Lackey Mercedes - cena magii.pdf

(981 KB) Pobierz
97083950 UNPDF
M ERCEDES L ACKEY
CENAMAGII
Trzecitomzcyklu
„TrylogiaOstatniegoMagaHeroldów”
Tłumaczyła: Magdalena Polaszewska-Nicke
97083950.001.png
Tytuł oryginału:
MAGIC’S PRICE
Data wydania polskiego: 1996 r.
Data pierwszego wydania oryginalnego: 1991 r.
Dla Russella Galena
Judith Louvis i Sally Paduch
oraz wszystkich, którzy marz a
o przywdzianiu Bieli.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Po plecach spływał Vanyelowi pot i lekko bolała go noga w kostce — wcale
jej nie skrecił, poslizgn awszy sie na drewnianej podłodze sali na samym pocz atku
pojedynku, a mimo to po pi atej wymianie ciosów wci az jeszcze mu dokuczała. To
jego słaby punkt i lepiej, by miał to na uwadze, poniewaz równie pewne jak sło nce
na niebie jest to, ze przeciwnik wrecz wypatruje podobnych oznak jego słabosci.
Vanyel obserwował oczy swego przeciwnika, spogl adaj ace na n z ciemnego
wnetrza hełmu. „Uwazaj na jego oczy” — pamietał, ze Jervis zwykł to stale po-
wtarzac. „Oczy powiedz a ci to, czego nie powiedz a ci rece.” Wiec przygl adał sie
tym na wpół ukrytym oczom i próbował zasłonic całe ciało brzeszczotem swego
miecza.
Oczy ostrzegły go, zwezyły sie i łypneły szybko w lewo, zanim jeszcze Tantras
sie poruszył. Vanyel był gotów do przyjecia ataku.
Doswiadczenie podpowiedziało mu, na moment przed skrzyzowaniem sie ich
mieczy, ze bedzie to ostatnia wymiana ciosów. Zrobił wypad w kierunku Tantrasa,
zamiast sie cofn ac, czego naturalnie ten sie spodziewał, nawi azał walke, zabloko-
wał miecz przeciwnika i rozbroił go, a wszystko to w mgnieniu oka.
Gdy miecz cwiczebny stukn ał o podłoge, Tantras potrz asn ał pust a juz dłoni a
i zakl ał.
— Ubodło cie to, co? — powiedział Vanyel. Wyprostował sie i sci agn ał z gło-
wy opaske przytrzymuj ac a włosy wpadaj ace mu do oczu i pozwolił im opasc na
czoło wilgotnymi pasemkami. — Przepraszam. Nie miałem zamiaru tak sie roz-
pedzac. Ale nie jestes w formie, Tran.
— Nie przypuszczam, abys przyj ał na moje usprawiedliwienie to, ze sie sta-
rzeje? — spytał Tantras z nadziej a i zdj awszy rekawice, przygl adał sie swym po-
haratanym palcom.
Vanyel parskn ał.
— Nie ma mowy. Breda jest w takim wieku, ze mogłaby byc moj a matk a,
a i tak regularnie przegania mnie po całej sali. Jestes w fatalnej formie.
Herold zdj ał hełm i usmiechn ał sie ponuro.
— Masz racje. Stanowisko herolda kasztelana oznacza moze wysoki status,
ale nie przysparza okazji do cwicze n.
4
— Potrenuj z moim bratankiem, Medrenem — odparł Vanyel. — Jesli ci sie
zdaje, ze ja jestem szybki, to powinienes zobaczyc jego. To pomogłoby ci pod-
trzymac forme. — Mówi ac to, rozpi ał kaftan i rzucił go pod sciane, na sterte
ekwipunku czekaj acego na czyszczenie.
— I tak zrobie. — Tantras nieco wolniej oswobadzał sie ze swej, ciezszej
zreszt a, zbroi. — Bogowie wiedz a, ze pewnego dnia moge stan ac przed koniecz-
nosci a zmierzenia sie z kims, kto bedzie posługiwał sie tym twoim wariackim
stylem, wiec lepiej bedzie, jesli juz teraz przyzwyczaje sie do tego, ze ty raz bi-
jesz, raz sie scigasz.
— Taki jestem, do szpiku kosci. — Vanyel odłozył na stelaz swój cwiczeb-
ny miecz i skierował sie do wyjscia. — Dzieki za trening, Tran. Potrzebowałem
czegos takiego po dzisiejszym ranku.
Kiedy otworzył drzwi, na spoconej skórze poczuł fale chłodu — to było wspa-
niałe uczucie. Tak przyjemne, ze nieskory do powrotu do pałacu, owiany swiezym,
ostrym powietrzem poranka, postanowił wrócic do swego pokoju okrezn a drog a.
Tak a, która pozwoli mu nie zblizac sie do ludzi, i która, moze choc na moment,
zajmie go, odsuwaj ac na bok mysli, podobnie jak podziałał trening z Tantrasem.
Skierował sie ku sciezkom wiod acym do ogrodów pałacowych.
Donosna ptasia pies n ulatywała spiral a dzwieku ku pustemu niebu. Vanyel po-
zwolił swym myslom odpłyn ac, wsłuchuj ac sie w szczebiotliwe trele i stopniowo
zrzucaj ac z siebie kazd a wazk a troske, az w ko ncu jego umysł był juz równie
pusty jak powietrze nad jego głow a. . .
Van, zbudz sie! Masz przemoczone stopy! — W głosie myslomowy Yfandes
znac było rozdraznienie. — Zmarzniesz. Przeziebisz sie.
Mag heroldów Vanyel zamrugał powiekami i popatrzył na zroszon a trawe za-
niedbanego ogrodu. Nie mógł wprawdzie zobaczyc swych stóp ukrytych w dłu-
gich, obumarłych zdzbłach trawy, ale teraz, gdy Yfandes przywołała go znów do
rzeczywistosci, poczuł je. Przyszedł tutaj w swych miekkich zamszowych butach,
które wcale nie były przeznaczone do wychodzenia na dwór; idealnie nadawały
sie do treningu z Tranem, ale teraz. . .
Nie ma co, s a zupełnie zniszczone — rzuciła cierpko Yfandes.
Tak bardzo przypominała teraz jego ciotke, maga heroldów Savil, ze Van mu-
siał sie usmiechn ac.
— To nie pierwsza para butów, które doprowadzam do ruiny, moja droga —
odparł łagodnie. Jego stopy były bardzo zmoczone. I bardzo zimne. Tydzie n te-
mu nie byłoby tu jeszcze rosy tylko szron. Ale teraz wiosna była juz w drodze:
pod martwymi zeszłorocznymi zdzbłami zieleniła sie swieza trawa, kazd a gał azke
obsypywały rozwijaj ace sie młode listki, a kilka najwczesniej przylatuj acych spie-
waj acych ptaków dokonało juz inwazji na ogród. Vanyel przypatrywał sie i przy-
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin