Mikołaj I Jego Wcale Nie Święty Diabełek.doc

(75 KB) Pobierz

MIKOŁAJ I JEGO WCALE NIE ŚWIĘTY DIABEŁEK
 

 

  Bartek już od samych andrzejków rozpaczał, że w kieszeni czuć płótno i że trzeba coś z tym zrobić, bo przecież Mikołaj już depcze po piętach, a on goły jak mysz kościelna, co kupi temu bajtlowi od siostry, którego jest chrzestnym?
           
    – Maskotkę z McDonalda – poradziłem mu złośliwie, znając jego uprzedzenie zarówno do wszystkich fast foodów, jak i do tak zwanej sprzedaży wiązanej.
    – W dupę się pocałuj! – prychnął zły. – Najpierw zamów zestaw, potem dostaniesz maskotkę.
    – No to zamów!
    – Jak ja ci zamówię, to cię najbliżsi krewni nie poznają!
    – Poznają, poznają – machnąłem ręką.
    Znałem te jego groźby płynące pod moim adresem od niepamiętnych czasów, a dokładniej mówiąc od października, gdy dostaliśmy wspólny pokój w akademiku. O niczym innym nie słyszałem, tylko o tym, że wściekłość go ponosi, bo znów nie ma kasy. Znów; jakby kiedyś miał. To był żelazny temat numer jeden. Tematem numer dwa były włochate cipeczki, na których uwielbia się kłaść, doprowadzając każdą swoim twardym grzmotem – tak nazywał swojego małego – do utraty tchu. Oczywiście najpierw sobie taką liźnie, potem języczkiem rozwierci dziureczkę, potem wsadza. Bywa, mówił, że już pod języczkiem niejedna przeżywa orgazm, i to jest dobre, bo potem on sobie pracuje w takim tempie, jak mu pasuje, żeby sobie zrobić dobrze. I to, że nigdy nie używa gum. Panuje nad swoim grzmotem, jest go absolutnie pewny i wie, że przed finałem ani kropelki spermy nie uroni. Dokuczałem mu, że do czasu, a on, że z tego wynika, że ja swojego nie jestem pewny i że bez gumki jak nic mógłbym sobie zmajstrować jakiegoś małpoludka... Dostał za to latającym kapciem. Urodziwy to ja może nie jestem, ale do małpoluda to mi na pewno daleko. Dlatego on, to znaczy Bartek, wytrzymuje w dziewczynie do ostatniego momentu, ale za to jak wyjmie, to wali spermą pod biust. Czyj? – spytałem kiedyś. – Jej czy swój? Bo klatę Bartek ma dobrze wyrobioną, i sutki jakie grube!... Dostałem za to poduszką. Poza tym, szczerze mówiąc, uważam to wszystko za jego fantazje, ponieważ nigdy konkretów nie słyszałem, nie mówiąc o tym, żebym go z jakąś laską gdzieś widział. Czy w ogóle spał z jakąś? Ciekawe, że zawsze ma dupę wtedy, gdy ja wyjeżdżam do domu i gdy ma wolny pokój. Tak mówi. Bo ja – ja mówię, że po to jadę do domu, żeby małym przeorać bruzdę swojej stęsknionej i że jak zaczynam wieczorem, to kończymy nad ranem. I niech się ten jego grzmot schowa wobec mojego, skromnie mówiąc, małego. On wtedy pukał się w czoło. Jasne, że żaden z nas nie wierzy drugiemu, przecież nie jesteśmy naiwni. Dlaczego on tak baje – nie wiem. Ja? – Ja nie bajam, ja po prostu nie mówię wszystkiego lub – nie do końca. Co jeszcze mnie zastanawia: Bartek nigdy mi się goły nie pokazał. A przecież mieszkając razem, zdawać by się mogło, że jest tyle okazji! Jeśli on nie, to ja też nie. I: Bartek nie nosi slipek ani ciasnych spodenek. Mówi, że nie wytrzymuje, jak go coś gniecie tu czy tam. Bartek nosi szerokie bokserki z długimi nogawkami. Praktyczne. Bo choćby chciał, śladów małego ani jajek po prostu mu w nich nie widać. I na koniec: ilekroć zaczyna się gadka o tych jego włochatych cipeczkach, Bartek zalicza łazienkę. Wali, aż buczy. I niby to w tajemnicy! Kiedyś kropla spermy została mu na sedesie. Wkopałem go z powrotem do łazienki i kazałem po sobie posprzątać. I jak to jest, spytałem, że podobno poprzednią noc leżał na takiej włochatej, a teraz wali w rękach jak mały gnojek. Zaczerwienił się. Powiedział: „Ty nic nie rozumiesz” – i zniknął na pół nocy. Wrócił lekko dziabnięty, więc był po prostu zalać robaka, a nie leczyć grzmota z nadpobudliwości na te włochate. Poza tym, co ja takiego nie mogę zrozumieć? Że on konia wali? Jak musi, niech wali! Ale to jeszcze jeden dowód, że z tymi jego cipeczkami to chyba zwykła ściema.
    Bartek znów łazi w tych swoich bokserkach. Miałbym taką ochotę zajść go cichaczem od tyłu i tak pociągnąć go za te nogawki w dół! Pewnie zaraz bym musiał wiać na bezpieczną odległość, ale wreszcie zobaczyłbym jego dupę, bo nawet w tych śmiesznych bokserkach widać, że jest ładna, pełna i kształtna, oraz tego sławetnego grzmota, który albo jest na tyle pokaźny, że go Bartek chowa w nogawce, ale wtedy musiałbym coś zauważyć! – albo nie ma tam prawie nic, więc chowa ze wstydu.
    – Powiedz, kto wymyślił tego całego świętego Mikołaja? – mruczał.
    – Jak to kto? Święty Mikołaj – wzruszyłem ramionami.
    – On się sam nie wymyślił. On sobie żył. I wcale świętym nie był.
    – Ale był bogaty i innym robił prezenty.
    – Prezenty... A propos: co kupisz tej swojej stęsknionej?
    – Paczuszkę prezerwatyw – odpyskowałem. Cwaniak; co go moja stęskniona obchodzi?
    – Bo zwykle nad ranem już wam brakuje? – zaśmiał się kpiąco.
    – Brakuje – potwierdziłem spokojnie; ale z jaką satysfakcją teraz bym go szczypnął w jajo!... – Tym razem kupię te pachnące, mmm... – wziąłem głęboki aktorski oddech. – Na przykład poziomka albo malinka...
    – W życiu! – przerwał mi. – Dziura ma pachnieć jak dziura! A nie jakbym walił konia w malinowym chruśniaku.
     Prychnąłem śmiechem. I wtedy sobie przypomniałem...
    – Słuchaj, chcesz dorobić?
    – A co?
    – Widziałeś to ogłoszenie? U nas, na dole, na tablicy.
    – Jakie? – Bartek spoważniał, oczekując szczegółów.
    – Poszukują chętnych na Mikołaja.
    Teraz Bartek popatrzył na mnie jak na walniętego zespołem Downa.
    – Na co?
    – Nie na co, tylko na kogo. Na Mikołaja. Żeby się przebrać i gdzieś tam po marketach robić dobre wrażenie.
    – Roznosić prezenty?
    – Prezenty to się roznosi po domach, jak cię zaproszą i dadzą to, co masz wręczyć tym jakimś tam rozwrzeszczanym bachorom.
    – Te rozwrzeszczane bachory siedzą wtedy jak trusie. Żaden gęby nie otworzy. Wiem, bo mam takie dwa u siostry, z czego jeden jest moim chrześniakiem.
    – Mówiłeś. Nie powtarzaj się.
    – Bo cię...
    – Wiem. Krewni nie poznają. To też mówiłeś. Więc jak chcesz sobie dorobić i na tego swojego chrześniaka coś tam zarobić, to się zgłoś na Mikołaja, albo raczej za tego Mikołaja i porób.
    – Aleś namieszał! – Bartek pokręcił głową. – Mam robić za Mikołaja, żeby zarobić na Mikołaja?
    No, namieszałem, przyznałem. Ale jak miałem to inaczej powiedzieć?
    – Wcale ci nie każę – zakończyłem obojętnie.
    – Nie każe – przedrzeźnił mnie małpim grymasem i zaraz spuścił z tonu. – Gdzie to...?
    – Nie wiem, na dole przeczytasz, na tablicy ogłoszeń. Tam jest podany telefon, zadzwoń. Żeby nie było za późno. Na taką robotę pewnie chętnych będzie od metra i trochę. Nic nie robić, tylko łazić. To jest fucha!
    Nie dokończyłem. W zdumieniu patrzyłem, jak Bartek wciąga spodnie, sweter, jak wskakuje w buty, zapina kurtkę – i wydarł jak z procy, tylko trzasnęły za nim drzwi.
    Wrócił późnym wieczorem. Wszedł jak wypluty „menadżer dyżurny” hipermarketu po dwunastu godzinach robienia dobrej miny do pyskujących klientów. Siadł ciężko, rzucając pod nogi jakiś pakunek.
    – Mam – powiedział.
    – Co: mam? Co to? – wskazałem leżące zawiniątko.
    – Mam Mikołaja. To jest właśnie Mikołaj. W środku. Zajrzyj.
    Zajrzałem, a tam aż czerwono! Natychmiast zrozumiałem: mikołajkowy strój, na samym wierzchu maska i długa waciana broda. Wybuchłem głośnym śmiechem.
    – I czego rży? – Bartek spojrzał na mnie spod oka. – Wiesz, jaka była odstawa i jaki odrzut? Załapałem się w ostatniej chwili! Potrzebowali dokładnie dziesięciu! Wiesz, ilu odpadło? Musiałeś mieć odpowiednią prezencję...! – dowodził, ale mu przerwałem. Pewnie znowu łże.
    – Prezencję! Przecież pod taką maską gówno cię widać!
    – Ale sylwetka, wzrost! – stuknął się w czoło na znak, że jestem kompletnie wyzuty z rozumu. – I nie chudzielec! Mikołaj musi budzić zaufanie. Ty byś odpadł przy pierwszym podejściu.
    – Stop! Chudy nie jestem! Szczupły. I od moich gabarytów z daleka proszę.
    – Co mnie twoje gabaryty obchodzą. I tak byś Mikołaja nie dostał. A ja dostałem – triumfował. – Ale wiesz co? Jak byś tak swoje szlachetne lico schował pod maską...
    – Uszkodzę cię, zobaczysz! – warknąłem. – Chłopak, byle był trochę ładniejszy od diabła...
    – ... to już jest urodziwy, wiem. Ale ty jesteś wyjątkiem. Święty Mikołaj i jego diabełek. Dobre, nie?
    – Coś ty powiedział? – podskoczyłem natchniony pewną myślą, a Bartek pomyślał zapewne, że mam ochotę z lekka go trącić, bo już się przysłonił poduszką.
    – Miej litość – prosił. – Padam na pysk. Zaraz ogłaszam dzień dziecka i idę spać.
    – A to śpij – zrezygnowałem, gryząc się w czubek języka. Po co mówić na wyrost? A jeśli pomysł nie wypali? – To od kiedy z tym Mikołajem zaczynasz?
    – Od jutra.
    Popatrzyłem zdziwiony.
    – Chcą być do przodu, nie wiesz? U nich niedługo Mikołaje będą chodzić już od pierwszego listopada.
    – Niech chodzą... A ja bym sobie życzył prezent – oświadczyłem. – Mam prawo, kochany Mikołaju? – łasiłem się jak dzieciak.
    – Masz prawo, drogie dziecko – Bartek przyjął protekcjonalny ton głosu i dobroduszny wyraz twarzy. – Oczywiście najpierw napisz list do świętego Mikołaja, jak wszystkie grzeczne dzieci. Może ci zrealizuje zamówienie. Najpewniej w przyszłym roku. Poza tym nie wiem, czy byłeś grzeczny. Albo wiem. Nie byłeś. Więc nic nie dostaniesz.
    – Święty Mikołaju! – łkałem aktorsko i nawet byłem gotowy paść mu do nóg.
    – Idźże dziecko, bo cię trzepnę! – Bartek poderwał się z wyra, pewnie w obawie, żebym mu nie zrobił jakiegoś psikusa. – Święty Mikołaj jeszcze nie podjął swoich czynności służbowo-zawodowych, nie widać? I odczep się wreszcie ode mnie! Nie widzisz, że z nóg lecę?
    – Zmęczył się, a nic jeszcze nie zrobił, chuderlak – lekceważąco wzruszyłem ramionami.
    – No proszę! I taki chce prezent! Mówiłem, że był niegrzeczny? – Bartek wstał, rozkopał wyro i padł na poduchę. Koniec dyskusji.
    Zwykłą koleją rzeczy, jako że pora naprawdę była późna, poszedłem do łazienki. Gdy wróciłem... Chyba by mnie ze śmiechu pokotem powaliło!
    – Jak w tym wyglądam...?
    Rżałem jak dziki koń, tupiąc i wyjąc. Bartek stał w tym śmiesznym stroju, co prawda bez maski, tylko „w spodniach i w surducie, w lewym bucie, w prawym bucie...”, z szerokim pasem ze złoconą klamrą na biodrach i wyglądał jak... jak nie powiem co! I gdyby nie fakt, że wiem, do kogo w podaniach ludowych taki strój należy, naprawdę bym nie wiedział, kogo Bartek odgrywa!
    – Jak pół dupy zza krzaka! – ryczałem w głos.
    – A ty sobie gacie popraw, bo ci ptaka widać!
    O ku... Modne, zachodnie, na guziczki, szlag by trafił! Wystarczy jednego nie dopiąć! Odwróciłem się na pięcie, dopiąłem, poprawiłem. Kretyn. Ja, nie Bartek. Po sobotnio-niedzielnym podrywie zapominałem je zmienić. To są gatki na randki, a nie do codziennego chodzenia. W takie fajnie rękę się wsuwa, i pałkę można szybko wyjąć, i każde jajko, i palce zaplątać w łonowe włoski... Nigdy mnie Bartek w czymś podobnym nie widział! Teraz patrzył we mnie jak sroka w kość! Już mi nie było do śmiechu.
    – Maciek...?
    – No...?
    – Ile takie gatki kosztują?
    – Dużo.
    – Zapłacę ci, kup mi. Albo powiedz, gdzie... W takim czymś każdy chłopak apetycznie wygląda.
    – Że jak...?
    – Apetycznie... Jak cię twoja stęskniona w tych gatkach widzi, pewnie już jej kolana latają. A co dopiero bez nich. Teraz ci wierzę, że jak jej w bruzdeczkę przyłożysz, to do rana. Masz czym – z uznaniem wskazał wzrokiem odbicie mojej rury. I jak mnie wytaksował!
    – Odczep się – powiedziałem, po raz pierwszy speszony. Ja, przed Bartkiem, w takich gatkach, że rurę mi można co do milimetra zmierzyć razem z obwodem!... Więc natychmiast, w tych gatkach, bez piżamy, wskoczyłem do wyra.
    Przewracałem się, jakby mnie pchły oblazły. Jaja mnie swędziały, kutas mi stał, a Bartek udaje, że śpi. Zresztą, nie będę przy nim walił! Pamiętałem jego łakome spojrzenie, a w uszach wciąż słyszałem: „Masz czym”. No, mam. I miałbym w co, gdyby mi Bartek dał dupy. Ale nie da, co tu się czarować... Pieściłem sobie jaja. To mniej podpada niż walenie konia. Teraz mnie inna myśl prześladowała. Święty Mikołaj i jego diabełek. Jakbyśmy się z Bartkiem w tym duecie zgrali, to by dopiero było!... Jajeczka mi pałę podgrzewają, chyba dojdę do finiszu! Jeszcze dwa dyskretne ruchy... Jest...! Przykryłem małego rogiem prześcieradła; tyle spermy, i jeszcze strzela! Tylko z oddechem spokojnie, żeby się Bartek nie domyślił... I sen...
 
    Bartek otworzył najpierw jedno oko, potem drugie.
    – A ty dokąd tak rano?
    – Do teatru – odpowiedziałem spokojnie, wiedząc, jaką reakcję wywołam.
    – Ty, obudziłeś ty się na dobre, czy jeszcze nie ? – Bartek patrzył na mnie jak na kolejnego pokrzywdzonego przez los. – O tej porze? Chyba że grają jakiś spektakl dla dziatwy szkolnej, to powodzenia.
    Co mu się będę tłumaczył. Gdyby mi się udało...
    – Nie grają. A ty lepiej pilnuj swojego Mikołaja. O której masz być na posterunku?
    – Na posterunku... Policjant się znalazł. Na miejscu pracy! O dwunastej. Punktualnie. Dlatego idę dalej spać.
    Śpij...
    Była prawie czwarta, gdy ze swoim zawiniątkiem pod pachą dotarłem pod trzeci z kolei market. W tamtych dwóch Bartka ani śladu. Nie tylko Bartka. Tam ani śladu Mikołaja. Tu też wózka nie brałem, po co? Koszyk? No tak, trzeba wziąć. I zafoliować torbę? No, kurde... to jak ja to potem rozpakuję? Dobra, już... kurde! Tu Mikołaj, tam Mikołaj, ile ich tu łazi!? No to chyba dobrze trafiłem!
    – Mikołaju, daj mi prezent – podszedłem do pierwszego.
    – A w pałę chcesz? – odezwało się do mnie to coś, co na pewno nie było Mikołajem-Bartkiem. Dopiero za trzecim podejściem, właśnie przy zabawkach...
    – Mikołaju, daj mi prezent.
    – No żeby cię! I tu mnie znalazł! A poszedł ty stąd, siło nieczysta!
    – O widzisz: nieczysta. Gdzie tu się można przebrać?
    Bartek nie skojarzył. Wciągnąłem go na zaplecze, z którego wyjeżdżały palety i pokazałem mu zawiniątko. Młody chłopak, pakujący towar, spojrzał na nas zdziwiony, a ja...
    – I kto tu jest idiotą... – mój Mikołaj z niedowierzaniem kręcił głową. – On po to polazł do teatru!
    – Bo tylko tam stroje wypożyczają! Wiesz, jaki był obciach? Mówię tej pani, że chciałbym diabła, a ona mi, czy nie za szybko na jasełka? Więc kominiarza poproszę, mówię. A ona, że jest jeden i drugi, wiec żebym się zdecydował. No to się zdecydowałem.
    Furora była zajebista! Dzieciaki spieprzały przede mną jak oparzone! A potem... Tamci Mikołajowie byli bezrobotni, a my mieliśmy zapieprz! To znaczy Mikołaj miał, bo diabełek siedział sobie okrakiem na regale, tylko się przyglądał i kręcił ogonem. A jak kogoś tknął widełkami – wyróżnienie! Oczywiście byłem proszony do „menadżera dyżurnego”, jakim prawem ten diabełek tutaj, ale gdy potwierdziłem, że pracuję społecznie, nie było problemu.
    Wracaliśmy piechotą przez miasto, dopiero dając czadu. Ta zabawa po prostu nas wzięła!
    W akademiku Bartek padł pokotem na wyro, oświadczając, że już na nic nie ma siły. W tym kurewskim stroju jest mu tak gorąco, że nawet jaja ma mokre.
    – Daj, to ci powycieram – odpowiedziałem, odpinając swój diabelski strój, który w całości ściągał się jak kombinezon, i z którym też nie mogłem sobie poradzić. Włożyć było łatwiej.
    – Sam sobie powycieraj, szajbusie – prychnął Bartek patrząc w moj... tak! W  moją rurę! Bo mi się gacie zsunęły razem z tym diabelskim strojem i odsłoniły całego kutasa! No-ż kur...!
    – Powiedz, że ci się mój diabelski ogonek nie podoba – próbowałem żartować, na powrót wciągając gacie wyłuskane gdzieś tam z tych ciasnych spodni, ale humor mi się zwarzył. Dlaczego właśnie ja, już drugi raz, wywalam przed nim małego! Mógłby mi on chociaż raz pokazać swój pastorał świętego Mikołaja!
    Bartek spoważniał. Patrzył wprost w moje oczy.
    – Gacie sobie ubrudziłeś – powiedział.
    – Wiem – odpowiedziałem. Ręce jeszcze miałem wymazane węglem drzewnym, no to wiadomo. – Mógłbym teraz wybrudzić twoje – prychnąłem, ciągle udając żart, a uderzenia serca słyszałem aż w krtani.
    – Mógłbyś...
    Własnym uszom nie dowierzałem. Spojrzałem na Bartka: tu blady, tu czerwony w tych mikołajowych spodniach, co razem wyglądało niemal jak flaga narodowa. Zderzyliśmy się wzrokiem. Te jego oczy! To Bartek nie wytrzymał. Odwrócił spojrzenie. Podszedłem krok. Jeden krok – a cała wieczność. Raz kozie śmierć...! Ręce mu drżą? Niemożliwe! Przyłożyłem mu je do swoich gejowskich gatek. Jak łakomie pochwycił pałę, która już mi stawała! Rozpiął mi te guziczki, wsunął swą dłoń! Uwielbiam ten pierwszy cudowny dotyk, gdy rozpalone palce łapczywie poznają moją męskość. Ale ja też chciałem Bartka rozebrać! Zanim zdążyłem to zrobić, byłem goluteńki, a na moim penisie już były jego usta. Odważny chłopak! Wyprężyło mnie, wygięło mi plecy. Gwałtowna erekcja paliła mnie aż w podbrzuszu! Ten jego mokry język i gorące, wilgotne wargi... Myślałem, że śnię!
    – Bierz, Bartek, bierz... – szeptałem. – Całego, mocno...
    – Chodźmy do łóżka!
    Ponownie własnym uszom nie dowierzałem! Niespodzianka, totalne zaskoczenie!
    Od razu wpadliśmy w pozycję sześć na dziewięć. Bartek nie zamierzał porzucić mojego twardego ogona, a ja swoimi diabelskimi rękami wreszcie zdejmowałem z niego te mikołajowe spodnie razem z tymi jego bokserkami w te śmieszne kwiatuszki, pod któ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin