surze
Księgi nad Księgami.
Szejk Raszid recytuje z piękną wymową sto czwartą surę o Al-
Hutamie, „kruszący ogień": A co ciebie pouczy, co to jest Al-Hutama?
To jest ogień Boga, buchający płomieniem,
który wznosi się ponad serca!
On nad nimi tworzy sklepienie
na wydłużonych kolumnach.
Kiedy Ahmad próbuje wydobyć z tych wyrażonych koranicznym
arabskim obrazów - z tych wydłużonych kolumn, fi amadin
mumaddada, sklepień wysoko nad sercami skulonych ze strachu i
wpatrzonych w sięgającą wysoko mgłę białego ognia nieszczęśników,
Naru l-Lahi l-mukada - coś, co świadczyłoby o tym, że Litościwy w
pewnym momencie ustąpi, powstrzyma Al-Hutamę, imam spuszcza oczy
o niezwykłym bladoszarym odcieniu, mleczne i nieuchwytne jak oczy
białej kobiety, i mówi, że te wizjonerskie opisy Proroka są przenośnią.
Tak naprawdę traktują o palącej męce oddalenia od Boga i katuszach
naszego sumienia, kiedy grzeszymy przeciwko Jego nakazom. Ale
Ahmadowi nie podoba się głos szejka Raszida, kiedy o tym mówi.
Przypomina mu mało przekonujące głosy nauczycieli z Central High.
Słyszy w nim szatańską nutę, głos przeczący w głosie potwierdzającym.
Prorok miał na myśli żar materialny, kiedy nauczał o bezlitosnym ogniu;
Mahomet wręcz za rzadko wspominał o wiecznym ogniu.
Szejk Raszid nie jest dużo starszy od Ahmada - może dziesięć
lat, może dwadzieścia. Na białej skórze jego oblicza widać niewiele
zmarszczek. Porusza się nieśmiało, ale ruchy te są precyzyjne. W tych
latach, o które jest starszy, świat go zmiękczył. Kiedy podszepty
dręczących go diabłów pobrzmiewają w głosie imama, w Ahmadzie
wzbiera chęć, żeby wstać i zmiażdżyć go, niczym Bóg, który usmażył
tego biednego robaka pośrodku spirali. Wiara ucznia przerasta wiarę
mistrza; jazda na skrzydlatym białym wierzchowcu islamu, jego
niepowstrzymany pęd, przeraża szejka Raszida. Usiłuje złagodzić słowa
Proroka, zmieszać je z ludzkim rozsądkiem, ale słów tych nie należy
osłabiać: niczym miecz winny przecinać naszą ludzką miękkość. Allah
wymyka się wszelkim opisom, jest ponad wszystko. Nie ma innego
Boga, jest tylko On, Żyjący, Trwający; jest światłem, przy którym słońce
wydaje się czarne.
Nie miesza się z naszym rozsądkiem, lecz każe mu się nisko
pokłonić - czoło naszego rozsądku ociera się o ziemię i jak Kain nosi
ślad tej ziemi. Mahomet był śmiertelnikiem, lecz widział Raj i zapoznał
się z jego realiami. Nasze uczynki i myśli zapisały się złotymi literami w
świadomości Proroka, niczym palące słowa elektronów, które komputer
tworzy z pikseli, gdy stukamy w klawiaturę.
Na korytarzach liceum wyczuwa się zapach perfum, ludzkich
wyziewów, gumy do żucia, nieczystej żywności ze szkolnego bufetu
oraz rozgrzanego przez młode ciała materiału - bawełny, wełny i
syntetyków. Między lekcjami rozpętuje się tam burza ruchu; hałas
cienką warstwą unosi się nad ledwo tłumioną agresją. Czasem w ciszy,
która zapada na koniec szkolnego dnia, kiedy umilknie już triumfalna,
drwiąca wrzawa wychodzących i w wielkim budynku zostają tylko
uczniowie uczęszczający na zajęcia pozalekcyjne, do Ahmada przy jego
szafce podchodzi Joryleen Grant. Wiosną Ahmad trenuje bieganie; ona
śpiewa w dziewczęcym chórze. Na tle innych uczniów Central High są
„porządni". Jego z dala od narkotyków i szaleństw trzyma religia, choć
jednocześnie wytwarza dystans między nim a klasowymi kolegami i
programowymi przedmiotami. Ona jest niska, zaokrąglona i udziela się
na lekcjach ku uciesze nauczycieli.
Jest jakaś ujmująca pewność siebie w tym, jak ciasno kakaowe
krągłości Joryleen wypełniają jej strój, na który składają się dzisiaj
połatane i wyszywane cekinami dżinsy, wytarte na siedzeniu, oraz
prążkowana krótka bluzka w kolorze fuksji, zbyt kusa od góry i od dołu.
Niebieskie plastikowe klamerki ściągają lśniące włosy do tyłu, żeby jak
najbardziej je rozprostować; miękką krawędź prawego ucha przebija
rząd małych srebrnych kolczyków. Śpiewa na apelach o Jezusie i
cielesnych tęsknotach, a oba te tematy są Ahmadowi wstrętne. Cieszy się
jednak, gdy Joryleen go zauważa; podchodzi do niego teraz i zachowuje
się jak język sprawdzający wrażliwy ząb.
- Uśmiechnij się, Ahmadzie - rzuca żartobliwie. - Chyba nie jest
aż tak źle. - Robi ruch na wpół odsłoniętym barkiem, jak gdyby miała
wzruszyć ramionami, pokazując, że tylko się z nim droczy.
- Źle nie jest - odpowiada Ahmad. - A ja nie jestem smutny -
informuje ją. Po prysznicu biała koszula i wąskie czarne dżinsy drapią
jego szczupłe ciało.
- Masz okropnie poważną minę - stwierdza dziewczyna. -
Powinieneś się nauczyć częściej uśmiechać.
- Po co? Po co miałbym się częściej uśmiechać, Joryleen?
- Żeby cię bardziej lubili.
- Nie zależy mi na tym. Nie chcę być lubiany.
- Zależy - upiera się Joryleen. - Wszystkim na tym zależy.
- Tobie tak - odpowiada Ahmad, uśmiechając się do niej
pogardliwie z niedawno osiągniętej wysokości. Jej piersi wypychają się
do góry jak wielkie bąble w zaokrąglonym dekolcie nieprzyzwoitej
bluzki, która na drugim końcu eksponuje tłuszcz brzucha i zarys
głębokiego pępka. Wyobraża sobie jej gładkie ciało, ciemniejsze niż
karmel, lecz jaśniejsze od czekolady, jak smaży się w otchłani płomieni i
pokrywa bąblami; przejmuje go dreszcz współczucia, jako że Joryleen
stara się być dla niego miła zgodnie z tym, jakie ma wyobrażenie o
samej sobie. - Mała szkolna miss - dodaje szyderczo.
Słowa te sprawiają jej przykrość i Joryleen odwraca się, a grube
książki, które ma zabrać do domu, wypychają jej piersi jeszcze bardziej
do góry, pogłębiając przerwę między nimi.
- Spadaj, Ahmad - rzuca, wciąż z pewną dozą łagodności,
ostrożnie, z dolną wargą opadającą nieco pod własnym miękkim
ciężarem. Ślina u podstawy dziąseł lśni od odbitego światła z
fluorescencyjnych lamp pod sufitem, które zalewają korytarz bezpieczną
jasnością. Chcąc uratować rozmowę, chociaż odwróciła się, by ją
zakończyć, Joryleen dodaje jeszcze: - Gdyby ci nie zależało, nie stroiłbyś
się codziennie w czystą białą koszulę jak jakiś kaznodzieja. Że też twojej
matce chce się tyle prasować.
Ahmad nie zamierza jej wyjaśniać, że ten przemyślany strój jest
jego deklaracją neutralności, unika bowiem zarówno błękitu, koloru
Rebelsów, gangu czarnoskórych uczniów Central High, jak i czerwieni,
koloru noszonego zawsze, choćby tylko w postaci paska lub chustki na
głowie, przez Diabolos, gang latynoski. Nie mówi jej też, że jego matka
rzadko prasuje, jest salową w Szpitalu św. Franciszka, a w wolnych
chwilach maluje i często widuje się z synem zaledwie godzinę z
dwudziestu czterech. Usztywnione kartonowymi wkładkami koszule
Ahmad odbiera z pralni, a rachunki płaci z pieniędzy, które zarabia jako
ekspedient w Shop-a-Sec na Dziesiątej Ulicy dwa wieczory w tygodniu,
w weekendy i chrześcijańskie święta, kiedy większość chłopców w jego
wieku wałęsa się po ulicach, patrząc tylko, co by tu zbroić. W tym jego
kostiumie, wie o tym, tkwi jednak próżność, dbałość o wygląd, która
Zgłoś jeśli naruszono regulamin