SHERRYL WOODS
Piękniejsze od marzeń
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Frank Chambers chodził tam i z powrotem po wąskiej sali szpitalnej, rozdrażniony jak wyrwany ze snu zimowego niedźwiedź, który nadal cierpi z powodu kolca wbitego w łapę. Popatrzył na zabandażowane ręce i zaklął tak, że jego matkę zatkałoby z oburzenia i smagnęłaby go ostro po obolałych dłoniach. Najchętniej by coś rozwalił, ale ostatecznie kopnął tylko z rozmachem krzesło, które przeleciało przez pół sali i rąbnęło w jasnoniebieską ścianę. Lecz to też nie zdołało poprawić Frankowi humoru. Matka jego, kobieta mądra i nie uznająca użalania się nad sobą, powiedziałaby, że szkoda, iż nie złamał sobie palca u nogi.
Rozległo się ostrzegawcze skrzypienie drzwi, po czym ukazała się twarz zaniepokojonej pielęgniarki.
- Wszystko w porządku?
- Owszem, wspaniale - warknął.
Ponieważ widziała, że Frank chwilowo nie zamierza już niczym rzucać, zebrała się na odwagę i weszła do środka. Zbliżyła się sztywno do łóżka i splatając ramiona na piersiach stanęła w bojowej pozie. Wyglądało to dosyć zabawnie, gdyż jej drobna postać nie zdołałaby go przestraszyć, gdyby nawet czuł się mniej pewnie.
- Powinien pan leżeć w łóżku - upomniała go i odrzuciła koc, by tym gestem poprzeć swoje stanowisko.
- Powinienem być w domu. Nie jestem chory - powiedział całkiem ją lekceważąc.
- W pańskiej karcie choroby można wyczytać coś wręcz przeciwnego.
- Mam to...
Ona jednak nie zwracała uwagi na jego wulgarny język i nie przerywając sobie mówiła dalej:
- Niecałe dwadzieścia cztery godziny temu uratowano pana z poważnego pożaru. Kiedy tu pana przywieziono, zatruty był pan dwutlenkiem węgla. Badania krwi wcale nie wyglądają najlepiej. Na rękach ma pan poparzenia drugiego stopnia. Musi pan leczyć się w spokoju.
Nie po raz pierwszy wysłuchał wykładu na temat stanu swojego zdrowia.
- Muszę wrócić do domu - powtórzył z uporem i rzucił jej spode łba takie spojrzenie, jakie mogło wystraszyć nawet rosłego mężczyznę.
Lecz na pielęgniarce nie wywarło żadnego wrażenia. Przewróciła tylko oczami i wyszła. Miał poważne wątpliwości, czy poszła załatwić wypisanie go ze szpitala. Poprzednie pielęgniarki też go nie słuchały. Cholera, gdyby matka poparła go, kiedy oponował, żeby nie zabierano go do szpitala, wszystko potoczyłoby się inaczej. A tak wylądował tutaj w zawrotnym tempie i zanim się obejrzał, już założono mu maskę tlenową. Potem chciał przekupić braci, żeby go stąd wyrwali, ale żaden nie dał się przekonać. Nawet młodsza siostra, która miała dobre serce, też się nad nim nie zlitowała. Tylko poklepała go po ramieniu i poprosiła pielęgniarkę z nocnego dyżuru, żeby w razie potrzeby przywiązała Franka do łóżka.
- I ty, Brutusie - mruknął, kiedy Karyn puściła do niego oko, odwróciła się, wzięła pod rękę nowo poślubionego męża i popędziła z nim na kolację.
Wszyscy Chambersowie traktowali go pobłażliwie i z dobrodusznością. Tak mu dziękowali za długie lata, które poświęcił pomagając matce w wychowaniu pięciu braci i siostry. Kiedy zmarł ojciec, Frank niechętnie przejął jego rolę, sam miał bowiem dopiero siedemnaście lat, ale już wkrótce okazało się, że może jej podołać. Przedwcześnie dojrzał i wziął na siebie odpowiedzialność, lecz właściwie lubił czuć się potrzebny, lubił być ostoją dla dużej, kochającej się rodziny. Kiedy więc rodzeństwo zaczęło się usamodzielniać i wyfruwać z gniazda, Frank przeżył to ciężko.
Ślub Karyn, która pierwsza opuściła mocno zżytą rodzinę, stał się dla Franka kolejnym sygnałem, że powinien pomyśleć o własnym życiu. W ciągu ostatnich lat tyle razy mówiono mu, żeby się nie wtrącał, że nie miał wyboru i musiał zacząć koncentrować się na sobie zamiast na rodzeństwie. No i właśnie tym się zajmował, aż do wczorajszego popołudnia. Niespodziewanie w wieku czterdziestu lat odkrywał, co to znaczy, kiedy spełnienie jego podstawowych potrzeb uzależnione jest od dobrej woli innych. I wcale mu to nie odpowiadało. Jaki mężczyzna by to zniósł? Nic dziwnego, że bracia ofukiwali go za ciągłe udzielanie dobrych rad. Teraz mieli okazję w pełni mu się zrewanżować.
Noc ciągnęła się w nieskończoność, a Frank usiłował się uporać z nieprzyjemnymi faktami. Mówił sobie, iż bez problemu zniesie ból, przed którym ostrzegali go lekarze, iż będzie dawał się mu we znaki, kiedy odzyska czucie w dłoniach. Mógłby, do diabła, żyć nawet przez długi czas z widocznymi bliznami. Widział kiedyś takie blizny po oparzeniach i choć pamiętał, że nie były zbyt piękne, to przecież na jego spracowanych rękach prawie nie byłoby ich widać. Jedyną więc rzeczą, jaka doprowadzała go do szału, było uczucie całkowitej bezsilności.
Przecież te grube warstwy bandaży na palcach będą mu uniemożliwiały wykonywanie najprostszych czynności. Nawet nie będzie potrafił wziąć widelca ani odkręcić kranu, lub choćby się umyć. Podobnie z włączeniem telewizora czy trzymaniem w ręku książki. Nawet do łazienki nie będzie mógł iść sam. Jeszcze nie spotkało go w życiu nic tak upokarzającego. Równie dobrze mogliby mu obciąć te cholerstwa u nadgarstków.
I wszystko z powodu idiotycznego wypadku. Jedna chwila nieuwagi, tlący się niedopałek papierosa rzucony do kosza przez któregoś z bezmyślnych współpracowników i już cały warsztat stolarski stał w płomieniach. Kiedy Frank chwycił za gaśnicę, jej metalowa obudowa była już nieznośnie gorąca. Robił, co mógł, ale przecież wszystko dookoła było łatwopalne, tak więc miał uczucie, że walczy z ogniem piekielnym za pomocą węża ogrodowego. Zanim jednak ogień strawił wszystko, udało się Frankowi wynieść kilka rzeczy. Wrócił jeszcze po jednego ze współpracowników, któremu ogień zagrodził drogę ucieczki. I wtedy, gdy był już na zewnątrz i wciągał łapczywie w płuca tlen, zauważył, jak poparzone ma ręce - skóra opalona do żywego mięsa, pokryta pęcherzami. Zawieziono go do szpitala, podczas gdy współpracownikowi trzeba było tylko podać tlen.
W szpitalu Frank dowiedział się, że i tak miał szczęście, bo mogło dojść do poważniejszych poparzeń trzeciego stopnia, które uniemożliwiłyby mu wykonywanie zawodu. A przecież był tak zdolnym, wysoko kwalifikowanym i twórczym stolarzem, że własnoręcznie przez niego wykonane meble trafiały do najlepszych domów San Francisco. Poparzenia drugiego stopnia dawały mu jeszcze szansę.
Rekonwalescencja będzie jednak długa, żmudna i bolesna. A on w życiu nie przechorował nawet jednego dnia. Teraz szykowały mu się długie wakacje, który to pomysł wcale mu nie odpowiadał. A jeszcze bardziej przerażała myśl o tym, że i tak już nigdy nie będzie potrafił wykonać delikatnych, skomplikowanych rzeźbień, dzięki którym jego wyroby charakteryzowały się prawdziwą klasą.
Myślał o tym wszystkim aż do rana i naprawdę ogarnął go strach. Nabrał powietrza w płuca. Każdy oddech sprawiał ból i bynajmniej go nie uspokajał. Czarne wizje życia bez pracy były przerażające.
Zdecydowany opuścić szpital, nawet gdyby miał samotnie z niego uciec, otworzył nogą szafkę, co okazało się łatwiejsze niż myślał. Ale natychmiast stracił całą nadzieję, bo w szafce wisiała tylko bluza. Zapewne osmaloną koszulę i dżinsy wyrzucono. Nigdy w życiu nie zdoła się przemycić przed stanowiskiem pielęgniarek, nawet nie da rady wyjść z tego pokoju w szpitalnym szlafroku i bluzie z ceną dyndającą jeszcze u rękawa.
Na stoliku nocnym zadzwonił telefon. Z prawdziwą wdzięcznością, że coś mu przerwało te okropne myśli, rzucił się go odebrać. Niechcący strącił aparat na podłogę. Dostał furii. Jak, u diabła, ma odebrać telefon palcami, które sterczą jak widły?
- Siostro! - wrzasnął zamiast nacisnąć na dzwonek. - Siostro!
Wpatrywał się w drzwi czekając, aż się otworzą, bo sam nawet tego nie potrafił zrobić. Wreszcie drzwi otwarły się gwałtownie na oścież, a nie jak zwykle delikatnie centymetr po centymetrze. Zamiast pielęgniarki ujrzał rehabilitantkę Jennifer Michaels. Weszła do pokoju tak pewnym krokiem, że wiadomo było, iż złe humory i narowy pacjenta z pokoju 407 zupełnie nie zbiły jej z tropu.
Frank natychmiast ją rozpoznał. Zajrzała do jego pokoju wczoraj po południu, kiedy jeszcze był półprzytomny po zażyciu środków znieczulających, ale zapamiętał ten trzpiotowaty otwarty uśmiech i dziecinne loki. Zapamiętał też, że obiecała wrócić rano, by rozpocząć terapię.
- Czego pani chce? - spytał patrząc na nią podejrzliwie.
Lekceważąc wyzywający ton jego głosu rozejrzała się po pokoju, natychmiast zorientowała się w sytuacji i wyciągnęła telefon spod łóżka.
- Kiedy dobiegły nas pana... hm... wrzaski, byłam w pokoju pielęgniarek - oświadczyła.
- I padło na panią?
- I tak wybierałam się tu do pana. A jak ten telefon znalazł się pod łóżkiem? - spytała, jakby to nie było oczywiste.
Spojrzał na nią z niedowierzaniem, potem opuścił wzrok na swoje zabandażowane dłonie. Jeżeli oczekiwał litości czy zrozumienia, to nie okazała mu ani jednego, ani drugiego. Wzruszyła ramionami i odłożyła słuchawkę.
- Niektórzy ludzie uznaliby to za wymówkę. Frank popatrzył na nią ze zdumieniem. Znów rozległ się dzwonek telefonu. Wpatrywał się w aparat przeklinając w duchu swoją bezradność, aż w końcu cały gniew obrócił przeciwko rehabilitantce.
- Wynosić mi się stąd!
Tak wrzasnął, że aż dmuchnęło, ale szczuplutka kobieta nadal stała w miejscu uparcie jak osioł. Frank po raz pierwszy poczuł dla niej odrobinę szacunku.
- Wydawało mi się, że chciał pan, by ktoś odebrał za pana telefon? - spytała słodziutko niewinnym tonem, w którym czuło się jednocześnie twardą jak stal pewność siebie.
- Sam sobie poradzę.
- Jak?
- A co to panią obchodzi?
- Gdyż będzie to pierwszy krok w pana rehabilitacji. Czekała. Frank był wściekły, każdy dzwonek telefonu jeszcze bardziej napinał mu mięśnie. W końcu aparat na szczęście zamilkł.
- No i w porządku - stwierdziła. - Czas zacząć rehabilitację. Lubię zaczynać od czegoś prostego.
- Może od pompek - rzucił z ironią.
- To możemy zrobić jutro - odparła nie zbita z tropu. - A teraz chciałabym pokazać panu, jak zacząć ćwiczyć te palce. Może pan powtarzać ćwiczenia co godzinę. Przez dziesięć minut.
- Nie interesuje mnie rehabilitacja. Chcę, by zostawiono mnie w spokoju.
- Proszę siadać - poleciła, całkiem nie zwracając uwagi na jego słowa. Wskazała ręką łóżko.
- Nawet niech się to pani nie śni - rzucił, gotów do kłótni, o której właściwie marzył od samego rana. Wszyscy dotychczas to wyczuwali i schodzili mu z drogi, ale nie Jennifer Michaels. Jej tak łatwo nie wystraszy.
- No więc proszę sobie stać - odparła nawet nie mrugnąwszy okiem. - I wyciągnąć rękę do przodu. Pokażę panu, co robić.
- Czyli ja się nie liczę. - Cofnął się. - Nieważne, co ja chcę?! - huknął. - Nie dociera do pani? Nie będę robił żadnych ćwiczeń.
- To znaczy, chce pan, żeby ręce same się zagoiły? - Głos jej nawet nie zadrżał.
Frank zrozumiał, że pierwsze wrażenie, jakie zrobiła na nim Jennifer Michaels, było słuszne: twarda z niej sztuka. Zerknął na nią jeszcze raz. Wyraz jej oczu był nieprzejednany.
- Posłuchaj, dziecinko - zaczął, celowo ugodowym tonem. - Wiem, że musi pani wykonywać swoją pracę. Pewnie wyobraża sobie pani, że potrafi dokonać cudów. Ale mnie to nie obchodzi. Jedyna rzecz, na jakiej mi zależy, to żeby pozostawiono mnie w spokoju i jak najszybciej wypisano ze szpitala.
Słuchając tej tyrady Jennifer tylko raz się skrzywiła. Poza tym zachowywała spokój. Nie stoicki spokój. Nie udawany spokój. Po prostu spokój. Doprowadzało go to do szału. Podobny spokój malował się tylko na twarzach narkomanów czy wiernych śpiewających psalmy. W okolicach San Francisco widywało się wielu i jednych, i drugich.
- Mogłabym pana tu zostawić i niech się pan gorączkuje - powiedziała takim tonem, jakby naprawdę brała to pod uwagę. - Wyszłabym oczywiście na marną rehabilitantkę, bo tym samym pozwoliłabym panu wyżywać się na innych.
- Napiszę pani usprawiedliwienie, włoży je sobie pani do papierów. Że pacjent okazał się oporny i nie chciał współdziałać. To chyba wystarczyłoby.
- Oczywiście, że by wystarczyło. - Przytaknęła ruchem głowy. - Widzę tylko jeden problem: jeżeli nie będzie pan wykonywał ćwiczeń rehabilitacyjnych, nie utrzyma pan pióra.
- Cholera, nigdy się pani nie poddaje? - Ruszył w jej stronę i stanął tuż obok, wysoki i potężny.
Jennifer przełknęła ślinę, ale nie ustąpiła ani o centymetr.
- Napiszę to usprawiedliwienie na maszynie. To na pewno potrafię nawet tymi palcami.
Utkwiła w nim spojrzenie swoich zielonych oczu i usiłowała go zmusić do odwrócenia wzroku. Ale, oczywiście, to jej się nie udało.
- Jak pan chce. - Wzruszyła ramionami.
Ruszyła w stronę drzwi. Frank nagle poczuł się dziwnie niepewnie. Właściwie, to przynajmniej miał z kim pogadać. Obrzucali się uszczypliwymi uwagami, co było lepsze niż siedzenie sam na sam z własnymi podłymi myślami.
- Wychodzi pani?
- Przecież tego pan się domagał. Mam pacjentów, którzy chcą jak najszybciej wyzdrowieć. Nie mam zamiaru tracić czasu na takiego, który się nad sobą użala. Może się pan nad tym wszystkim zastanowić i porozmawiamy potem.
Wpiła w niego niewzruszone spojrzenie zielonych oczu. Tym razem udało jej się zmusić go do spuszczenia wzroku. Odwrócił się. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, westchnął głęboko.
No, no, Chambers, tym razem zdecydowanie zachowałeś się jak kretyn, powiedział do siebie. Jennifer Michaels oczywiście da sobie z tym radę. Ta stanowczość w jej spojrzeniu i absolutny brak współczucia w tonie głosu. Kiedy indziej zrobiłoby to na nim ogromne wrażenie, bo zawsze podziwiał odwagę i konsekwencję. Kiedy był w dobrym humorze, lubił rzucać uszczypliwe uwagi, jak przed chwilą, i wtedy uwielbiał, jeżeli rozmówczyni była dostatecznie zuchwała i potrafiła sprostać zadaniu. Jennifer okazała się osobą wystarczająco pewną siebie, by oszczędzać w słowach.
Zbiła go tym z tropu. Miał wątpliwości, czy nauczyła się tej techniki w szkole dla rehabilitantów. Musiał jednak przyznać, że odnosiła ona właściwy skutek. Przez pełne pięć minut nękało go poczucie winy. Potem przypomniał sobie, że w końcu jest pacjentem, a nikt go tu specjalnie nie rozpieszcza.
Zaraz mruknął do siebie, że właściwie to mu wcale na tym nie zależy. Co prawda, gazety rozpisywały się o nim jako o bohaterze, który uratował współpracownika. Z drugiej strony rodzina uważała go za lekko pomylonego. Nie odpowiadało mu ani jedno, ani drugie. Jego zdaniem nie dokonał niczego szczególnie bohaterskiego. Nie miał też zamiaru wdziewać włosiennicy tylko dlatego, że w szpitalu zachowywał się niezbyt sympatycznie. Miał do tego prawo. Przecież to naturalne, że czuje w brzuchu węzeł. To ze strachu. W końcu ręce ma poparzone, przyszłość zagrożoną. Jeżeli ma ochotę poużalać się nad sobą w samotności, to żadna smarkata rehabilitantka ani nie da rady go rozweselić, ani wyrobić w nim poczucia winy. Nawet sta z piegami na nosie, oczami jak spodki i jaskraworudymi loczkami.
Ku swojemu wielkiemu zdumieniu stwierdził jednak, że zaczyna go prześladować wspomnienie tej pogodnej osóbki o słodkim uśmiechu. Radzenie sobie z uciążliwymi pacjentami na pewno nie jest łatwe. Jak ona może temu podołać na co dzień? Jak długo potrafi przemilczać niegrzeczne uwagi, zanim zdecyduje się zacząć je odparowywać? Ile by tak naprawdę wytrzymała, zanimby postanowiła się wycofać? W głębi duszy był jednak przekonany, że po tej krótkiej scenie z nim wcale się nie wycofała, tylko zastosowała taktykę odczekania i dania mu czasu, by wszystko sobie przemyślał.
Resztę dnia Frank spędził na chodzeniu po pokoju, wpatrywaniu się w drzwi i czekaniu. Kiedy drzwi się otwierały, cały zamierał. Na widok lekarza albo pielęgniarki odczuwał ulgę pomieszaną z rozczarowaniem.
W końcu, zmęczony, wgramolił się do łóżka. Czy mu się to podobało, czy nie, nie miał innego wyjścia, bo już wiedział, że nikt go szybko nie zwolni ze szpitala. Położył się na plecach i zaczął liczyć dziurki w zachlapanych wodą kaflach na suficie. Nagle otworzyły się drzwi. Nawet nie zadał sobie trudu, by zerknąć w ich stronę.
- Cześć, wielki bracie - rzucił Tim stając w nogach łóżka. - Jak to się dzieje, że nie latasz po korytarzach za pielęgniarkami? Sporo tu atrakcyjnych kobiet.
- Nie zauważyłem.
Najmłodszy brat Franka podszedł bliżej. Miał zatroskany wyraz twarzy. Położył Frankowi rękę na czole.
- Niemożliwe. A mimo wszystko żyjesz. Pewnie dym pomieszał ci zmysły.
- Odczep się od moich zmysłów. Nic ich nie pomieszało. Jedyne co się zmieniło, to to, że nie lubię, kiedy mnie ktoś dotyka.
- No to już lepiej - zachichotał Tim. - Wszystko szybciej się goi, kiedy człowiek trochę pożartuje. Powiem mamie, że już może cię odwiedzić.
- Jest tutaj?
- Wszyscy są. Czekają, aż im pomacham białą flagą.
- Wszyscy? - jęknął Frank.
- Tak. Przecież to ty nauczyłeś nas, że w trudnych czasach podróżuje się stadem. Przyszliśmy cię rozweselić. Nakarmić cię. Pomóc wziąć prysznic. Z tym, że gdybym był na twoim miejscu, poprosiłbym którąś z tych cudownych pielęgniarek, żeby umyła mnie gąbką.
- Nie wątpię. - Frank uśmiechnął się ponuro.
- Wiem, że ty o tych rzeczach nie myślisz. Jesteś na to za święty. Za to ja jestem zwykłym śmiertelnikiem i uważam, że niekorzystanie z okazji to grzech. Jeżeli życie podsuwa ci cytryny, zrób z nich...
- Wiem. Lemoniadę. Jeżeli chcesz wiedzieć, to tobie życie podsunęło zbyt wiele okazji, do cholery
- zaczął ględzić, czepiając się znajomego i łatwego tematu. - Jesteś jak pszczoła na łące. Cud, że nie powaliło cię jeszcze z wyczerpania.
- Czy wiesz, ile kobiet wsiada codziennie do autobusu? Czy chcesz, bym świadomie wybierał?
- Wiem tylko tyle, że powinienem kiedyś cię zmusić, byś w czasie tych studiów prawniczych dorabiał sobie strzygąc trawniki starszym paniom, a nie jako kierowca tego idiotycznego autobusu.
- Ciekaw jestem - Tim patrzył na niego zamyślony
...
ograzyna