Konrad T. Lewandowski
KAPITAN KSIN FERGO
ORBITA Spółka z o.o. Warszawa 1991
PRZYBYSZ
Wygrana śmierć
Przeciągłe, wibrujące wycie wilkołaka rozległo się gdzieś w głębi mrocznego matecznika.
Śpiew słowika urwał się, ucichły świerszcze. Nawet wiatr zamarł i wszystkie cienie
znieruchomiały. Jeden tylko wielki, okrągły księżyc trwał niczym nie wzruszony, siejąc mocną,
złocistą poświatą.
Ksin przystanął na moment i zwrócił głowę w stronę, z której doleciał go głos. Ocenił
odległość. Było blisko. Za blisko.
Ruszył dalej. Długim susem przesadził strumień i biegł, prawie nie dotykając spiczastych
traw. Śpieszył się, lecz to nie strach go poganiał. Powodem był Korzeń. Korzeń dla Starej
Kobiety, która tak bardzo go potrzebowała. Czuł, że czasu już mało i dlatego chciał zdążyć.
Musiał zdążyć.
Wypadł z pomiędzy drzew na niewielką polanę i stanął jak wryty. Instynkt tylko na małą
chwilę wyprzedził wzrok. Teraz zobaczył. Przypadł do ziemi, jeżąc sierść na grzbiecie.
- Jednak nie biegłem dość szybko, musiał obejść - pomyślał, patrząc na kształt, który
wynurzył się przed nim.
Wilkołak był zaskoczony, szedł przecież śladem człowieka, już wyobrażał sobie, smakował
świeżą krew i ciepłe drgające jeszcze mięso, a tu...
Dwie pary świecących oczu niemo wpatrywały się w siebie: czerwonosine wilkołaka i
zielonkawe Ksina.
- Odejdzie, czy nie odejdzie? - zastanawiał się Ksin.
Nie odchodził. Nie mógł się zdecydować. Czuł człowieka, widział kotołaka i nie pojmował
tego.
Ksinowi obrzydło czekanie, poderwał się nagle i runął wprost na tamtego. Chciał tylko
wolnej drogi, nie zwady. Odbił się i wyprężył jak struna, przelatując wysoko nad łbem
wilkołaka.
I to był błąd, nie docenił napastnika. W ułamku sekundy ziejąca smrodem morda znalazła
się tuż pod nim, a sczerniałe kły wbiły się w jego udo, nieomal wyrywając kawał ciała.
Ksin zwinął się w kłąb i runęli na ziemię, aż jęknęła od podwójnego ciosu. Drzewa zatrzęsły
się od przeraźliwego ryku, który wypełnił już cały las.
Zakręcili się w opętańczym tańcu, a strzępy darni i fontanny ziemi rozpryskiwały się na
wszystkie strony. Zwarli się ciasno i miotali tak gwałtownie, że Ksin nawet nie usiłował
wyciągnąć pazurów. Każda próba uwolnienia łap mogła mieć tylko jeden koniec: ucieczkę
wilkołaka wraz z częścią jego nogi. Nie miał wyjścia; wypuścił Korzeń i ostro skręcając łeb,
wgryzł się wolnym już pyskiem w krtań napastnika. Wycie zamieniło się w charkotliwy
bełkot.
Gdyby miał zęby takie, jak te, co wpiły się w niego, byłoby już po walce. Ale jego były
krótsze i tkwiły w dużo
mniejszej paszczy. Jednak zrobiły swoje - wilkołak puścił i w tym samym
momencie uczynił to Ksin.
Odskoczyli od siebie.
Ksin prychnął i warknął gardłowo. Odpowiedziało mu tylko chrypienie
wilkołaka. Rzucił kilka szybkich spojrzeń - nigdzie nie dostrzegł
Korzenia. Nie było czasu na szukanie, wyprostował się i powoli uniósł w
górę ramiona. Napiął mięśnie. Miękkie opuszki rozchyliły się i potężne
szpony w księżycowej poświacie rozbłysły jak polerowana stal.
Wilkołak zamilkł, sprężył się i zaszarżował, rozchylając szczęki. Kły
przeciw pazurom. Starcie było szybkie jak myśl, ale Ksin był jeszcze
szybszy i nie popełnił już błędu. Dwa ciosy zerwały napastnikowi z pyska
wszystkie mięśnie i ścięgna, odsłaniając nagą kość oraz wrośnięte w nią
zęby, które bezsilnie chwyciły powietrze w miejscu, gdzie przed
momentem stał Ksin.
Wilkołak zarył łbem w trawę i przekoziołkował przez plecy. Natychmiast
wstał i znów zaatakował, tym razem z wyskoku. Spotkali się w powietrzu.
Skóra na ramieniu kotołaka rozdarła się z trzaskiem, ale dwa jego pazury
trafiły wprost w jedno z sino jarzących się ślepi i wyrwały je razem z
kawałem kości czaszki.
Jęk wilkołaka w niczym nie przypominał już tego, co Ksin usłyszał na
samym początku - teraz była to przeraźliwa skarga upiora. Na wpół
oślepiony zaczął cofać się w stronę drzew, ale Ksin nie pozwolił mu uciec.
Palący ból w nodze i łapie zaćmił wszystko oprócz pragnienia zemsty.
Wykorzystał zdobytą przewagę i zaszedł go od strony wyłupionego
oka...
Rwał, gryzł i szarpał, czując jak ciało tamtego ustępuje pod jego
szponami. Ogarnęła go zwierzęca radość i uniesienie. Rozkosz
mordowania. Jej szczyt nastąpił wtedy, gdy
jego tylne pazury rozpruły wilkołakowi brzuch i zaplątały się w jelitach. Na krótko, bo te
porwały się jak marne sznureczki.
Nareszcie odstąpił i spojrzał na swoje dzieło. Potwór leżał bez ruchu, nie wydając żadnego
dźwięku, ale żył. Światło jak gdyby skupiło się nad nim, tworząc wyraźny, oddzielny snop
łączący go ze świecącą wysoko na niebie tarczą...
Ksin podlegał tym samym prawom i wiedział, że oznacza to, iż żadna z ran, które zadał, nie
jest tak naprawdę śmiertelna i chociaż starczyłoby ich do zabicia dziesięciu zwykłych ludzi, to
jednak wilkołak ozdrowieje jeszcze tej samej nocy.
I rzeczywiście: wyprute wnętrzności zaczęły się poruszać, początkowo bezładnie, lecz już po
chwili, niczym wielkie białe glisty, z powrotem wpełzały do otwartego brzucha. W trawie coś
zaszeleściło: nie musiał patrzeć, aby upewnić się, że tam toczy się teraz owo skrwawione oko,
wlokąc za sobą odłupany kawałek czaszki.
Nie miał ochoty na nową walkę i wiedział, co powinien zrobić. Podszedł bez pośpiechu i lewą
łapę oparł na gardle leżącego. Prawą uderzył mocno. Zwarł pazury, ściskając żebra i mostek jak
chrust, w jeden pęczek. Pociągnął. Rozległ się ostry, wielokrotny trzask i chrzęszczące
mlaśnięcie. Cisnął na bok wyrwany ochłap, po czym sięgnął po odsłonięte, trzepoczące źródło
życia i mocy...'
Posoka bluzgnęła na boki. Podniósł się z sercem w łapach i patrzył. Tylko dwie rzeczy mogły
pokonać moc magii nekrokreatywnej; srebrny pocisk lub miedziane ostrze albo pazury istoty
pokrewnej - właśnie takiej jak on...
Niczym kawał szmaty rozerwał zdobycz na strzępy i rozrzucił. Reakcja była natychmiastowa;
struga opalizującego
11
światła postrzępiła się i zgasła, a wszelki ruch ustał. Zerknął w dół. Przemiana już nastąpiła...
U stóp kotołaka leżał teraz zmasakrowany trup człowieka. Przyjrzał się: twarzy właściwie nie
było, ale dłonie zabitego świadczyły, że musiał to być młody mężczyzna; mniej więcej w wieku
Ksina...
- Jeśli rodzina odnajdzie go i jakimś cudem rozpozna - pomyślał - na zawsze
pozostanie dla nich tylko ofiarą i nikt nigdy nie dowie się prawdy o nim...
Zaniepokoił się; stracił przecież tak wiele czasu! Pośpiesznie odszukał Korzeń i pobiegł w
noc.
Zarys chaty pojawił się między drzewami. Przyśpieszył. Po chwili las był już za nim. Ogarnął
go lęk; Cienie Śmierci, które kiedy odchodził, błąkały się jeszcze na skraju zarośli, teraz
podeszły aż pod sam dom. Bezkształtne i nieokreślone snuły się, polatywały, aby zaraz
rozpłynąć się w powietrzu i znowu ukazać. Dopóki trwała pełnia, widział je, później potrafił
jedynie odczuć ich obecność; tak samo jak pies przewidujący nieuchronny zgon swego pana...
Jednakże ani teraz, ani kiedykolwiek nie było w jego mocy rozproszyć ich lub przegonić -
one istniały tylko jako pewien rodzaj emanacji umierającego...
Starając się nie patrzeć na zawieszony nad drzwiami Znak, chyłkiem przestąpił próg i
przypadł do łoża.
Stara Kobieta z wysiłkiem otworzyła oczy.
- Jesteś... - wyszeptała.
Pochylił się do przodu i otworzył pysk - Korzeń spadł na posłanie. Jej dłoń drgnęła,
przesunęła się i szukała, aż w końcu palce natrafiły i rozpoznały poskręcany kształt.
Uśmiechnęła się słabo.
12
- Za późno synku... - powiedziała to bardzo cicho, ale wyczuł w tych słowach i żal, i ulgę
zarazem.
Wcześniej obawiał się tego, ale teraz, gdy ujrzał Cienie, zyskał tę straszną pewność, która
napełniła mu duszę rozpaczą. Stara Kobieta osłabła tak bardzo, że nie mogła już sama
przyrządzić sobie leku, a jego potężne, lecz niezgrabne łapy nie mogły wykonać tej delikatnej
pracy.
Do chwili, w której odzyskać miał ludzki wygląd, brakowało mu jeszcze kilka godzin...
Był bezsilny. Położył łeb na skraju posłania i czekał. Nic innego nie mógł zrobić, a Cienie
Śmierci przeniknęły już ściany i tańczyły w izbie.
Ręka Starej Kobiety uniosła się i opadła na jego głowę. Gładziła krótką sierść, muskała uszy.
Gdy natrafiła na kosmyk sztywny od zakrzepłej wilkołaczej krwi, znieruchomiała na moment.
Potem znów poczuł słabnącą pieszczotę. Zrozumiał, że domyśliła się wszystkiego.
Upływał czas i nic nie zmieniło się, tylko Cienie ocierały się już o niego. Zamknął ślepia, by
na nie nie patrzeć.
- Cieszę się, że jesteś przy mnie - usłyszał nagle zupełnie wyraźnie.
Były to jej ostatnie słowa. Dłoń, którą czuł na sobie, opadła bezwładnie. Cofnął się, spojrzał:
leżała z zamkniętymi oczami i już nie oddychała. Cienie zniknęły.
Gdyby był wilkołakiem, być może zawyłby teraz, lecz on nie umiał nawet ronić łez, ale
potrafił kochać...
Pochylił się i zaczął lizać jej stygnącą rękę. Tę dobrą rękę, która, choć nigdy nie sprawiła mu
bólu, pokryta była siecią głębokich bruzd - starych śladów jego kłów i pazurów.
Siedział tak odrętwiały ze smutku i żalu, że nawet nie zauważył godzin, które minęły. Dopiero
lekki dreszcz, jaki
13
wstrząsnął jego ciałem, przypomniał mu o tym, co miało stać się za chwilę...
Tępy ból ocknął się gdzieś w głębi mózgu i narastał pulsując szkarłatem. Rósł, potężniał,
nadymał się, rozsadzając czaszkę, i nagle, jak lodowaty piorun, strzelił wzdłuż kręgosłupa.
Ksin wydał zdławiony skowyt i padł, skręcając się w drgawkach. Pysk, łapy ogarnął żywy
ogień. Kości gięły się i zwijały jak wiotkie gałązki, a mięśnie puchły i sztywniały na przemian.
Zęby cofały się w głąb szczęk, które w spazmatycznych zrywach zmniejszały swą długość.
Miał wrażenie, jakby wydzierano mu oczy, miażdżono palce i nogi. Sierść w rytm Przemiany
kryła się pod obrzmiałą skórą.
Nareszcie cierpienie przesiliło się i szybko zaczęło słabnąć. Po chwili w miejscach objętych
Przemianą pozostało już tylko delikatne mrownienie, które wkrótce znikło. Ksin podniósł się z
podłogi i usiadł, teraz już mógł płakać...
Ukrył twarz w dłoniach i bezgłośny szloch wstrząsnął jego barkami. Trwało to jakiś czas.
Dotkliwy chłód poranka kazał mu wreszcie pomyśleć o sobie - był przecież zupełnie nagi.
Wstał i sięgnąwszy po swoje ubranie, które zdjął tuż przed pełnią, zaczął się pośpiesznie
ubierać. Gdy skończył, znów spojrzał na ciało Starej Kobiety. Teraz dopiero dotarło do
niego, jak bardzo jest sam.
- Nie ma jej, już nie ma... - poraziła go nowa fala smutku. Pozbierał się jakoś. .Ostatni
raz popatrzył na tę dobrą twarz, ucałował lodowate policzki i nakrył ciało.
Rozejrzał się po izbie, znalazł sznur i jeszcze kawał tkaniny. Zabrał się do roboty.
Niebawem leżał przed nim podłużny, nieforemny tłumok.
Stał wyprostowany, jasnowłosy, a jego zielone oczy zapatrzyły się gdzieś... hen daleko...
14
- Tak długo była tu przy mnie..., była zawsze... - powiedział cicho do siebie.
Znalazła go dawno temu. Był paromiesięcznym niemowlęciem. Leżał porzucony na jakimś
pustkowiu, przygwożdżony do ziemi trzema osikowymi kołkami. Oprawcy przesadzili -
dlatego przeżył. Całkowicie wystarczyłby jeden, ale wbity w serce. Te trzy akurat je ominęły
- znalazło się między nimi - i jego kocia żywotność wykorzystała szansę.
Kobieta uwolniła go, opatrzyła rany, po których nie został żaden ślad, i nakarmiła. Szybko
wyzdrowiał.
Musiała domyślać się kim jest, a jednak którejś nocy, gdy mały gaworzący na swoim
łóżeczku bobas zamienił się w szalejącego potworka, dała się zaskoczyć. Nawet zlekceważyła
go, nie podejrzewając, jak potężna siła i nienawiść wstąpiła w jego malutkie ciałko. Rzucił się
na nią opętany morderczym szałem. Walczyli długo. Ona robiła wszystko, aby nie zrobić mu
krzywdy, on chciał tylko zabić. Bardzo ją wtedy pokaleczył, a zwłaszcza ręce.
Na drugi dzień, gdy płakała z bólu, on jak zwykle krzykiem domagał się swojego mleka.
Nie zemściła się ani nie ukarała go. Wciąż pielęgnowała najlepiej, jak tylko umiała. Stała się
jedynie ostrożniejsza i kiedy nadchodziła pełnia, zabezpieczała się przed nim. Jednakże nawet
wtedy nie próbowała go wiązać, czy zamykać. Przeciwnie, raczej sama kryła się albo uciekała,
dając mu całkowitą swobodę. Nie groziło to nikomu, gdyż najbliższe osady były oddalone o
wiele godzin marszu.
Nigdy nie dowiedział się, dlaczego przybyła na to przeraźliwe pustkowie i zamieszkała tutaj.
Nie była czarownicą, prostą wieśniaczką też nie. Prosiła go, aby nie pytał, więc uszanował jej
wolę.
15
Pierwsze lata przebiegały tak samo; przeważnie był zdrowym, roześmianym chłopczykiem,
uwielbiającym bawić się i biegać, a czasami, zwykle na kilka nocy w miesiącu, gdy niebo było
pochmurne, stawał się krwiożerczym upiorem. Wtedy to z całą bezwzględnością polował na
tę, do której za dnia zwracał się "mamusiu"...
Rósł, a z czasem zaczął dostrzegać i pojmować to, co się w nim działo. Któregoś dnia, po
powrocie do ludzkiej postaci, przyniósł jej bukiecik zebranych w lesie kwiatów. Przepraszał i
płakał. Nie musiał tego robić, bo ona i tak nigdy nie gniewała się.
Potem pojawił się bunt i wstręt do samego siebie. Poczucie winy i wstydu rosło razem z
nim. Nabierało mocy. Coraz bardziej kochał Starą Kobietę. Tym więcej, im bardziej mógł
pojąć i ocenić jej dobroć. Ta miłość potężniała i łącząc się z przepełniającym go gniewem, z
coraz większą siłą napierała na skoncentrowany w nim ładunek nienawiści.
Z każdą kolejną Przemianą coraz wyraźniej przypominał sobie, kim był za dnia, aż wreszcie
nastąpił przełom. Zbliżył się wówczas do jej kryjówki i zapiszczał. Odgadła, że zaszło coś
niezwykłego. Odważnie wyszła. Tkwiące w nim zło podjęło ostatnią próbę; był cały
rozdygotany, gdy podchodziła do niego. Wyciągnęła rękę. Te blizny! Uciekł, bojąc się, że nie
wytrzyma. Po chwili jednak stanął i znów zaczął iść w jej stronę. Dotknęła go, pogłaskała po
grzbiecie i nagle ponury czar prysł. Przypadł do niej, mrucząc i łasząc się jak zwyczajny kot, a
ona tuląc go długo płakała ze szczęścia...
Jedna tylko rzecz pozostała zagadką - dlaczego nie odzyskał w tym momencie ludzkiej
postaci. Dopiero później, kiedy zaczął dojrzewać, okazało się, co było powodem.
Nie był człowiekiem. Tkwiło w nim za wiele kocich cech
16
- to właśnie one ujawniły się w owym okresie. Miał owalne, a nie okrągłe źrenice, inaczej
niż wszyscy ukształtowane kości policzkowe, trochę nietypowy głos, odmienne paznokcie
oraz mnóstwo innych, czasem nawet trudnych do dostrzeżenia szczegółów, nie mówiąc już o
gibkości, zwinności, czy sposobie poruszania się.
Był mieszańcem i tkwiła w nim pewna część czysto zwierzęcej natury, która na trwałe
wchłonęła w siebie działanie magii. I tak, zawsze gdy księżyc świecił mocnym i jasnym
blaskiem, stawał się kotołakiem. Lecz niczym więcej. W formie człowieka czy półzwierzęcego
demona był ciągle sobą:
radosnym, pełnym życia Ksinem, który potrafił kochać...
Ksin - dziwne imię. Stara Kobieta opowiadała, że jego pierwsza Przemiana nastąpiła
właśnie w chwili, gdy zastanawiała się, jak go nazwać. Nagle usłyszała z kołyski prychnięcie
rozjuszonego kota. Później zdrobniła i skróciła ten dźwięk i tak zostało.
Był jeszcze czas, w którym męczyła go własna inność, szukał swojego miejsca. Nic chciał
być taki jedyny i niepowtarzalny. Nie człowiek i nie upiór.
Wszystkie piekielne stwory, od których roiła się okolica, traktowały go zazwyczaj jak
swego. Czasem tylko mylił je ludzki zapach, jakim przesiąknął, żyjąc obok swej opiekunki; tak
jak tego wilkołaka dzisiejszej nocy. Jednak nigdy nie czuł się z nimi dobrze. Mówiąc prościej;
nie znosił ich.
Mimo to znał doskonale.
Wampiry na przykład wyłaziły, gdy pełny księżyc przysłaniały lekkie obłoki - nie lubiły
bowiem nazbyt jasnego światła i nie były tak tępe jak wilkołaki; nigdy nie zmylił ich zapach.
Ksin nie ulegał wtedy Przemianie, a zawsze lubił buszować w nocy po lesie. Spotykał je
często, a jeśli nie, to i tak zawsze wiedział, w którym miejscu się czają. Odnosiły
17
się obojętnie, czasem schodziły mu z drogi, dobrze wyczuwając, iż jego krew jest dla nich
śmiertelną trucizną. W związku z tym wynalazł ciekawą zabawę; lekko kaleczył się w
obecności wampira. Ten zaś, poczuwszy krew, od razu wpadał w trans i zaczynał się miotać.
Jego instynkt samozachowawczy walczył z nieodpartym pragnieniem ssania. To drugie
zawsze ostatecznie zwyciężało. Przypadał i spijał ściekające krople, aby za chwilę z wyciem i
w konwulsjach rozsypać się w proch.
Była to ulubiona szczeniacka zabawa Ksina.
Wilkołakami gardził, chyba nawet bardziej, niż na to zasługiwały. Bez wątpienia wiązało się
to z jego kocią naturą, która nie mogła ścierpieć niczego pokrewnego psom. Nigdy nie
spotykał się z nimi jako człowiek, gdyż Przemianie podlegał w takich samych jak one
warunkach. Natomiast przygoda, jaką miał tej nocy, różniła się od pozostałych tylko tym, że
zazwyczaj to on szukał wilkołaków, a nie odwrotnie...
Z innym kotołakiem zetknął się tylko raz. W pierwszej chwili ucieszył się nawet. Jednak gdy
w oczach tamtego dostrzegł tępą, bezrozumną nienawiść, poczuł wstręt. Dał mu dobitnie do
zrozumienia, że to jest jego teren. I zrobił to bardzo skutecznie, bo więcej go już nie zobaczył.
Strzygi były jedynym rodzajem, z którym utrzymywał prawie dobrosąsiedzkie stosunki.
Przyczyną tej zażyłości był fakt, iż pazury miały niewiele mniejsze niż on, a zęby dużo
większe, oraz to, że jego krew szkodziła im tak samo jak wampirom, a one wiedziały o tym...
Stara Kobieta nie przeżyłaby tutaj nawet jednej nocy, gdyby nie chronił jej Znak, wiszący
zawsze nad drzwiami chaty.
Przerwał rozmyślania i spojrzał w jego stronę. Kute sre-
18
bro zdawało się falować i drgać, kiedy na nie patrzył. Było to złudzenie - on nie mógł
dostrzec prawdziwych kształtów Znaku, gdyż taka była właśnie jedna z cech mocy związanej
z tym talizmanem.
Ksin nie lubił owego kawałka złowrogiego metalu i zawsze starał się trzymać od niego z
daleka. Chociaż z czasem przyzwyczaił się do jego obecności, to jednak za każdym razem,
gdy przechodził przez próg, miał wrażenie, że oblewa go ukrop.
A niebawem zaś miało stać się coś znacznie bardziej przykrego...
Jednak na razie wolał o tym nie myśleć. Wziął ciało na ręce i wyszedł przed dom.
Na skraju polany rósł piękny, rozłożysty dąb. Stara Kobieta ogromnie lubiła wypoczywać
w jego cieniu. Położył ją więc tam, gdzie zazwyczaj siadała i wrócił po łopatę.
Darń trzasnęła cicho, kiedy wbił w nią sczerniały metal. Potem zazgrzytała ziemia.
Jego świadomość rozpłynęła się w miarowym rytmie pracy, w kolejno wykonywanych
czynnościach, i dopiero gdy ostatnia grudka gliny spadła na podłużny kopczyk, oczy Ksina
spojrzały przytomniej.
Teraz nadeszła pora na najważniejsze - zabezpieczenie grobu, bo w przeciwnym razie
zaraz po zmierzchu zlazłyby się do niego wszystkie okoliczne upiory, aby wydobyć i zeżreć
zwłoki. Pozornie było to proste; wystarczyło przenieść i położyć na grobie Znak.
- Przenieść... - uśmiechnął się nieszczerze - ale najpierw trzeba go dotknąć!
Kiedyś zrobił to, patykiem - drewno zapaliło się, a on poczuł ból, jakby urwano mu rękę.
Nigdy więcej już nie próbował.
20
Przełknął ślinę i poszedł do chaty. Chwycił stołek, ustawił przed wejściem. Śpieszył się,
chciał ubiec strach i zwątpienie. Wlazł na niego. Gorący wicher, wiejący jakby z otwartej
czeluści pieca, gwałtownie uderzył go w twarz. Zdawało mu się, że patrzy na wrzącą rtęć, a
włosy zaczynają płonąć.
Czując, że dużej już tego żaru nie zniesie, desperackim ruchem wyciągnął ręce...
Straszliwy cios przenicował mózg, a wnętrzności zamienił w jeden oszalały kłąb. Potworna
siła chwyciła go za gardło i szarpnęła w dół. Usłyszał stłumiony huk - to jego ciało uderzyło
o ziemię.
Przytomności nie stracił, tylko przed oczami załopotała mu jakaś czerwona płachta i
rozpadła się nagle na mrowie drobnych kawałków, które miotały się niczym obłędne, nie-
przeliczone stado pijanych ptaków.
Nie zdawał sobie sprawy, jak długo leżał ogarnięty albo przejmującym bólem, albo
zupełnym odrętwieniem. Kiedy już wstał, było w nim tylko jedno uczucie - twardy, nieludzki
upór. Ponowił próbę. Tym razem postawił stół zamiast chybotliwego stołka.
- Przestanę dopiero wtedy, gdy mnie zabijesz - wycharczał godzinę później, podnosząc
się z blatu stołu i rozmazując grzbietem dłoni płynącą z nosa krew.
- Muszę to dla niej zrobić! - dłonie chwyciły Znak... I nic. Zupełnie nic. Osłupiał.
Kontury gwiaździstego symbolu nie falowały już, mógł normalnie odczytać pokrywające
go runy, których istnienia wcześniej nawet się nie domyślał. Ot, zwykły kawałek nieco
zaśniedziałego metalu.
- Czyżbym go zniszczył? Stracił Moc? - zaniepokoił się. Wybiegł na zewnątrz i stanął
...
md_rapid