Barker_Clive_-_Powrot_z_piekla_(SCAN-dal_892).rtf

(216 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Clive Barker

 

 

 

Powrót z piekła

Przełożył: Paweł Kwiatkowski


Dla Mary


Chciałbym porozmawiać z duchem pradawnej kochanki

Zmarłej nim narodził się bóg miłości

John Donnę „Bóstwo miłości”


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Frank tak bardzo zajęty był rozwiązywaniem zagadki, że nie usłyszał, kiedy zaczął bić dzwon. Kostka Lemarchanda była skonstruowana przez prawdziwego mistrza. Zagadka polegała na tym, że w żaden sposób nie można było dostać się do środka. Mówiono zaś Frankowi, że w środku kostki są cuda. Nie miał pojęcia, gdzie mogą być punkty nacisku na którejkolwiek z sześciu czarnych, lakierowanych ścian kostki. Wiedział tylko, że musi je wcisnąć, żeby zwolnić część tej trójwymiarowej laubzegi.

Frank widział już podobne zabawki; głównie w Hongkongu. Były to przedmioty w chińskim stylu: metafizyka wtłoczona w kawałek drewna. W tym jednak przypadku Francuz nadał chińskiemu geniuszowi technicznemu nowy wymiar. Był to pokaz perwersyjnej logiki, całkowicie własnego autorstwa. Jeśli istniał system rozpracowania kostki, nie udało się Frankowi go odkryć. Dopiero po kilku godzinach wypełnionych próbami i błędami, efekt przyniosło prawidłowe ułożenie kciuków, środkowego i małego palca. Ledwie słyszalny trzask i wreszcie - zwycięstwo! Segment kostki wysunął się spoza pozostałych części.

Frank dokonał zatem dwóch odkryć.

Po pierwsze stwierdził, że wewnętrzne powierzchnie są doskonale wypolerowane. Zamazane, skrzywione odbicie twarzy Franka błyszczało na polakierowanej powierzchni. Drugim odkryciem była następująca konstatacja: Lemarchand, mistrz w konstruowaniu pozytywek, tak zbudował kostkę, że otwarcie jej uruchamiało mechanizm muzyczny. Kostka zaczęła wybrzdękiwać króciutką, banalną melodyjkę.

Zachęcony swoim sukcesem, Frank ze zdwojoną energią pracował nad kostką. Szybko znalazł miejsce, gdzie w wyżłobienie zachodziła naoliwiona zatyczka. To naprowadziło go na kolejne zawiłe elementy konstrukcji kostki. Krok po kroku, Frank obracając następną cząstkę kostki lub ją przesuwając - uruchamiał mechanizm odgrywający dalsze części muzycznej frazy. Kontrapunkt melodii rozwijał się, aż pierwotna linia melodyczna zagubiła się gdzieś w natłoku śpiewnych ozdobników.

W pewnej chwili dzwony zaczęły bić: monotonnie i ponuro. Frank jednak ich nie słyszał, a w każdym razie nie zdawał sobie z tego sprawy. Gdy zabawka była już prawie całkowicie zdemontowana, lustrzane wnętrze kostki rozstąpiło się, Frank zdał sobie sprawę, że żołądek podchodzi mu do gardła. Na dźwięk dzwonów.

Na chwilę oderwał się od pracy. Przypuszczał, że hałas dochodzi z ulicy, ale rychło oddalił to przypuszczenie. Zaczął pracować nad grającą kostką krótko przed północą. Od tego czasu minęło już kilka godzin. Frank nie postrzegł upływu czasu, ale nie potrafił nie wierzyć swojemu zegarkowi. Ale przecież w tym mieście nie było kościoła, w którym - bez względu na to, jak bardzo zdesperowani byliby jego wierni - biłyby dzwony o tej porze.

Nie. Odgłos dochodził raczej z daleka. Przenikał przez niewidzialne drzwi. To właśnie do otwarcia tych drzwi posłużyć miała kostka Lemarchanda. Wszystko, co obiecał Kircher sprzedając Frankowi kostkę, było zgodne z prawdą.

Frank znalazł się na progu innego świata - na skraju prowincji nieskończenie oddalonej od pokoju, w którym sądził, że się znajduje.

Nieskończenie daleko, ale mimo wszystko - nagle - bardzo blisko.

Ta myśl sprawiła, że oddech Franka przyśpieszył gwałtownie. Przewidywał ten moment dokładnie; planował to swoiste „odsłonięcie kurtyny” każdą cząstką umysłu. Lada chwila tutaj będą. Ci, których Kircher nazywał Cenobitami. Teolodzy Obrządku Blizny, Wezwani oderwą się od swoich eksperymentów nad wyższymi stanami rozkoszy. Przybędą szczycąc się swym wiekiem wobec tego świata upadku i błędu.

Pracował nieprzerwanie przez cały ubiegły tydzień, by przygotować dla nich odpowiednie miejsce. Gołe podłogi zostały solidnie wyszorowane i obsypane płatkami kwiatów. Na zachodniej ścianie przygotował dla nich coś w rodzaju ołtarza. Aby zjednać sobie ich sympatie, ozdobił go różnymi darami. Kircher zapewniał go, że dary te ułatwią im odprawienie nabożeństw. Były tam kości, czekoladki, igły... Na lewo od ołtarza stał dzban wypełniony moczem - efekt siedmiodniowych zbiorów Franka. Mógł być potrzebny w razie, gdyby wymagali jakiegoś spontanicznego gestu samozbezczeszczenia. Po prawej, za radą Kirchera, Frank umieścił talerz wypełniony głowami gołębic.

Dopatrzył każdej części rytuału inwokacji. Żaden z kardynałów, marzących o papieskiej tiarze, nie byłby w tym pilniejszy.

Ale teraz, gdy odgłos dzwonu przybrał na sile i całkiem zagłuszył pozytywkę, Frank zląkł się.

- Za późno - wyszeptał do siebie licząc, że w ten sposób zdławi rosnący strach. Urządzenie Lemarchanda było jednak rozmontowane; ostatni układ przekręcony. Nie było już czasu, ani na wymówki, ani na żal. Poza tym, czyż nie po to ryzykował życiem i zdrowiem, żeby umożliwić sobie dokonanie tego odkrycia? Nawet teraz droga do przyjemności stała otworem dla garstki ludzi, którzy o tych rozkoszach wiedzieli. Którzy znali tajemnice przyjemności, jakie na nowo mogły określić granice tego, co dostępne jest zmysłom. Poprzez poznanie tych sekretów Frank chciał wyzwolić się z otaczającego go błędnego koła pożądania, uwodzenia i zawodu - a więc od tego wszystkiego, od czego nie potrafił się uwolnić od późnej młodości.

Gdyby posiadł tę wiedzę, jego życie byłoby całkiem inne. Przecież nikt chyba nie może pozostać taki sam po przeżyciu głębi takiego uczucia.

Goła żarówka zwisająca ze środka sufitu przygasła i zaraz potem pojaśniała. I jeszcze raz pojaśniała i przygasła. Jaśniała i przygasała teraz w rytm odgłosów dzwonów, za każdym uderzeniem żarząc się mocniej. Między uderzeniami w pokoju zapadały całkowite ciemności. Tak, jakby świat, w którym egzystował przez dwadzieścia dziewięć lat, przestał istnieć. A potem dzwon odezwał się znowu. Żarówka jaśniała światłem tak silnym, że wydawało się nie do pomyślenia, by kiedykolwiek zamigotała. I przez kilka cennych sekund Frank znów stał w znajomym miejscu, a drzwi znów prowadziły po prostu na schody - w górę, w dół, na ulicę. Za oknami Frank mógłby już zobaczyć budzący się ranek, gdyby tylko miał chęć i siłę oderwać wcześniej umocowane zasłony. Z każdym odgłosem bicia dzwonów światło żarówki przybierało na sile. Widział wówczas urywane obrazy zmieniającego się otoczenia. Na wschodniej ścianie zarysowały się pęknięcia. Cegły momentalnie zaczęły wysuwać się spomiędzy spoin i wyskakiwać na boki. Równie ostro widział przestrzeń poza pokojem, skąd dobywał się hałas bijącego dzwonu. Przestrzeń wypełniały... ptaki. Olbrzymie kosy uwięzione w gwałtownej burzy. Tylko tyle mógł wyczuć. Tylko tyle wiedział o prowincji, z której przybywały hierofanty: zagubione, kruche, połamane rzeczy. Upadały i powstawały na nowo. Swoim strachem przepełniały ciemności.

Wkrótce ściany znów stały na swoim miejscu, a dzwon zamilkł. Żarówka zgasła. Tym razem zdawało się, że już na dobre.

Frank stał w ciemnościach. Milczał. Nawet gdyby pamiętał przygotowane słowa powitania, jego język nie byłby w stanie ich wypowiedzieć. Usta mu spierzchły. Znieruchomiały. Wtem oślepiło go światło. Tym razem biło od nich: od kwartetu Cenobitów. Ściana za nimi zasklepiła się. Cenobici zajęli pokój. Razem z nimi w pokoju pojawiały się i znikały fosforyzujące światła, niczym odbłyski rybich łusek w morskiej toni. Błękitne, zimne - bez uroku. Frank był zaskoczony, że nigdy dotąd nie zastanawiał się, jak wyglądają Cenobici. Jego wyobraźnia - bardzo twórcza, gdy chodziło o oszustwa i kradzieże - w tym przypadku zawiodła: umiejętność zobrazowania sobie tych ważnych bądź co bądź osób była poza zasięgiem jego możliwości. Nawet nie próbował.

Dlaczego jednak był tak zrozpaczony? Dlaczego bał się na nich spojrzeć? Czy to pokrywające każdy skrawek ich ciała blizny wywoływały jego przestrach? Ciała ich były ponakłuwane, poszatkowane, porozszarpywane i jakby potargane w popiele. Bił od nich zapach przypominający wanilię. Zapach był słodkawy, ale mimo to przebijał przezeń dobywający się z ich ciał odór. Światło nasiliło się, więc Frank mógł się im przyjrzeć dokładniej... Może z powodu tego światła zdawało mu się, że nie ujrzał nawet śladu radości czy choćby człowieczeństwa na ich okaleczonych twarzach. Tylko rozpacz i dziki głód. Frankowi zbierało się na wymioty.

- Co to za miasto? - zapytał jeden z czterech.

Jego płci prawie nie można było rozpoznać. Odzież, miejscami poprzyszywana do skóry, zasłaniała intymne części jego ciała. Absolutnie nic nie można było wywnioskować ani z brzmienia jego głosu, ani z przemyślnie zniekształconych rysów. Kiedy mówił, haki przekłuwające mu powieki poruszały zawiłą plątaninę łańcuchów przeprowadzonych przez skrawki ciała i kości. Ruch łańcuchów odsłaniał połyskujące mięśnie jego twarzy.

- Zadałem ci pytanie - powiedział przybysz. Frank nie odpowiedział. Nazwa miasta była ostatnią rzeczą, jaką potrafił sobie przypomnieć.

- Czy zrozumiałeś pytanie? - szorstko odezwała się postać obok. Jej głos, dla odmiany, był jasny i namiętny, jakby należał do urokliwej dziewczyny. Każdy skrawek jej twarzy był misternie wytatuowany. Siatka nakłuć na każdym skrzyżowaniu linii poziomych i pionowych przypięta była do kości czaszki. Podobny wzór pokrywał język przybysza.

- Czy ty w ogóle wiesz, kim my jesteśmy? -zapytała postać.

- Tak - wydukał wreszcie Frank. - Wiem.

Oczywiście, że wiedział. Spędził z Kircherem długie noce, zagłębiając się w aluzje wyławiane z dzienników Bolingbroke'a i Gillesa de Rais. Cała ludzkość wiedziała o Obrządku Blizny. On też.

Ale mimo to... oczekiwał czegoś innego. Oczekiwał jakiejś oznaki licznych wspaniałości, do których Cenobici mieli dostęp. Myślał, że przybędą z kobietą; namaszczoną, skąpaną w mleku. Kobietą ogoloną i dość silną, by dokonać aktu miłości. Chciał kobiet wyperfumowanych, o udach drżących z niecierpliwości, by się rozewrzeć. Kobiet o pełnych pośladkach - takich, jakie uwielbiał. Czekał na westchnienia. Na omdlewające ciała spoczywające wśród kwiatów, niczym na miękkim kobiercu. Oczekiwał dziewiczych samic, których każdy zakamarek ciała był gotów do ekstazy na jego skinienie. Marzył o kobietach, których umiejętności wprawić by go mogły w osłupienie. Jeszcze, jeszcze - do niewyobrażalnej rozkoszy. Zapomniałby z chęcią o całym świecie w ramionach takiej kobiety. Żyłby namiętnością, zapomniałby o wzgardzie. Ale niestety. Ani kobiet, ani westchnień. Były tylko te bezpłciowe stwory o pofałdowanych ciałach.

Zabrał głos trzeci z przybyłych. Jego rysy gubiły się w bliznach - rany wiły się po całej twarzy. Pęcherze przesłaniały mu oczy, a wypowiadane słowa przypominały nieartykułowane mamrotanie. Usta były kompletnie zdeformowane.

- Czego chcesz? - zapytał Franka.

Przyjrzał się pytającemu z większą dokładnością i pewnością siebie niż dwóm poprzednim. Strach opuszczał go z każdą sekundą. Wizje zatrważających scen zza ściany odchodziły w niepamięć. Był sam na sam z tymi zgrzybiałymi typami. Z bijącym od nich smrodem, udziwnionymi odkształceniami. Z rzucającą się w oczy słabością. Obawiał się już tylko ataku mdłości.

- Kircher powiedział mi, że będzie tu was pięciu - powiedział Frank.

- Inżynier przybędzie tu, kiedy nadejdzie czas - padła odpowiedź. - Pytamy cię więc raz jeszcze: czego chcesz?

Frank uznał, że najlepiej będzie, jeśli odpowie im wprost.

- Chcę rozkoszy - odpowiedział. Kircher powiedział, że wiecie o rozkoszy wszystko.

- O tak. wiemy - odparł pierwszy z nich. -Wszystko, czegokolwiek pragnąłeś.

- Tak?

- Oczywiście. Oczywiście - gapił się na Franka nienaturalnie odsłoniętymi oczami. -A o czym marzyłeś? - zapytał.

Pytanie postawione prosto z mostu stropiło go. Jakże mogli oczekiwać, że Frank ubierze w słowa naturę fantazji tworzonych przez jego pożądanie? Szukał odpowiednich słów, kiedy jeden z nich powiedział:

- Ten świat... nie jesteś z niego zadowolony?

- Nie za bardzo - odpowiedział.

- Nie jesteś pierwszym, którego męczy trywialność tego świata - padła odpowiedź. - Byli i inni.

- Niewielu - dorzuciła pokryta siatką twarz.

- Prawda. W najlepszym razie garstka. Ale tylko nieliczni ośmielili się użyć Konfiguracji Lemarchanda. Byli to mężczyźni tacy jak ty. Spragnieni nowych możliwości. Tacy, którzy słyszeli o naszych umiejętnościach nie znanych w twoich okolicach.

- Oczekiwałem, że... - zaczął Frank.

- Wiemy, czegoś oczekiwał - Cenobita zripostował znienacka. - Rozumiemy aż za dobrze, o co chodzi w twoim szaleństwie. Nie ma w tym nic nowego.

Frank chrząknął.

- Więc - zaczął znowu - wiecie, o czym marzę. Tylko wy możecie dać mi tę rozkosz.

Twarz jednego z nich rozwarła się w uśmiechu, o ile można to tak nazwać. Jego usta wyglądały jak pysk pawiana.

- Nie taką rozkosz, o jakiej myślisz - brzmiała odpowiedź.

Frank chciał mu przerwać, ale stwór w uciszającym geście podniósł dłoń.

- My stawiamy warunki. Możesz stracić panowanie nad sobą - powiedział przybysz. - Warunki, których twoja wyobraźnia, choćby trawiona malaryczną gorączką, nigdy by nie przewidziała.

- ... tak?

- O tak. Z całą pewnością. Twoje najbardziej skrajne zboczenia są dziecinną zabawką w porównaniu z tym, czego możesz doświadczyć.

- Czy chcesz w nich wziąć udział? - zapytał drugi Cenobita.

Frank spojrzał na blizny i haki. Język skołowaciał mu na nowo.

- Czy chcesz tego?

Na zewnątrz, niemal na wyciągnięcie ręki, wkrótce będzie się budził dzień. Dzień po dniu obserwował z okna tego pokoju budzącą się ulicę. Pakował się w jeszcze jedną bezsensowną grę. Ale wiedział, że świat nie jest w stanie dać mu już niczego, co by go mogło podniecić. Wysiłek -owszem, tego mógł mieć w bród. Ale nie mogło być mowy o żadnej satysfakcji. Tylko pustka. Nagłe pożądanie i równie nagła obojętność. Już dawno zrezygnował z tego bezowocnego wysiłku. Droga do czegoś więcej wiedzie przez odczytywanie dziwnych znaków czynionych przez te stwory. Ceną jest tylko ambicja. Był gotów ją zapłacić.

- Pokażcie mi choć trochę - powiedział.

- Stamtąd nie ma już powrotu. Czy to rozumiesz?

- Pokażcie.

Cenobitom nie potrzeba było dalszych zachęt. Kurtyna poszła w górę. Frank usłyszał skrzypienie otwieranych drzwi. Zwrócił twarz w tę stronę. Świat za progiem zniknął. W tym miejscu panowały teraz te same, tchnące atmosferą grozy ciemności, z których wyszli członkowie Obrządku. Obejrzał się do tyłu, by Cenobitów poprosić o wytłumaczenie. Ale ich już tam nie było. Dowodem ich niedawnej obecności był jednak zmieniony wygląd pokoju. Z podłogi zniknęły płatki kwiatów. Wota dziękczynne na ścianach sczerniały, jakby od gorąca niewidocznego płomienia. Odór uderzył go w nozdrza z taką mocą, że bał się, iż zacznie krwawić.

Ale swąd spalenizny to tylko początek. Wkrótce głowa Franka tętniła niemal tuzinem innych zapachów. Perfumy, które poprzednio ledwo wyczuwał, teraz nagle przybrały na sile. Zapach kwiatów, farby na suficie i soków drzewa, z którego wykonane były deski podłogi. Wszystko to rozbrzmiewało mu w głowie.

Mógł nawet poczuć ciemność za drzwiami. Odurzał go smród setek tysięcy ptaków.

Zakrył ręką usta i nos, by powstrzymać ten istny atak zapachów, ale smród potu jego własnej dłoni przyprawił go o zawroty głowy. Chciało mu się wymiotować, lecz koniuszki nerwów na całym ciele zaczęły przekazywać do jego mózgu sprzeczne z sobą i coraz to nowe wrażenia.

Zdawało się, że czuje, jak pyłki kurzu gwałtownie zderzają się z jego skórą. Każdy oddech drażnił wargi. Od każdego mrugnięcia bolały go powieki. Żółć parzyła w gardle, a włókienko wczorajszego befsztyka, które utkwiło mu między zębami, przyprawiało o potworne bóle. Poczuł pieczenie, gdy mikroskopijnej wielkości kropelka tłuszczu spadła mu na język.

Uszy także odczuwały ze zwielokrotnioną wrażliwością. Głowę przepełniały tysiące dźwięków. Część z nich dobywała się z jego płuc. Powietrze wiejące mu przez bębenki przypominało huragan. Ruchy jelit rodziły serię przerażających szelestów. Były też i inne dźwięki, niezliczone hałasy napadające go ze wszystkich stron. Gniewne, podniesione głosy szeptały zaklęcia miłosne; wrzaski i ryki, urywane piosenki i płacz.

Co to było? Świat? Poranne pobudki w tysiącach domów?

Frank nie potrafił wsłuchać się w te głosy. Kakofonia dźwięków uniemożliwiała jakąkolwiek analizę.

Ale było tam też coś gorszego. Oczy! O, Boże na niebiosach! Nigdy nie przypuszczał, że mogą być aż tak przerażające. On, który myślał, że nie ma takiej rzeczy pod słońcem, która mogłaby go przestraszyć. Frank aż zatoczył się! Wszędzie wizje!

Goły sufit stał się oniemiającą geografią śladów pędzla. Sploty nitek jego koszuli niosły niemożliwą do udźwignięcia groźbę.

Frank zauważył, że w rogu pokoju, na głowie gołębicy, drgnął jakiś okruch. Gołębia głowa mrugnęła do niego porozumiewawczo. O nie! Tego było za wiele! Za wiele!

Przerażony do granic wytrzymałości Frank zacisnął oczy. Ale wewnątrz było wszystkiego jeszcze więcej niż tam, gdzie mógł sięgnąć wzrokiem, gdy miał otwarte oczy. Gwałtowne uderzenie wspomnień poruszyło go do głębi. Widział, jak ssie mleko matki. Zakrztusił się. Czuł czyjeś ręce na sobie (czy była to bójka czy też braterski uścisk?). Uchwyt dusił go coraz bardziej i brutalniej. Krótkie muśnięcia wrażeń, wszystkie święte nakazy nakreślone doskonałą ręką na korze mózgowej łamały go siłą huraganu, powodując, że nie był w stanie o nich zapomnieć.

Czuł, że zaraz wybuchnie. Oczywiście świat poza jego głową - pokój, ptaki za drzwiami - nie był nawet w połowie tak przerażający, jak wspomnienia pod powiekami.

Lepiej będzie, jak otworzę oczy - pomyślał. Powieki jednak odmówiły mu posłuszeństwa; nie mógł ich podnieść. Nie chciały się odkleić. Łzy, jakaś wydzielina, zaszyły je niczym igła z nitką.

Przypomniał sobie opowieści o Cenobitach: o hakach i łańcuchach. Czyżby poddali go już swoim chirurgicznym praktykom? A może na zawsze zamknęli przed nim świat dostępny wzrokowi i uwięzili pod powiekami? Skazali go na wieczne doświadczanie wspomnień...

W obawie o własne zdrowie zaczął błagać ich, choć nie był pewien, czy nadal są w zasięgu jego głosu:

- Dlaczego... - zapytał - dlaczego to robicie?

Echo słów obiło mu się o uszy, ale nie był w stanie tego usłyszeć. Zalewało go coraz więcej wrażeń. Przerażające wspomnienia z przeszłości.

Język zalały obrazy z dzieciństwa - mleko i wstyd. Stopniowo wśród wspomnień zaczęły dominować uczucia charakterystyczne dla wieku dojrzałego. Oto zobaczył siebie jako dorosłego mężczyznę. Miał wąsy i mocne ręce. Był silny i odważny.

Przyjemności wieku młodzieńczego owiane były magnetyzmem świeżości. Lecz w miarę jak przemijały, a delikatne wspomnienia traciły swoją moc, trzewia Franka przepełniały się coraz to mocniejszymi wrażeniami. I oto przyszły znowu. Drażniły go tym bardziej, że dotąd spoczywały gdzieś na dnie świadomości.

Czuł niewypowiedziany smak na końcu języka. Gorycz, to znów słodycz. Coś kwaśnego i słonego. Czuł piołun, odchody, włosy matki. Widział szybkość, słyszał tąpnięcia w głębinach morskich. Czuł ruch miejski, słyszał szum chmur na niebie. Gorąco plwocin parzyło go w policzek.

Wśród wizji pojawiały się też, oczywiście, kobiety.

Pełne podniecenia i wstydu pojawiały się przed oczami wnikając w jego zmysły. Porażały go kobiecym zapachem, dotykiem, smakiem.

Czuł się pobudzony bliskością tego haremu, mimo dziwnych okoliczności. Rozpiął rozporek spodni i zaczął drażnić członka. Chciał raczej pozbyć się nasienia i tym samym uwolnić się od potworów niż znaleźć w tym jakąkolwiek przyjemność. Nie do końca zdawał sobie z tego sprawę, choć raczej przeczuwał to, co się stało. W miarę jak jego męskość przybierała na długości, stawał się coraz bardziej żałosny. Ślepiec w pustym pokoju podniecony przywidzeniami. Ale do tortur podobny, nie przynoszący rozkoszy, orgazm wcale nie spowolnił nieubłaganych wizji. Kolana mu znieruchomiały. Upadł. Zawył z bólu upadłszy, ale nie rozczulał się nad sobą wobec nowej fali okropnych wspomnień.

Obrócił się na plecy i krzyczał. Krzyczał i błagał o koniec, ale ilość doznań tylko zwiększyła się. I rosła jeszcze bardziej z każdą jego prośbą o uwolnienie od wizji.

Błagania zamieniły się wnet w jeden dźwięk. Słowa i sens zostały wyparte przez panikę. Wydawało się, że udręka nigdy się nie skończy. Stracił już wszelką nadzieję. Liczył tylko na to, że uwolni go śmierć.

Kiedy, pogrążony w rozpaczy, sformułował resztką sił swoją ostatnią myśl, obłęd zatrzymał się. Wszystko zniknęło w mgnieniu oka. Bez śladu! Wizje, głosy, dotknięcia, smaki i zapachy. Został znienacka tego wszystkiego pozbawiony. Przez kilka sekund wątpił nawet, czy w ogóle jeszcze istnieje. Dwa uderzenia serca, trzy, cztery - przekonały go, że żyje.

Wraz z piątym uderzeniem otworzył oczy. W pokoju było pusto. Zniknęły gołębie łebki i dzban z uryną. Drzwi były zamknięte.

Usiadł, nabrawszy nieco animuszu. Ręce mu drżały; bolała go głowa, przeguby i pęcherz.

Wtem przyciągnęło jego uwagę poruszenie w drugim końcu pokoju. W miejscu, gdzie przed chwilą było zupełnie pusto, siedziała jakaś postać. Był to czwarty Cenobita; ten, który nic nie mówił i który nie pokazał nawet swojej twarzy. Teraz jednak nie wyglądał na potwora. Była to kobieta. Bez kaptura i bez krępujących więzów. Miała jakby szarą cerę, ale cała była lśniąca. Uwagę Franka przyciągnęły jej krwawe usta. Rozszerzone nogi odsłaniały pulchne podbrzusze. Siedziała na zwałach gnijących głów ludzkich i uśmiechała się zapraszająco.

Frank podniecił się tym niesamowitym połączeniem śmierci i seksu. Nie miał żadnych wątpliwości, że to ona osobiście zgładziła swe ofiary. Za jej paznokciami wciąż tkwiły resztki ludzkiej skóry. Co najmniej dwadzieścia powyrywanych języków pokrywało jej namaszczone uda. Języki chciały jakby w nią wejść. Był pewien, iż resztki mózgu spływające z uszu i nozdrzy głów są dowodem na to, że ofiary doprowadzone były do obłędu zanim stosunek seksualny, czy może zwykły pocałunek, odebrał im ostatnie tchnienie.

Kircher okłamał go - albo sam został wprowadzony w błąd. W powietrzu wisiała atmosfera rozkoszy, nie takiej jednak, do jakiej przywyknąć mógł zwykły śmiertelnik.

Otwierając kostkę Lemarchanda, Frank popełnił błąd. Potworny błąd!

- Ach! Więc wreszcie skończyłeś śnić - powiedziała przyglądając się Frankowi badawczo. - To dobrze.

Frank leżał na podłodze i ciężko dyszał. Języki zsunęły się z nogi, kiedy kobieta powstała.

- Teraz możemy zaczynać - powiedziała.


ROZDZIAŁ DRUGI

 

- Nie całkiem tego oczekiwałam - stwierdziła Julia.

Zapadał zmierzch. Kończył się zimny, jak na sierpień, dzień. Nie była to najlepsza pora na oglądanie domu, który tak długo stał pusty.

- Potrzeba tu dużo pracy - powiedział Rory. - Od śmierci babci stoi nietknięty. Jestem pewien, że ona nie brała się tutaj za nic.

- Czy dom należy teraz do ciebie?

- Do mnie i Franka. Przypadł nam obu w testamencie. Ale kiedy to mojego starszego brata widziano po raz ostatni?

Wzruszyła ramionami, jakby nie pamiętała. Ale przecież pamiętała doskonale. Było to na tydzień przed ich ślubem.

- Mówił mi ktoś, że był tu przez kilka dni zeszłego lata. Wykolejeniec. Ciągle gdzieś znika. W ogóle nie przejmuje się posiadłością.

- Ale co będzie, jak się wprowadzimy; on się pojawi i upomni o swoje.

Spłacę go. Wezmę pożyczkę z banku i spłacę go. On na to pójdzie, zawsze brakuje mu gotówki.

Skinęła głową, ale nie wyglądała na przekonaną.

- Nie przejmuj się - powiedział. Podszedł do niej i objął ją.

- Ten dom jest nasz, laleczko. Możemy go pomalować, umeblować i wypieścić. Będzie nam tu jak w raju.

Spojrzał na jej twarz. Czasami, szczególnie gdy - tak jak teraz - miała wątpliwości, jej piękno niemal przerażało go.

- Zaufaj mi - powiedział z przekonaniem.

- Przecież ci ufam.

- No to w porządku. A więc w niedzielę wprowadzamy się.

 

* * *

Nadeszła wreszcie niedziela. Nawet w tej części miasta był to dzień Boży. Jeśli jednak właściciele tych wspaniałych domów i wypucowanych dzieci nie wierzyli w Boga, przestrzegali dnia wolnego. Zasłony w oknach nie były jeszcze odsunięte, gdy przyjechała ciężarówka Lewtona i zaczęto wyładunek. Kilku ciekawskich sąsiadów, pod pretekstem wyprowadzenia ps...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin