Koontz Dean - W okowach lodu.doc

(1144 KB) Pobierz
DEAN R

DEAN R. KOONTZ

 

 

 

W Okowach Lodu

Przekład: Piotr Beluch

 

 

SCAN-dal


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Obecną, poprawioną wersję książki,

ponownie dedykuję

owej wyjątkowej,

niezastąpionej kobiecie -

Winonie Garbrick

 

Wiem, że tam jesteś - wysoko nad nami.

Wciąż patrzysz. Czerwony ołówek w Twej dłoni.


WCZEŚNIEJ...


Doniesienia „The New York Timesa”:

 

[l]

LODY ARKTYKI ŹRÓDŁEM NAJCZYSTSZEJ WODY NA ŚWIECIE

 

MOSKWA, 10 lutego

Jak twierdzą rosyjscy naukowcy, lody Arktyki zawierają znacznie mniej bakterii i zanieczyszczeń niż woda, którą obecnie spożywamy lub przeznaczamy do nawadniania pól. Odkrycie to może spowodować że już w niedalekiej przyszłości pokrywa polarna może stać się ważnym źródłem tego drogocennego płynu.

Topienie lodu okazałoby się z pewnością tańsze od kosztownego procesu odsalania, zwłaszcza że uzyskana w ten sposób woda nie musiałaby być oczyszczana. Rosyjscy uczeni szacują, że w następnej dekadzie, dzięki odpowiedniemu wykorzystaniu gór lodowych, można by nawodnić miliony hektarów ziemi uprawnej.

 

[2]

ZDANIEM SPECJALISTÓW, GÓRY LODOWE MOGĄ STAĆ SIĘ ŹRÓDŁEM WODY PITNEJ

 

BOSTON, 5 września

Dr Harold Carpenter, przemawiając dzisiaj na corocznym zgromadzeniu Amerykańskiego Stowarzyszenia Inżynierów Środowiska, stwierdził, że ciągły niedobór wody w Kalifornii może zostać zlikwidowany dzięki procesowi topienia gór lodowych, holowanych w tym celu z obszaru Arktyki w południowe rejony kraju. Według dr Rity Carpenter - żony dra Carpentera, będącej jego partnerem w pracy naukowej - dotknięte suszą państwa powinny rozważyć ewentualność przeznaczenia funduszy na dalsze eksperymenty i badania umożliwiające rozwój projektu. Inwestycja ta przyniosłaby w ciągu dziesięciu lat stokrotne zyski.

Państwo Carpenter, którzy w ubiegłym roku zostali uhonorowani Nagrodą Państwowej Fundacji Nauki, twierdzą, że sam pomysł jest niezwykle prosty. W pierwszej fazie należy za pomocą ładunków wybuchowych oddzielić od pokrywy polarnej dużą górę lodową, którą naturalne prądy oceaniczne uniosą następnie na południe. Kolejny etap eksperymentu polegałby na przytwierdzeniu do dryfującej bryły stalowych lin, dzięki którym holowniki mogłyby ją przetransportować do specjalnych przetwórni, znajdujących się w pobliżu zagrożonych suszą terenów. Wody Pacyfiku i Atlantyku są w północnych rejonach bardzo zimne, w związku z czym - jak zapewnia Harold Carpenter - straty spowodowane przedwczesnym topnieniem lodu nie powinny być większe niż piętnaście procent.

Carpenterowie uprzedzają jednak, że nie można mieć pewności, iż pomysł sprawdzi się w praktyce. „Jest jeszcze do przezwyciężenia sporo trudności - kontynuowała dr Rita Carpenter- szczegółowe badania pokrywy polarnej...”

 

[3]

SUSZA NISZCZY ZBIORY W KALIFORNII

 

SACRAMENTO, Kalifornia, 20 września

Przedstawiciele Departamentu Stanu ds. Rolnictwa szacują, że niedostatek wody w Kalifornii spowodował straty rzędu pięćdziesięciu milionów dolarów. Zniszczeniu uległy uprawy pomarańczy, cytryn, kantalupy, sałaty...

 

[4]

TYSIĄCE GŁODUJĄCYCH NIE OTRZYMA POMOCY Z POWODU BRAKU REZERW ŻYWNOŚCI

 

ORGANIZACJA NARODÓW ZJEDNOCZONYCH, 18 października

Dyrektor Biura ds. Pomocy Ofiarom Kataklizmów ogłosił, że zazwyczaj zasobne w żywność państwa Europy, USA i Kanada odnotowały z powodu katastrofalnej suszy wyjątkowo niskie zbiory płodów rolnych, w związku z czym od pewnego czasu mieszkańcy Afryki nie mogą kupić od nich zboża i innych produktów żywnościowych. Do chwili obecnej umarło ponad dwieście tysięcy osób...

 

[5]

ONZ TWORZY FUNDUSZ

W CELU PRZEPROWADZENIA BADAŃ NAUKOWYCH W REJONIE ARKTYKI

 

ORGANIZACJA NARODÓW ZJEDNOCZONYCH, 6 stycznia

Jedenaście państw członkowskich utworzyło dzisiaj przy ONZ specjalny fundusz mający sfinansować serię eksperymentów w Arktyce. W pierwszej kolejności zostanie sprawdzona możliwość holowania na południe potężnych gór lodowych. Woda, uzyskana na skutek ich topnienia, zostałaby wykorzystana do nawadniania upraw.

„Zapewne zabrzmi to jak science fiction - stwierdził pewien brytyjski naukowiec - ale już od wczesnych lat sześćdziesiątych większość specjalistów z dziedziny inżynierii środowiska uważała podobny projekt za całkowicie realny”. Jeśli plan się powiedzie, plony będą znacznie wyższe i problem zostanie rozwiązany, przynajmniej w przypadku państw o największych uprawach. Góry lodowe nie mogłyby być holowane w rejony ciepłych mórz otaczających Afrykę i Azję, ale cały świat skorzystałby z poprawy zbiorów w krajach, którym udało się...

 

[6]

NAUKOWCY Z ONZ TWORZĄ STACJĘ BADAWCZĄ

NA ARKTYCZNEJ POKRYWIE LODOWEJ

 

THULE, Grenlandia, 28 września

Dziś rano, na polu lodowym pomiędzy Grenlandią a Spitzbergenem, wylądowała grupa naukowców. Wyprawą dowodzą doktorzy Harold i Rita Carpenter, tegoroczni laureaci Nagrody Rothschilda w dziedzinie Nauk o Ziemi. Prace badawcze prowadzone w ramach programu zatwierdzonego przez ONZ potrwają przez co najmniej dziewięć miesięcy. Trzy kilometry od krawędzi pokrywy polarnej rozpoczęto budowę bazy naukowej, która...

 

[7]

ARKTYCZNA EKSPLOZJA NASTĄPI JUTRO

 

THULE, Grenlandia, 14 stycznia

Jutro o północy naukowcy z Bazy Edgeway - która powstała dzięki funduszom ONZ - przeprowadzą na pokrywie Arktyki detonację serii ładunków wybuchowych; ma ona doprowadzić do oderwania się góry lodowej o powierzchni około tysiąca kilometrów kwadratowych. Operacja zostanie przeprowadzona sześćset pięćdziesiąt kilometrów od północno-wschodniego wybrzeża Grenlandii. Ruch odłamanej bryły lodu będzie rejestrowany dzięki najnowocześniejszym urządzeniom radiolokacyjnym, zainstalowanym na dwóch holownikach, będących własnością ONZ.

W eksperymencie, który ma pokazać, jak bardzo podczas surowej arktycznej zimy zmieniają się naturalne prądy w Oceanie Atlantyckim...


Część pierwsza

PUŁAPKA


 

12:00

DWANAŚCIE GODZIN DO DETONACJI

 

 

Świder z przenikliwym piskiem głęboko drążył pokrywę Arktyki. Z otworu wyciekała szarobiała maź; płynęła kanałem wyżłobionym w stwardniałym śniegu i już po kilku sekundach zamarzała. Wiertła nie było widać; wraz ze sporym fragmentem trzonka, w którym zostało osadzone, niknęło w otworze o średnicy dziesięciu centymetrów.

Wpatrując się w pracę świdra, Harry Carpenter miał dziwne przeczucie, że zbliża się jakaś nieuchronna katastrofa. Był to rodzaj ledwie wyczuwalnego sygnału ostrzegawczego - pojawił się niczym cień ptaka, przesuwający się na tle jasnego krajobrazu. Pomimo grubej warstwy termoizolacyjnego ubrania przebiegł go dreszcz.

Jako naukowiec Harry Carpenter uznawał prawa logiki i rozumował opierając się na zasadzie przyczyna - skutek. Wiedział jednak, że nie należy również lekceważyć intuicji, zwłaszcza gdy przebywa się na tak niepewnym gruncie jak lodowa pokrywa. Źródło przeczuć było dla niego niejasne, chociaż na pewno nie bez wpływu pozostawał fakt, że w pracy mieli do czynienia z niezwykle silnymi ładunkami wybuchowymi. Prawdopodobieństwo, że jeden z nich niespodziewanie eksploduje, było oczywiście bliskie zeru, niemniej jednak...

Peter Johnson - inżynier elektronik, pełniący także funkcję głównego pirotechnika wyprawy - wyłączył świder i odsunął się o krok do tyłu. Ubrany był w termoizolacyjny kombinezon i futrzaną kurtkę z włochatym kapturem. Gdyby nie jego ciemnobrązowa twarz, wyglądałby jak niedźwiedź polarny.

Claude Jobert zgasił przenośny generator prądu. Zapadła cisza, w której wyraźnie wyczuwało się pełne napięcia oczekiwanie... Wrażenie było tak silne, że Harry obejrzał się dookoła, a następnie popatrzył na niebo, jakby w obawie przed zagrożeniem, które może nadciągnąć z niewiadomego kierunku.

Gdyby śmierć miała dzisiaj nadejść, najprawdopodobniej nie dosięgłaby ich z góry, lecz z dołu. Wokół poszarzało - zbliżało się południe. Trzej mężczyźni kończyli przygotowania do umieszczenia w lodzie ostatniego pięćdziesięciokilogramowego ładunku. Od poprzedniego poranka zainstalowali już pięćdziesiąt dziewięć identycznych pojemników z materiałem wybuchowym, którego ilość wystarczała, aby ich unicestwić w apokaliptycznej eksplozji.

Nie trzeba było wybujałej wyobraźni, żeby uzmysłowić sobie koszmar umierania na tym ponurym pustkowiu. Monotonia białego krajobrazu skłaniała do rozmyślań o śmierci, a lodowa pokrywa mogła stać się doskonałym grobowcem. Dookoła rozciągała się posępna, biało-niebieska równina, spowita przez większość czasu w całkowitych ciemnościach, z rzadka przechodzących w szarość. Niebo wiecznie zasnuwały chmury. Akurat w tej chwili widoczność była całkiem niezła - dzień wstępował właśnie w fazę, kiedy przebijające się nieśmiało słońce rozświetla swymi promieniami niebo tuż nad linią horyzontu. Jednak nawet te chwilowe przebłyski nie były w stanie ożywić martwoty roztaczającego się wokół pustkowia. Jedynymi elementami, które urozmaicały jednostajny krajobraz, były postrzępione grzbiety spiętrzonych zwałów lodu i połamane, często postawione na sztorc tafle kry wielkości człowieka, a nawet sporego budynku. Wystając ponad powierzchnią pola polarnego, wyglądały jak potężne płyty nagrobne.

Pete Johnson podszedł do Harry’ego i Claude’a stojących przy dwóch pojazdach śnieżnych, specjalnie przystosowanych do pracy w surowych arktycznych warunkach, i stwierdził z wyraźną satysfakcją:

- Szyb ma już dwadzieścia osiem metrów głębokości. Po raz ostatni przedłużamy wiertło... i po robocie.

- Dzięki Bogu! - mówiąc to, Claude Jobert wzdrygnął się, jakby przemarzł pomimo termoizolacyjnych właściwości swojego kombinezonu. Jego pokryta ochronną warstwą wazeliny twarz była blada i wychudzona. - Jeszcze dziś uda nam się wrócić do głównej bazy. Nareszcie! Od chwili jej opuszczenia nie było mi ciepło nawet przez minutę.

Claude zazwyczaj nie narzekał. Był stosunkowo niewysokim mężczyzną, jowialnym i energicznym. Na pierwszy rzut oka sprawiał niepozorne wrażenie; wyglądał wręcz na słabeusza. Jednak myliłby się ktoś, oceniając go w ten sposób. Miał poniżej stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu i ważył niecałe sześćdziesiąt kilogramów, jednak zachowując szczupłą sylwetkę miał silne, sprężyste mięśnie. Jego białe włosy, schowane w tej chwili pod kapturem, okalały czerstwą i ogorzałą na skutek przebywania w trudnych warunkach twarz. Za to oczy Claude’a świeciły niewinnym błękitem jak u dziecka. Harry nigdy nie dostrzegł w nich choćby cienia złości czy nienawiści. Do wczoraj obcy był im również wyraz rozżalenia, który nie pojawił się w spojrzeniu Claude’a nawet wtedy, gdy trzy lata wcześniej, na skutek bezsensownego aktu agresji, zginęła jego żona Colette. Pogrążył się wtedy w smutku, ale nigdy się nie roztkliwiał.

Od kiedy jednak opuścili przytulne schronienie, jakie dawała Baza Edgeway, Claude zmienił się nie do poznania; stracił swoją jowialność i zapał, za to bez przerwy utyskiwał na zimno i trudne warunki. Miał pięćdziesiąt dziewięć lat; był najstarszym uczestnikiem wyprawy - urodził się osiemnaście lat wcześniej od Harry’ego Carpentera, którego wiek osiągnął właśnie górną granicę dopuszczalną dla osób pracujących w warunkach podbiegunowych.

Chociaż Claude był wyśmienitym geologiem, specjalizującym się w badaniach dynamiki arktycznej formacji lodowej, obecna ekspedycja miała być jego ostatnią wyprawą w te rejony. Po jej zakończeniu zamierzał co prawda kontynuować swoje badania, ale już wyłącznie w laboratoriach, przy użyciu komputerów - daleko od surowych warunków panujących za kręgiem polarnym.

Harry zastanawiał się, czy przypadkiem bardziej od zimna nie przeszkadza Jobertowi świadomość, że praca, którą kocha, staje się ponad jego siły. Pewnego dnia będzie to musiał zrozumieć, a decyzja odejścia od czynnego uprawiania zawodu może się okazać niezwykle bolesna. Bezkresne przestrzenie Arktyki i Antarktydy oczarowały go swoim czystym, krystalicznym pięknem, surowością klimatu i powiewem tajemnicy osnuwającej białe kontury krajobrazu. Tak, wszystko było tu tajemnicze; purpurowe cienie zakrywające dno każdej, wydawałoby się niezgłębionej rozpadliny, kolorowy teatr nocy, kiedy drżące wstęgi zorzy polarnej mienią się tysiącami barw, a gdy utkana z nich kurtyna opada, scena nieba rozświetla się niezliczonymi gwiazdami.

W pewnym sensie Harry wciąż czuł się jak mały nieśmiały chłopczyk z zacisznej, spokojnej farmy w Indianie.

Dorastający samotnie - bez braci, sióstr i przyjaciół - był dzieckiem od początku przytłoczonym przez życie. Pokonywał swój lęk marząc o dalekich podróżach, podczas których mógłby oglądać wszystkie niezwykłości świata - nie chciał być przypisany do jednego tylko miejsca na ziemi; wierzył, że jego powołaniem jest PRZYGODA. Teraz, kiedy przybyło mu trochę lat i doświadczenia, wiedział już, że tak zwana „przygoda” polega głównie na ciężkiej pracy. Jednak, od czasu do czasu, mały chłopczyk ukryty w głębi jego duszy budził się niespodziewanie i wtedy, bez względu na to, co w danej chwili robił, rozglądał się dookoła oczami rozszerzonymi ze zdumienia i widząc wspaniałą biel otaczającego świata, myślał sobie: A niech to! Więc naprawdę tu jestem - z dala od farmy w Indianie; na samym końcu świata, na samym jego szczycie!

- Śnieg zaczyna padać - stwierdził Pete Johnson.

Prawie w tej samej chwili Harry dostrzegł pierwsze wirujące w bezgłośnym tańcu płatki. Do tej pory dzień był bezwietrzny, co nie oznaczało jednak, że taka pogoda się utrzyma.

- Sztorm miał nadejść dopiero późnym wieczorem. - Mówiąc to Claude Jobert przybrał zafrasowany wyraz twarzy.

Tymczasowy obóz znajdował się o siedem i pół kilometra, mierząc w linii prostej, na pomocny wschód od Bazy Edgeway. Odległość ta w rzeczywistości, gdy pokonywało się ją pojazdami śnieżnymi, wynosiła około jedenastukilometrów. Pomimo licznych rozpadlin i wysokich spiętrzeń kry, jadąc z bazy pokonali ten dystans bez większych trudności. Silny sztorm mógł jednak uniemożliwić powrót - ograniczona widoczność i wywołane wichurą zakłócenia pracy kompasu stwarzały ryzyko zgubienia drogi, a w razie wyczerpania zapasów paliwa czekała ich niechybna śmierć, gdyż nawet termoizolacyjne kombinezony nie były wystarczającym zabezpieczeniem przed przenikliwym zimnem, jakie panuje podczas burzy śnieżnej.

Wbrew pozorom, w okolicach Grenlandii opady śniegu są stosunkowo niewielkie. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest niska temperatura powietrza, która powoduje, że nawet przy słabych podmuchach wiatru biały puch zamienia się w igiełki lodu, co nie wpływa jednak na poprawę widoczności.

- Może to tylko chwilowe pogorszenie pogody? - powiedział Harry, uważnie przyglądając się niebu.

- Już to widzę. To samo mówili w biurze prognoz o poprzednim sztormie - przypomniał Claude. - Miały być tylko „lokalne, przejściowe zakłócenia atmosferyczne”, a nadciągnęła taka burza, że omal nas nie zasypało, z baraku nie dało się nawet wytknąć nosa.

- Więc tym bardziej pospieszmy się z tą robotą.

- Faktycznie, nie mamy zbyt wiele czasu.

Jakby na potwierdzenie tych słów, wiatr mocniej powiał z zachodu. Był ostry i rześki - przynosił z sobą chłód setek kilometrów lodowych pustkowi. Płatki śniegu zaczynały się zmniejszać i twardnieć. Nie opadały już łagodnym, wirującym ruchem, lecz gwałtownie zacinały z boku.

Pete odłączył świder od trzonka wiertła, które pozostało schowane w lodzie, a następnie bez najmniejszego wysiłku podniósł czterdziestokilogramowe urządzenie, jakby w jego rękach ważyło dziesięciokrotnie mniej.

Dziesięć lat wcześniej, grając w uniwersyteckiej drużynie Penn State, stał się gwiazdą futbolu amerykańskiego. Wkrótce zaczął otrzymywać liczne propozycje od klubów z ligi zawodowej - jednak konsekwentnie odrzucał wszystkie oferty. Nie miał zamiaru odgrywać stereotypowej roli, w jakiej społeczeństwo amerykańskie widzi każdego czarnoskórego zawodnika - zwłaszcza gdy ma on sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i waży dziewięćdziesiąt kilogramów. Zdecydował się pokierować swoim życiem inaczej; udało mu się zdobyć stypendium naukowe, ukończył dwa fakultety i uzyskał doskonałą posadę w branży informatycznej.

Podczas zorganizowanej przez Harry’ego wyprawy Pete pełnił niezwykle odpowiedzialną funkcję: czuwał nad sprawnym funkcjonowaniem całości sprzętu komputerowego w Bazie Edgeway, a co więcej, jako konstruktor ładunków wybuchowych używanych podczas eksperymentu, był jedynym człowiekiem mogącym coś zaradzić w razie jakiejkolwiek awarii. Jego wyjątkowa sprawność fizyczna stanowiła oczywiście dodatkowy, niezaprzeczalny, atut w bezwzględnych warunkach panujących na obszarze Arktyki.

Gdy Pete odstawił świder, Claude i Harry przynieśli z przyczepy pojazdu metrowy przedłużacz, który następnie przykręcili do wystającej z lodu końcówki wiertła.

Claude ponownie uruchomił generator.

Pete wstawił świder z powrotem na miejsce, po czym jednym sprawnym ruchem zablokował klamry, łączące go z podtrzymującym statywem. Gdy wszystko było gotowe, przystąpił do wiercenia ostatniego fragmentu szybu, na którego dnie miał spocząć podłużny pojemnik z materiałem wybuchowym.

Podczas gdy maszyna rzężąc pogłębiała odwiert, Harry spojrzał na niebo. W ciągu ostatnich kilku minut pogoda znacznie się pogorszyła. Masywne chmury zakryły resztki promieni słonecznych. Przez intensywnie padający śnieg nie można było dostrzec popielatoczarnych połaci nieba, niknącego w strumieniach krystalicznych cząsteczek, ponad którymi wirowała biała kipiel. Płatki śniegu coraz bardziej twardniały, zamieniały się w igiełki lodu, kłując jego natłuszczoną twarz. Wiatr nasilił się do około trzydziestu pięciu kilometrów na godzinę, wypełniając przestrzeń złowieszczym gwizdem.

Harry w dalszym ciągu nie mógł odpędzić od siebie przeczucia, że stanie się coś niedobrego. Było ono mgliste i nieokreślone, jednak wciąż go nie opuszczało.

Kiedy jako mały chłopiec mieszkał w Indianie, nigdy nie przypuszczał, że „przygoda” okaże się ciężką pracą, zdawał sobie jednak sprawę, iż mogła być niebezpieczna. Zagrożenie i związane z nim ryzyko miało dla niego w owych latach nieodparty urok. Jednak w miarę dorastania, na skutek choroby, a następnie śmierci obojga rodziców, zrozumiał okrutną naturę świata i raz na zawsze przestał pojmować śmierć w sposób typowy dla romantyków. Pomimo to odczuwał perwersyjną tęsknotę za wiekiem niewinności, kiedy bez lęku rozmyślał o mrożących krew w żyłach, niebezpiecznych wyczynach.

Claude Jobert nachylił się do niego i, przekrzykując szum wiatru i rzężenie świdra, oznajmił:

- Nie martw się, Harry. Już niedługo będziemy w Edgeway. Napijemy się brandy, rozegramy partyjkę szachów, posłuchamy Benny Goodmana na kompakcie - czekają na nas wszelkie wygody.

Harry w milczeniu pokiwał głową. Wciąż uważnie obserwował niebo.


12:20

 

 

Gunvald Larsson wyglądał przez jedyne okienko w baraku ze sprzętem telekomunikacyjnym w Bazie Edgeway. Obserwując gwałtownie nasilający się sztorm, nerwowo gryzł ustnik swojej fajki. Tumany padającego śniegu burzyły się i wirowały dookoła jak cienie fal dawno nie istniejącego, prehistorycznego oceanu. Mimo że pół godziny wcześniej wyszedł na zewnątrz i zeskrobał z potrójnie oszklonego okna warstwę lodu, na jego powierzchni znów zaczęły się tworzyć konstelacje kryształowych wzorów. W ciągu godziny szyba ponownie została całkowicie przesłonięta.

Budynek, w którym przebywał Gunvald, znajdował się na niewielkim wzniesieniu. Gdy patrzył z niego na Bazę Edgeway, miał wrażenie, że jest ona całkowicie odizolowana od reszty świata. W otaczającym ją krajobrazie wyglądała tak obco i nienaturalnie, iż mogło się wydawać, że jest to stacja kosmiczna na jakiejś odległej, pozbawionej życia planecie. Na tle białych, popielatych i alabastrowych płaszczyzn była jedyną barwną plamą łamiącą monotonię ich odcieni.

Gotowe elementy sześciu żółtych baraków zostały przetransportowane drogą powietrzną przy ogromnym nakładzie pracy i środków finansowych. Każdy z parterowych budynków mierzył pięć na siedem metrów. Ściany, wykonane z warstw blachy i pianki izolacyjnej, były przymocowane do stalowych obręczy, które wzmacniały konstrukcję, natomiast podłoga została osadzona głęboko w lodzie. Baraki nie wyglądały zbyt atrakcyjnie; na pierwszy rzut oka przypominały slumsy - zapewniały jednak skuteczną ochronę przed zimnem i wiatrem.

W odległości stu metrów od bazy stał odosobniony budynek. Mieściły się w nim zbiorniki z paliwem do generatorów. Był to olej napędowy, który ma tę właściwość, że jest łatwo palny, ale nie może eksplodować, co znacznie zmniejszało ryzyko ewentualnego pożaru. Mimo wszystko, wciąż przerażała go myśl o niebezpieczeństwie znalezienia się w oślepiających płomieniach podsycanych podmuchami arktycznego wiatru. Co gorsza, dookoła nie było wody, tylko bezużyteczny przy gaszeniu ognia lód.

Gunvald Larsson zaczął się na dobre niepokoić już kilka godzin wcześniej, jednak przyczyną jego lęku nie była bynajmniej groźba pożaru. W tej chwili najbardziej obawiał się trzęsień ziemi, a raczej trzęsień dna morskiego.

Gunvald był synem Dunki i Szweda. Należał kiedyś do szwedzkiej narciarskiej reprezentacji narodowej i uczestniczył w dwóch zimowych olimpiadach - zdobył nawet srebrny medal. Nie ukrywał dumy z faktu swojego pochodzenia i kultywował wizerunek opanowanego, niewzruszonego Skandynawa. Wewnętrzny spokój, jaki go cechował, doskonale harmonizował z jego wyglądem. Żona Larssona często mawiała, że jego oczy są jak cyrkiel, który bez przerwy mierzy świat. Gdy nie pracował w terenie, ubierał się zazwyczaj w luźne spodnie i sportowe sweterki. Tak właśnie teraz wyglądał; mogło się wydawać, że wyleguje się beztrosko w górskim pensjonacie, po całym dniu jazdy na nartach. Nic nie wskazywało na to, że spodziewa się najgorszego, tkwiąc w odizolowanym baraku, położonym na lodowej skorupie Arktyki, a wokół niego nasila się sztorm.

Jednak w ciągu ostatnich godzin jego charakter uległ dużej modyfikacji. Nerwowo zaciskając zęby na cybuchu, odwrócił się od pokrytej lodem szyby i przeniósł wzrok na monitory komputerów oraz elektroniczne wskaźniki, które szczelnie zakrywały trzy ściany pomieszczenia.

Rankiem ubiegłego dnia, gdy Harry i inni wyruszyli na południe w kierunku krawędzi pokrywy lodowej, Gunvald został w bazie, aby doglądać zabudowań i utrzymywać łączność radiową z resztą świata. Nie po raz pierwszy zdarzało się, że jeden z uczestników wyprawy musiał samotnie przebywać w Edgeway, podczas gdy pozostali wykonywali zadania w terenie, jednak do tej pory funkcja ta nigdy nie przypadła Gunvaldowi. Po wielu tygodniach spędzonych na małej przestrzeni, z wiecznie tą samą grupą ludzi, nie mógł doczekać się chwili, gdy wreszcie będzie sam.

Jednak już o szesnastej poprzedniego dnia, kiedy sejsmografy zarejestrowały pierwszy wstrząs, Gunvald zaczął żałować, że pozostałych członków wyprawy nie ma w bazie. Zamiast siedzieć tutaj przebywali blisko krawędzi pola polarnego, gdzie lodowa pokrywa styka się z wodami oceanu. O szesnastej czternaście fakt wystąpienia lokalnego trzęsienia ziemi został potwierdzony w doniesieniach radiowych z Reykiaviku na Islandii i z Hammerfest w Norwegii. Według uzyskanych informacji, ponad sto kilometrów na pomocny wschód od Raufarhöfn na Islandii doszło do poważnego osunięcia fragmentu dna morskiego. Zjawisko wystąpiło na obszarze łańcucha uskoków, które ponad trzydzieści lat wcześniej dały początek niszczycielskim erupcjom wulkanicznym na tej wyspie. Tym razem nie zanotowano żadnych szkód na obszarach lądowych wokół Morza Grenlandzkiego. Siła wstrząsu wyniosła jednak sześć i pół stopnia w skali Richtera.

Zaniepokojenie Gunvalda brało się z podejrzeń, że nie jest to odosobniony wstrząs - co gorsza, nie przypuszczał, by był on najsłabszy z całej serii zjawisk sejsmicznych, mogących po nim nastąpić. Miał wszelkie podstawy, aby sądzić, iż było to tylko preludium, wstęp do znacznie poważniejszych reakcji w obrębie wierzchniej warstwy skorupy ziemskiej.

W pierwszej wersji mieli podczas ekspedycji badać także wstrząsy dna Morza Grenlandzkiego, co powinno poszerzyć wiedze na temat przebiegu linii uskoków tektonicznych. Wyprawa odbywała się w aktywnym sejsmicznie rejonie Ziemi i nie mogli czuć się bezpiecznie, aż do chwili lepszego poznania zjawisk występujących na tym obszarze. W przyszłości mają się tutaj znaleźć dziesiątki statków, holujących gigantyczne bryły lodu - zanim to jednak nastąpi, trzeba zdobyć informacje na temat ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin