Clancy Tom - Zwierciadło.doc

(1443 KB) Pobierz

 

Tom Clancy

Zwierciadło

 

 

Tłumaczył

Leszek Erenfeicht

 

 

Tytuł oryginału

The Mirror Image

 

Podziękowania

 

      Chcielibyśmy serdecznie podziękować Jeffowi Rovinowi za jego inspirujące pomysły i znaczący wkład w powstanie rękopisu. Podziękowania za współpracę należą się także Martinowi H. Greenbergowi, Larry'emu Segriffowi, panu Robertowi Yondelmanowi oraz wspaniałemu zespołowi wydawnictwa Putnam Berkeley Group, w skład którego wchodzili Phyllis Grann, David Shanks i Elizabeth Beier. Jak zwykle dziękujemy naszemu agentowi i przyjacielowi, Robertowi Gottliebowi z agencji Williama Morrisa, bez którego ta powieść zapewne nigdy by nie powstała. Osądźcie, drodzy Czytelnicy, na ile ten nasz wspólny wysiłek zakończył się sukcesem.

     

      Tom Clancy i Steve Pieczenik

 

Prolog

     

      ? Piątek, 17.50 - Sankt Petersburg

     

      - Paweł - odezwał się Pietia Wołodin - ja tu czegoś nie rozumiem.

      Paweł Makarow mocniej ścisnął kierownicę i z rozdrażnieniem spojrzał na swojego sąsiada.

      - Czego ty znowu nie rozumiesz, Pietia?

      - No bo skoro wybaczyliśmy Francuzom - odparł pytający, gładząc syntetyczną tapicerkę - to dlaczego Niemcom nie? Przecież jedni i drudzy napadli na Matuszku Rassiju, nie?

      Paweł zmarszczył brwi.

      - Słuchaj, skoro nie widzisz różnicy, to z ciebie naprawdę patentowany osioł.

      - To nie jest odpowiedź - odezwał się Iwan, jeden z czterech pasażerów z tyłu.

      - No cóż, Paweł ma rację, ale to rzeczywiście nie jest odpowiedź - dorzucił Eduard, siedzący obok Iwana.

      Paweł przerzucił biegi. Tej części codziennej półgodzinnej jazdy z pracy do ich hotelu na Prospekcie Niepokoriennych najbardziej nie lubił. Parę minut od wyjazdu z Ermitażu z reguły pakowali się nad Newą w korek.

      Paweł wyjął z kieszeni papierosa, a Pietia podał mu ogień.

      - Spasiba, Pietia.

      - No to w końcu odpowiesz mi, czy nie? - zapytał Pietia.

      - Odpowiem, tylko najpierw wjedźmy na ten cholerny most. Nie potrafię jednocześnie myśleć i słać jobów.

      Paweł dostrzegł lukę otwierającą się przed nimi i szarpnął kierownicę, zjeżdżając ze środkowego na lewy pas. Ich mikrobus gwałtownie zakołysał się przy tym manewrze, budząc Olega i Konstantina, którzy przysnęli na siedzeniach w ostatnim rzędzie.

      - Co się tak ciskasz, Pawka? - zapytał Iwan. - Odkąd to ci się zaczęło tak do żony śpieszyć, co?

      - Aleś ty dowcipny, Wania - odpowiedział Paweł znad kierownicy.

      Nie śpieszył się donikąd ani do nikogo. Chciał tylko jak najszybciej wyrwać się z tego tłoku, znaleźć jak najdalej od roboty i tego napięcia, które ich zżerało przez ostatnie tygodnie, od terminu, który wisiał im nad głowami jak miecz Damoklesa. Teraz, gdy praca była już na ukończeniu, nie mógł się doczekać powrotu do Mosfilmu, do projektowania animacji komputerowej.

      Szybko zmieniając biegi, Paweł bezceremonialnie rozpychał się wśród rzędów Toyot. Mercedesów i Volkswagenów, które od niedawna zaczęły dominować w motoryzacyjnym krajobrazie Rosji. Ich, użyczony przez telewizję Chrysler Minivan, skądinąd ulubiony środek transportu mafii, sprawiał, że pozostali użytkownicy jezdni powściągali uwagi cisnące im się na usta. Niestety, kiedy skończą swoją pracę, trzeba go będzie oddać. Jedynym aspektem tego kontraktu, za którym mógłby kiedyś tęsknić, będzie ten wóz.

      No, może jednak nie, pomyślał spoglądając na zachód.

      Po drugiej stronie Newy oko cieszyły strzeliste iglice Twierdzy Pietropawłowskiej. Tych widoków też mu będzie brakowało w pudełkowatym chaosie Moskwy. Będzie tęsknił za Pitrem, za tymi ognistopomarańczowymi zachodami słońca nad Zatoką Fińską, za Fontanką, za kojącym nerwy nurtem Newy, za przejmującym pięknem zapuszczonych w większości kanałów. Teraz, gdy po upadku komunizmu zajęto się trochę ekologią, z ich wód, choć nadal brudnych, zniknęła warstwa oleistej mazi, co dawało nadzieję na to, że budynkom da się przywrócić dawny splendor Wenecji Północy. Będzie tęsknił za majestatycznym, rubinowoczerwonym masywem Pałacu Biełozierskiego, kapiącym od złota wnętrzem soboru Aleksandra Newskiego, gdzie czasami chodził się modlić, za cebulastymi kopułami pałacu Katarzyny Wielkiej, pełnymi spokoju ogrodami i zapierającymi dech w piersiach fontannami Petrodworca, pałacu Piotra Wielkiego, zaćmiewającego rozmachem Wersal. Będzie mu brakowało tych smukłych, białych wodolotów przemykających po Newie niczym statki kosmiczne z powieści Stanisława Lema. Będzie też tęsknił za widokiem przytłaczających je swym ogromem okrętów wojennych wpływających do portu Nachimowskogo Ucziliszczia, szkoły morskiej na Wyspie Aptekarskiej na Newie.

      A przede wszystkim będzie tęsknił za Ermitażem. Nie mieli czasu na zwiedzanie, ale gdy tylko ich cerber, pułkownik Rosski czymś się zajął, Paweł wyrywał się ukradkiem i włóczył po salach, napawając oczy pięknem. Mieli przykazane siedzieć w studiu i nigdzie nie wychodzić, ale nawet jeżeli ktoś by go tam codziennie spotykał, to w końcu przecież tam pracował, nie? Zresztą nikt się na pewno nim nie interesował. A poza tym, być człowiekiem wierzącym i nie zobaczyć z bliska „Zdjęcia z krzyża” Rembrandta, „Opłakiwania Chrystusa” Carracciego albo jego ulubionego „Św. Wincentego w lochu” ze szkoły Ribalta? Zwłaszcza, że w tej pracy było coś, co bardzo go zbliżało do uwięzionego, ale niezłomnego świętego.

      Tak, będzie mu tego wszystkiego brakować, ale z radością zostawi za sobą tą ciężką harówkę w świątek, piątek i niedzielę, po kilkanaście godzin dziennie, a zwłaszcza świdrujący, jawnie dozorujący wzrok pułkownika Rosskiego. Służył już pod jego rozkazami w Afganistanie i miał szczerą nadzieję, że więcej tego sukinsyna w życiu nie zobaczy. Przeklinał ślepy los, gdy dowiedział się, kto będzie kierował pracą nad tym kontraktem. Co on takiego przeskrobał w życiu?

      Jak zawsze za mostem na Prospekcie Kirowa zjechał na prawy pas, którym ruch wzdłuż niskiej betonowej balustrady odbywał się nieco spokojniej. Odetchnął z ulgą i wcisnął pedał gazu.

      - Dalej chcesz odpowiedzi? - zapytał Pietię, zaciągając się papierosem.

      - Na które pytanie, to o Niemców, czy to o żonę? - zapytał Iwan.

      Paweł przewrócił oczyma.

      - Powiem ci, jaka jest różnica między Francuzami a Niemcami. Francuzi poszli za Napoleonem z głodu. Zawsze przedkładali wygodę nad uczciwość.

      - Tak, to dlaczego w czasie ostatniej wojny mieli ruch oporu?

      - To było chwilowa dewiacja, odruch konwulsyjny. Gdyby mieli tyle determinacji, co nasi w Stalingradzie, Hitler nigdy nie zająłby Paryża.

      Paweł docisnął gaz, nie puszczając Mercedesa 500, który próbował skręcić ze środka na ich pas. Obrzucił pogardliwym wzrokiem kobietę siedzącą za kierownicą. Jeszcze jedna kochanka miejscowego mafioso, pomyślał. Ciekawe, ile narkotyków musiał przerzucić przez Polskę do Niemiec, żeby ci go kupić? W lusterku zauważył ciężarówkę, która zjechała na ich pas za nimi.

      - Francuzi nie są tacy źli - ciągnął. - A Niemcy wciąż w duszy zostali Wandalami. Tylko spuścić ich z oka, a zobaczysz, rok nie minie, jak ich fabryki znowu zaczną wypuszczać bombowce i czołgi.

      - To co powiesz o Japończykach? - zapytał Pietia, kręcąc głową.

      - Bydlaki. Zobaczycie, jak Dogin wygra wybory, też im da popalić. Kuryli im się zachciało, żółtkom przeklętym.

      - Czyli według ciebie paranoja to dobry powód, żeby na kogoś głosować w wyborach prezydenckich, tak?

      - Obawa przed dawnymi wrogami to nie paranoja, to ostrożność.

      - Podpuszczasz nas, Pawka - odpowiedział Wołodin. - Przecież nie głosuje się na kogoś tylko dlatego, że obiecał uderzyć na Niemcy po pierwszych oznakach remilitaryzacji.

      - To tylko jeden z powodów. - Droga przed nimi opustoszała i Paweł przyśpieszył, gdy przejechali nad szerokim, ciemnym kanałem. Silny wiatr sprawił, że zamknęli okna. - Dogin przyrzekł ożywić program kosmiczny, co wzmocni gospodarkę. Takich studiów jak to, któreśmy budowali, też będzie więcej. Powstaną nowe fabryki wzdłuż Kolei Transsyberyjskiej, które dadzą na rynek dużo tanich i dobrych towarów, uruchomi się program budownictwa mieszkaniowego.

      - Ale kto zapłaci za te cuda, Pawełku? To nasze przytulne gniazdko pod Ermitażem kosztowało drobne dwadzieścia pięć miliardów rubli! Skąd ten twój Dogin weźmie tyle szmalu? Z budżetu? Może zabierze tym biurokratom na Kremlu, co?

      Paweł wydmuchał dym i pokiwał głową.

      Pietia wybuchł.

      - Trzeba było słuchać co pułkownik mówił tam, na dole. Podsłuchałem, jak gadał z adiutantem o funduszach od mafii. To od nich będą te pieniądze, głąbie, a to bardzo niebezpieczny...

      Paweł instynktownie nacisnął hamulec i skręcił kierownicą w prawo, gdy Mercedes zajechał mu drogę. W tym momencie usłyszeli głuche pyknięcie, a spod deski rozdzielczej zaczął się wydobywać gęsty zielony dym.

      - Co to jest? - zapytał Pietia, krztusząc się.

      - Otwórzcie okno! - krzyknął ktoś z tyłu.

      Nieprzytomny Paweł opadł na kierownicę. Nikt już nie prowadził mikrobusu, gdy najechała na niego od tyłu ciężarówka.

      Popychany przez ciężarówkę Chrysler otarł się o bok Mercedesa, dojechał do bariery, wspiął się na nią i przeleciał na drugą stronę. Pękła lewa przednia opona, a tylny most ze zgrzytem przetoczył się przez wierzch bariery, gdy mikrobus nosem w dół runął w fale brudnej rzeki.

      Wóz uderzył w wodę z głośnym pluskiem, przez chwilę stał pionowo na wodzie, a potem przechylił się na bok i do góry kołami. Para i bańki powietrza wydobywały się bokami, mieszając się z zielonym dymem, gdy mikrobus zaczął pogrążać się w falach. Wkrótce już tylko koła wystawały nad powierzchnię.

      Krępy kierowca ciężarówki i młoda blondynka z Mercedesa byli pierwszymi osobami, które znalazły się przy wyszczerbionej barierce. Chwilę później dołączyli do nich pasażerowie innych samochodów.

      Oboje nie odezwali się do siebie ani słowem, w milczeniu śledząc odpływający na południowy zachód, lekko kołyszący się w nurcie rzeki wrak. Z pojazdu wydobywało się coraz mniej baniek powietrza, dym także się już rozwiał. Samochód był za daleko, by ktokolwiek próbował ratować kogokolwiek.

      Oboje odpowiadali, że czują się dobrze. Potem wrócili do swoich pojazdów, czekając na milicję.

      Nikt nie zauważył, że kierowca ciężarówki dyskretnie upuścił do rzeki małe pudełko, przypominające telewizyjnego pilota.

 

1

     

      ? Sobota, 10.00 - Moskwa

     

      Wysoki, postawny minister spraw wewnętrznych Mikołaj Edmundowicz Dogin zajął miejsce za stuletnim biurkiem w swoim gabinecie na Kremlu. Na środku poczerniałego ze starości blatu jarzył się ekran komputera. Na prawo od niego stał czarny telefon, a z lewej fotografia jego rodziców w ramce. Zdjęcie miało na środku ślad załamania. To jego ojciec, ruszając na wojnę złożył je na połowę, by mieściło się w kieszeni gimnastiorki.

      Srebrzystosiwe włosy ministra zaczesane były do tyłu. Policzki miał zapadnięte, a w jego ciemnych oczach wyraźnie malowało się zmęczenie. Jego nie wyróżniający się tani brązowy garnitur był zawsze lekko pognieciony, jasnobrązowe buty lekko rozdeptane, tworząc starannie wystudiowany obraz ciężko pracującego swojaka, który aż do dzisiaj, przez tyle lat działał na rodaków. A teraz przestał, pomyślał z goryczą.

      Po raz pierwszy od z górą trzydziestu lat służby państwowej, jego obraz faceta z sąsiedztwa zawiódł. A tak się starał rozbudzić w nich narodową dumę, której podobno tak pragnęli. Odnowił szacunek dla munduru, pieczołowicie podsycał ogień zadawnionych strachów i niechęci, pamięć o odwiecznych wrogach Rosji. A Rosjanie odsunęli się od niego.

      Dogin wiedział doskonale dlaczego tak się stało. To jego rywal, Kirył Żanin jeszcze raz wyciągnął z zanadrza złotą rybkę kapitalizmu i kazał im wierzyć, że spełni ich wszystkie życzenia.

      Czekając na swego asystenta, Dogin patrzył ponad głowami siedmiu ludzi siedzących w gabinecie na świadectwa zwycięskich pochodów ozdabiające ściany.

      Podobnie jak jego biurko, wystrój ścian ucieleśniał historię. Pokrywały je oprawione w ozdobne ramy mapy Rosji, niektóre pociemniałe przez wieki, ukazujące zdobycze carów od czasów Iwana Groźnego. Zmęczone oczy Dogina prześlizgiwały się po nich, raz jeszcze omiatając je wszystkie, od tej pergaminowej mapy Księstwa Moskiewskiego, o której wieść niosła, że malowano ją krwią jeńców krzyżackich, aż po drukowany na jedwabiu plan Kremla, znaleziony w nogawce zabitego niemieckiego agenta.

      Taki był świat, pomyślał, zawieszając spojrzenie na mapie ZSRR, którą zabrał w kosmos Herman Titow w 1962 roku. I taki znów będzie.

      Siedmiu mężczyzn, siedzących przed nim na fotelach i kanapach, również nie było młodzieniaszkami. Większość miała więcej niż pięćdziesiąt lat, dwóch mocno ponad sześćdziesiąt. Część w garniturach, część w mundurach. Nikt nic nie mówił. Ciszę przerywał jedynie szum komputera. W końcu rozległo się pukanie do drzwi.

      - Proszę wejść.

      W otwartych drzwiach stanął młody człowiek. Serce Dogina zamarło na widok ponurego wejrzenia gościa. Dogin domyślił się co ma do obwieszczenia, jeszcze zanim przybysz otworzył usta. Zresztą gość nie śpieszył się z zakomunikowaniem złej wieści.

      - No i co tam? - przynaglił go w końcu minister.

      - Bardzo mi przykro, panie ministrze - smutnym głosem zaczął młodzieniec - ale to już oficjalne dane. Sam sprawdzałem wyniki.

      - Dziękuję - skinął głową Dogin.

      - Czy mogę się odmeldować?

      Dogin ponownie skinął głową i gość zniknął, cicho zamykając drzwi.

      Minister spojrzał na uczestników zebrania. Starzy wyjadacze zachowali kamienne twarze pokerzystów, podobnie jak ich gospodarz.

      - Nu gaspada, tego się można było spodziewać - zaczął.

      Przysunął bliżej ramkę ze zdjęciem rodziców i zaczął mówić, bardziej do nich, niż do reszty obecnych w gabinecie. - Pan minister spraw zagranicznych Żanin wygrał wybory prezydenckie. Takie to już czasy, sami wiecie. Wszyscy są pijani wolnością, ale i pijacka właśnie to wolność, bez odpowiedzialności, rozsądku i ostrożności. Rosja wybrała sobie prezydenta, który chce ustanowić nową walutę, uczynić naszą gospodarkę niewolnicą eksportu, zlikwidować czarny rynek przez pozbawienie wartości naszego rubla i majątku, na którym się opierał. W ten sposób pozbędzie się też opozycji, bo usunięcie go wystraszyłoby przecież inwestorów, którzy za jego łaskawym pozwoleniem grabią Matuszku Rassiju. Wojsko też sobie kupi, płacąc generałom i marszałkom tyle, żeby bardziej im się opłacało trzymać z nim niż z ojczyzną. Z naszym potencjałem gospodarczym, powiada, możemy być drugą Japonią czy Niemcami i żaden wróg nie będzie nam straszny. - Oczy Dogina pociemniały od gniewu, gdy spoglądał na zdjęcie ojca w mundurze. - Przez siedemdziesiąt lat żaden wróg nie był nam straszny! Nasz wódz, towarzysz Stalin rządził nie Rosją, tylko całym światem! Nasi ludzie byli wtedy ze stali, a nie z gówna jak teraz! Szli za głosem władzy, a nie hucpy i próżnych obietnic.

      - No cóż, Mikołaju Edmundowiczu, witamy w zaczarowanej krainie demokracji - grzmiącym głosem podsumował monolog ministra generał Wiktor Mawik. - Witamy w świecie, w którym NATO przyjmuje w swoje szeregi kraje naszej strefy bezpieczeństwa, nawet nie pytając nas o zdanie.

      - Panowie, nie przesadzajmy z czarnowidztwem - włączył się wiceminister finansów Jewgienij Growlew, opierając wąski podbródek na kciukach złożonych jak do modlitwy rąk, wspartych łokciami o blat stołu. - Reformy Żanina nie zadziałają od razu, ludzie odwrócą się od niego jeszcze szybciej niż od Gorbaczowa i Jelcyna.

      - Mój konkurent jest młody, ale nie głupi - odparł Dogin. - Nie obiecywałby złotych gór, gdyby tego wcześniej nie ustalił z zagranicą. I zobaczycie, że nie minie wiele czasu, jak Niemcy i Japończycy zdobędą tu więcej niż w czasie II wojny światowej, a Amerykanie osiągną bez trudu to, czego nie wymusili w czasie zimnej wojny. Tak, czy inaczej, zagarną całą Rosję. - Dogin przerwał i odwrócił się do klawiatury komputera. Na ekranie widniała mapa środkowo-wschodniej Europy i Rosji. Nacisnął klawisz i Europa wypełniła cały ekran. Rosja zniknęła. - Zobaczycie, historia naciśnie klawisz i będzie po nas.

      - I to przez nasze zaniechanie - dodał Growlew.

      - Tak - zgodził się Dogin. - Przez zaniechanie. - W pokoju zrobiło się duszno. Otarł chusteczką pot z górnej wargi. - Ludzie zwiedzeni mirażem łatwego zarobku zatracili nieufność w stosunku do obcych. Trzeba im pokazać, że nie tędy droga. - Podniósł wzrok na zebranych. - To, że nasi kandydaci przegrali wybory, najlepiej pokazuje, jak dalece Rosjanie postradali rozum. Ale to, że się tu zebraliśmy, dowodzi, że chcemy coś na to zaradzić.

      - Zgadza się - odezwał się generał Mawik, rozluźniając kołnierzyk. - I wierzymy, że pan, panie ministrze, może coś z tym zrobić. Dobrze sobie pan radził jako mer Moskwy, w Politbiurze dowiódł pan lojalności Partii. Kiedy spotkaliśmy się tu pierwszy raz, usłyszeliśmy, że ma pan coś w zanadrzu na wypadek, gdyby starej gwardii nie udało się wrócić na siodło. No cóż, wszyscy wiemy, że do tego doszło. Chcielibyśmy więc dowiedzieć się jakichś szczegółów tego planu, jeżeli mamy brać udział w jego realizacji.

      - Zgadzam się ze zdaniem przedmówcy - powiedział generał Pokrywkin z lotnictwa. Jego szare oczy lśniły spod ciężkich brwi. - Każdy z nas mógłby przewodzić opozycji. Dlaczego mielibyśmy na piękne oczy udzielić poparcia akurat panu, panie ministrze? Obiecywał pan współpracę wojskową z Ukrainą. I co z tego wyszło? Jak dotąd miało miejsce zaledwie kilka gier wojennych z udziałem oficerów z obu państw, a i to poszło na konto Żanina. Zresztą, nawet gdyby doszło do wspomnianych manewrów, to co z tego? Ot, pobawiliśmy się z braćmi Słowianami, Zachód przelotnie się zaniepokoił, co to zmieni? Czy to ma cokolwiek wspólnego z odbudową silnej Rosji? Prosimy o konkrety, panie ministrze. Bez nich będzie pan musiał sam sobie radzić.

      Dogin zmierzył Pokrywkina badawczym spojrzeniem. Pełne policzki generała płonęły rumieńcem podniecenia, jego tłusty drugi podbródek opadał na kołnierz koszuli, wylewając się znad ciasno zaciągniętego krawata. Opasłe wieprze, pomyślał minister. Gdybyście znali szczegóły tego planu, podkulilibyście ogony i uciekli z piskiem do Żanina.

      Przesunął wzrokiem po pozostałych. Większość spojrzeń i twarzy wyrażała siłę woli i przekonanie, ale w spojrzeniach kilku, zwłaszcza Mawika i Growlewa jedynie ostrożne zainteresowanie. Ich powściągliwość była dla niego obrazą, przecież tylko on oferował Rosji zbawienie. Zapanował nad uczuciami i zachował spokój.

      - Chcecie konkretów? - bardziej stwierdził niż zapytał Dogin. Wystukał ciąg komend na klawiaturze i obrócił laptopa tak, by zebrani widzieli ekran. Podczas gdy twardy dysk komputera zgrzytał i szumiał realizując polecenia, minister raz jeszcze spojrzał na zdjęcie ojca. Dogin-senior był w czasie wojny bohaterskim żołnierzem, obsypanym odznaczeniami, a po niej jednym z najbardziej zaufanych ochroniarzy Stalina. Powiedział kiedyś synowi, że wojna nauczyła go nosić zawsze przy sobie Flagę. Gdziekolwiek był, w każdych okolicznościach, w każdym niebezpieczeństwie, ten płat materiału zawsze znajdzie mu przyjaciół i sojuszników.

      Gdy dysk umilkł i obraz zmienił się, do stojącego Dogina dołączyło pięciu innych mężczyzn, którzy zerwali się na równe nogi. Mawik i Growlew wymienili podejrzliwe spojrzenia i także wstali, choć z ociąganiem.

      - Oto mój plan odbudowy Rosji - odezwał się Dogin. Obszedł biurko i stojąc przed zebranymi wskazał palcem na ekran, wypełniony przez czerwony prostokąt, w rogu którego widniały: złoty sierp, młot i gwiazda. - Chcę przypomnieć ludziom o ich obowiązkach. Patrioci nie odmówią zrobienia tego co niezbędne, niezależnie od tego, czego plan będzie wymagał i nie zwracając uwagi na koszty.

      Zebrani usiedli z powrotem, prócz Dogina stał teraz tylko Growlew.

      - Wszyscy jesteśmy patriotami - przemówił. - Te tanie zagrywki nie były potrzebne. Jeżeli jednak mam w pańskie ręce oddać zasoby, nad którymi sprawuję pieczę, chcę wiedzieć na co zostaną wydatkowane. Na zamach stanu? Czy też może nie zasługujemy na to, by się o tym dowiedzieć?

      Dogin zmierzył go wzrokiem. Nie mógł mu powiedzieć wszystkiego. Nie mógł mu zdradzić swoich planów dotyczących roli armii ani powiedzieć o swoich układach z mafią. Wielu Rosjan nadal żyło w przekonaniu o swojej prowincjonalności. było pozbawionych globalnego spojrzenia na sytuację. Gdyby mu powiedział o wszystkim, Growlew mógłby się wystraszyć, odmówić udziału albo przejść do obozu Żanina.

      - Ma pan rację, panie ministrze. Tak, nie ufam panu - odpowiedział Dogin. Growlew wyraźnie zesztywniał na takie dictum. - A z pańskich pytań wynika, że i pan mi nie ufa. Jestem zdecydowany zasłużyć sobie na pańskie zaufanie czynami, ale i pan musi w ten sam sposób zdobyć moje. Żanin wie, kto stawał przeciw niemu, a w tej chwili jest prezydentem. Wiele może zrobić. Może panu zaproponować stanowisko albo jakąś łakomą synekurę i pan może na to pójść. A wtedy musiałby pan stanąć przeciw mnie. Proszę się uzbroić w cierpliwość. Przez najbliższe siedemdziesiąt dwie godziny będzie to musiało wszystkim panom wystarczyć.

      - Dlaczego akurat siedemdziesiąt dwie godziny? - zapytał wiceminister bezpieczeństwa Skulin.

      - Bo tyle jeszcze potrwa rozruch mojego centrum dowodzenia.

      Skulin zamarł z wrażenia.

      - Trzy dni? Chyba nie mówi pan o Sankt Petersburgu?

      Dogin skinął głową.

      - Jak to? To pan kieruje petersburskim centrum?

      Dogin ponownie skinął głową.

      Skulin westchnął cicho. Wszyscy spojrzeli na niego z zainteresowaniem.

      - Moje najszczersze gratulacje, panie ministrze. To znaczy, że cały świat spoczywa teraz w pańskich rękach.

      - Dosłownie - uśmiechnął się Dogin. - Zupełnie jak w rękach Josifa Wissarionowicza.

      - Przepraszam - przerwał im Growlew - ale znowu nie mam pojęcia, o czym panowie mówią. Panie ministrze, o co chodzi z tym Sankt Petersburgiem? Czym pan kieruje?

      - Petersburskim Ośrodkiem Kontroli Operacyjnej, panie Growlew. Najbardziej zaawansowanym technicznie centrum łączności i rozpoznania w Rosji. Stamtąd można uzyskać wszelkie informacje: od zdjęć satelitarnych po dostęp do światowej sieci łączności elektronicznej. Prócz tego Ośrodek ma również specjalny oddział operacyjny, do wykonywania precyzyjnych uderzeń tam, gdzie słowa nie wystarczą.

      - Zaraz, czy pan mówi o tym nowym studiu telewizyjnym w Ermitażu? - zapytał osłupiały Growlew.

      - Tak - odparł Dogin. - To studio to tylko przykrywka. Pańskie ministerstwo wyasygnowało pieniądze na studio, resztę prac finansował i nadzorował mój resort.

      - Widzę, że przygotowywał się pan do tej chwili już od dawna - powiedział Growlew.

      - Od dwóch lat, panie ministrze. A wieczorem w poniedziałek wchodzimy na antenę.

      - Ten Ośrodek - odezwał się Pokrywkin. - On ma na celu coś więcej niż tylko szpiegowanie Żanina, prawda?

      - Dużo więcej, panie generale.

      - Ale co, to już pan nam nie powie, tak? - głos Growlewa znowu nabrał napastliwego tonu. - Od nas wymaga pan współdziałania. ale sam się pan do tego nie pali!

      - Chce pan. żebym się panu zwierzył, panie ministrze? Proszę bardzo. Przez ostatnie pół roku moi ludzie z Ośrodka doskonalili swoje umiejętności, używając środków technicznych i przydzielonych im fachowców do skrytego zbierania wiadomości o moich potencjalnych sojusznikach i wrogach. Zebraliśmy wiele informacji o korupcji, podejrzanych powiązaniach i hmm, oryginalnych preferencjach w życiu osobistym - tu wymownie spojrzał na Growlewa. - Bardzo chętnie się nimi podzielę, teraz czy kiedy indziej, z wszystkimi razem albo z każdym z osobna. - Z zadowoleniem zauważył, że większość obecnych zmieszała się i nerwowo wierciła w fotelach. Tylko Growlew pozostał niewzruszony.

      - Skurwysyn - mruknął.

      - Mogę być i skurwysynem, panie Growlew - odparł spokojnie Dogin. - Ale jeżeli już, to przynajmniej skutecznym. - Spojrzał na zegarek, potem podszedł do Growlewa i spojrzał mu prosto w oczy. - Muszę teraz wyjść, panie ministrze, nowy prezydent czeka. Trzeba mu pogratulować, parę papierów podsunąć do podpisu. Kiedy już z tym skończę, w ciągu dwunastu godzin będzie pan mógł sam ocenić, czy robię to wszystko dla własnej próżności, czy dla tego - wskazał na monitor. Nie mówiąc już nic więcej, skinął zebranym głową i wyszedł z biura. Wraz z depczącym mu po piętach sekretarzem pośpieszył do samochodu, który zawiezie go do Żanina i z powrotem. A kiedy już zostanie sam, jednym telefonem puści w ruch machinę, która zmieni świat.

 

2

     

      ? Sobota, 10.30 - Moskwa

     

      Keith Fields-Hutton wpadł do swego pokoju w niedawno wyremontowanym hotelu „Rossija”, rzucił klucz na łóżko i pobiegł do łazienki. Po drodze zatrzymał się i podniósł dwie zwinięte w rulon kartki, leżące obok komórkowego faksu, który przywiózł ze sobą.

      Tej części swojej pracy najbardziej nie lubił. Nie chodziło mu o to, że czasami było to naprawdę niebezpieczne. Nawet nie normowany czas pracy i godziny zmarnowane na lotniskach w oczekiwaniu na wiecznie spóźniające się samoloty Aerofłotu, ani długie tygodnie rozłąki z Peggy nie stanowiły problemu. Nienawidził tego morza herbaty, które musiał wypijać.

      Przyjeżdżając co miesiąc do Moskwy Fields-Hutton zawsze zatrzymywał się w „Rossiji”, tuż obok Kremla, i siedział godzinami w eleganckim barku hotelowym. W tym czasie czytał też kilka gazet od deski do deski, ale przede wszystkim wypijał mnóstwo herbaty, którą uzupełniał mu kelner Andriej, przynosząc trzy, cztery, czasem pięć torebek. Do etykietki na końcu sznureczka każdej z nich przymocowany był odcinek mikrofilmu, który Fields-Hutton wrzucał do kieszeni, gdy nikt nie patrzył. Zwykle był jednym z nielicznych gości, więc kierownik sali wciąż mu się przypatrywał. Musiał czekać, aż któryś z kelnerów go zasłoni albo zagadnie kierownika.

      Andrieja zwerbowała Peggy. Znalazła jego nazwisko na liście afgańskich weteranów. Po wojsku Andriej chciał pracować w przemyśle naftowym na zachodniej Syberii, ale postrzał w lędźwia doprowadził do tego, że nie mógł dźwigać ciężarów. Po reformach Gorbaczowa ledwie wiązał koniec z końcem. To był idealny łącznik między agentami, których nie znał i nigdy nie widział, a Fields-Huttonem. Gdyby wpadł, mógł sypnąć tylko Fields-Huttona, ale to już było ryzyko zawodowe.

      Wbrew temu, co uważała opinia publiczna, KGB nie zniknęło wraz z upadkiem ZSRR. Przeciwnie, nowe Ministerstwo Bezpieczeństwa było jeszcze bardziej wszechobecne. Na jego usługach była teraz nie tylko armia zawodowych agentów, ale także cała rzesza cywilnych kapusiów, którym nie opodatkowane honoraria pozwalały przeżyć do pierwszego. Każdy chciał zarobić, więc polowanie na szpiegów stało się nowym narodowym sportem. Prócz szpiegów zwierzyną byli wszyscy zagraniczni goście, którzy nieświadomi tego, że każdy ich krok jest meldowany gdzie trzeba, co krok pakowali się w kłopoty, a to nielegalnie sprzedając walutę swoim rosyjskim przyjaciołom i przyjaciółkom, a to kupując im towary na czarnym rynku, albo szpiegując poczynania konkurencji. Aresztowanym dawano do wyboru sprawę sądową albo współpracę. Fields-Hutton żartował, że ministerstwo bardziej zajmuje się teraz ochroną handlu niż bezpieczeństwa narodowego. Sami tylko Japończycy płacili agentom MGB miliony dolarów rocznie za ochronę ich przedsiębiorstw w Rosji. Podobno wpompowali nawet parę milionów dolarów w kampanię wyborczą Dogina w nadziei na to, że po jego zwycięstwie zagraniczni inwestorzy machną ręką na Rosję.

      W szpiegowskim biznesie ruch był jak za najlepszych czasów i, mimo siedmiu już lat pracy w Rosji, Fields-Hutton wciąż był w oku cyklonu.

      Keith był absolwentem rusycystyki w Cambridge, po studiach chciał zostać powieściopisarzem. Parę dni po otrzymaniu dyplomu, siedział w niedzielę w kawiarni w Kensington, czytając „Notatki z podziemia” Dostojewskiego. W pewnym momencie kobieta siedząca przy sąsiednim stoliku obróciła się ku niemu.

      - A nie chciałby pan więcej dowiedzieć się o Rosji? - zapytała. - Znacznie więcej - dodała z uśmiechem.

      Okazję do tego poznawania Rosji dawała praca w brytyjskim wywiadzie. Nieco później dowiedział się, że DI 6 miało ścisłe związki z Cambridge od czasów wojny i szukało nowych pracowników wśród absolwentów. Fields-Hutton zgodził się, więc wyszli na spacer porozmawiać i Peggy umówiła go na rozmowę kwalifikacyjną. W ciągu roku od tej niedzieli wywiad założył mu wydawnictwo komiksowe, specjalizujące się w wydawaniu komiksów dostarczanych przez rosyjskich rysowników. Ta specjalizacja dawała mu znakomitą przykrywkę do częstych podróży do Rosji z bagażami pełnymi teczek z rysunkami i czasopism, kaset wideo, nawet zabawek produkowanych według rosyjskich projektów. Keith szybko nauczył się, jak potężnym i czyniącym cuda argumentem w rozmowie z pracownikami lotnisk, hoteli, nawet z milicjantami, mogły być zwykłe, niemal bezwartościowe na Zachodzie kubeczki, koszulki czy ręczniki z postaciami z komiksów.

      Wypchane bagaże miały jeszcze jedną, dużo większą zaletę. W ich licznych zakamarkach można było przemycać mikrofilmy i sprzęt dla agentów. Poza tym przykrywka zaczęła żyć własnym życiem i wkrótce ku zdumieniu dyrekcji DI 6 firma Keitha zaczęła przynosić spory dochód. Ponieważ jednak przepisy stanowiły, że wywiad jest instytucją budżetową, a nie przedsiębiorstwem zarobkowym, pieniądze szły na specjalny fundusz zapomogowy dla rodzin poległych agentów.

      Fields-Hutton szczerze polubił swoje zajęcie wydawcy komiksów, a z pracy dla DI 6 wyniósł tyle doświadczeń, że na emeryturze mógł przez długie lata żyć z pisania powieści sensacyjnych. W zamian za to prowadził nadzór nad działalnością krajowych i zagranicznych firm budowlanych we wschodniej Rosji. Świat się zmieniał, ale tajna działalność państw niezmiennie wymagała ukrytych pomieszczeń, podwójnych ścian, podziemnych kompleksów w miejscach, gdzie diabeł mówi dobranoc i nawet satelity nie zaglądają zbyt często. Wszelkie plotki i prawdziwe wiadomości na ten temat, podejrzane lub podsłuchane, dostarczały ważnych informacji wywiadowczych. Jego obecni współpracownicy, kelner Andriej oraz Leonid, rysownik z Sankt Petersburga, dostarczali mu szkice i zdjęcia wszelkich nowych budowli i podejrzanych remontów w swoich rejonach działania.

      Po wyjściu z łazienki Keith usiadł na brzegu łóżka, wyjął z kieszeni etykietki od torebek herbaty i porozrywał je, ostrożnie oddzielając krążki mikrofilmu. Kładł je kolejno pod silnym szkłem powiększającym przeglądarki do przeźroczy, którą przywiózł do oglądania wyciągów ilustracji, tak przynajmniej powiedział celnikom. Tłumaczeniu towarzyszyło wręczenie kilku czapeczek z wizerunkiem Duszka Artioma dla syna celnika i jego kolegów, co zakończyło kontrolę, zanim zdarzyła się sposobność do zadawania bardziej kłopotliwych pytań o resztę sprzętu.

      To, co zobaczył na jednym ze zdjęć, przypomniało mu artykuł, który przeczytał przy śniadaniu w barze. Zdjęcie przedstawiało scenę pakowania sterty rol...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin