Rona-Tas Andreas - MONGOLIA - ŚLADAMI NOMADÓW.rtf

(1068 KB) Pobierz

 

ANDRAS RONA-TAS

MONGOLIA

Śladami nomadów

 

PRZEDMOWA

W sercu Azji zanika dziś jedna forma życia, by ustąpić miej­sca drugiej, nowej. Znika ostatnie społeczeństwo koczowniczo- -pasterskie, a na jego miejscu powstaje nowe, młode społeczeń­stwo zajmujące się przemysłem, rolnictwem i hodowlą bydła. Nie dzieje się to oczywiście z dnia na dzień. Społeczeństwo to tkwi jeszcze w przeszłości, po której odziedziczyło wiele obcią­żeń, ale również i swą mądrość życiową, a jednak wykuwa, kształtuje swą teraźniejszość. Koczowniczy, wędrowny lud pa­sterzy buduje socjalizm. Frapujące to zagadnienie, pełne niespo­dziewanych wydarzeń. Skąd pochodzi ten lud? Czyją spuściznę stanowią ukazujące się na bezkresnym horyzoncie stepu zaprzę­żone w jaki wozy? Skąd wywodzą się mknący na koniach paste­rze z urogami w rękach? Co wiemy o długiej drodze wędrowców, którą ciągnęli oni od niepamiętnych wieków? Czy zawsze tak żyli? A co to w ogóle jest ten charakterystyczny stepowy wę­drowny tryb życia? Obecnie, gdy lud pasterzy wkroczył na no*

wą drogę, co pozostało ze starego życia? Jakie jest to nowe życie, które się rodzi? Jak lud pasterski organizuje społeczeń­stwo socjalistyczne i jak zanika koczowniczy tryb życia, jak z synów stepów wyrasta nowa klasa robotnicza, nowa inteligen­cja, z konnych pasterzy — nowe społeczeństwo, ze starych oby­czajów — nowe?

Taki gąszcz pytań staje przed podróżnikiem, który rusza w ślad za mongolską rzeczywistością. Jednak przed cierpliwym badaczem śledzącym życie nomadów zjawiają się kolejno rów­nież i odpowiedzi. Co więcej, odpowiedzi napływają tak obficie, że trzeba z nich wybierać najistotniejsze. Inną stronę tego pasjonującego kompleksu zagadnień zgłębia dziennikarz, inną ekonomista, inżynier czy artysta, a inną językoznawca czy etno­graf. Nie zamierzałem pisać reportażu. Wyruszyłem w stepy Azji Środkowej ze ścisłym i — zdawałoby się może — suchym programem naukowym. Podczas mej podróży, obejmującej po­nad dziewięć tysięcy kilometrów, pragnąłem zbadać różne za­gadnienia życia koczowniczego przede wszystkim z naukowego punktu widzenia, lecz emocjonujące przeobrażenia przerosły zakreślone ramy. W ten sposób zrodziła się ta oto książka podróżnicza. Czytelnik spotka się tu więc z opisem życia co­dziennego obserwowanego oczami naukowca, a równocześnie z emocjonującymi wydarzeniami i przygodami podróżnika. Sta­rałem się zanotować wszystko, co widziałem, i to w miarę możności wszechstronnie, tak jak widziałem to oczyma etnogra­fa. W zwierciadle drobnych wydarzeń dnia powszedniego sta­rałem się dostrzec zmiany wielkie, doniosłe. I usiłowałem zba­dać i przekazać czytelnikowi tyle z historii, staiej kultury i cierpień narodu mongolskiego, ile uważałem za konieczne do zrozumienia jego teraźniejszości.

Jest rzeczą oczywistą, że nie potrafię jedpocześnie zmieścić w tej książce tego, co dałby dziennikarz, ekonomista czy pla­

styk, bo nie mogę opisać nawet w całości wszystkiego, co mógł­by w tym kraju widzieć etnograf i językoznawca. Ograniczenia w czasie i przestrzeni podczas mej trzymiesięcznej, a następnie miesięcznej podróży stworzyły bariery dla obserwacji. Fakt opi­sania podróży w formie pamiętnika nadaje pozornie związkom pomiędzy przeżyciami i wiadomościami charakter przypadkowy. Z drugiej jednak strony stwarza możliwość bezpośredniego po­dzielenia się z czytelnikiem wrażeniami i wynikami osobistych obserwacji oraz możliwość opisu wielu przygód.

Dotychczas wielu ludzi szło śladami przemian w życiu noma­dów. Naukowcy i podróżnicy już od dłuższego czasu zajmowali się badaniem kultury mongolskiej. Ich prace stanowią trwałe wartości, wielkie odkrycia. Starałem się w tej książce wykorzy­stać wszystko, czego się od nich nauczyłem, powiedziałem z tego tyle, ile uważałem za możliwe do przekazania czytelni­kowi.

Zanim otworzę mój pamiętnik, winien jestem wyrazić wdzięcz­ność wszystkim tym, którzy w moich wędrówkach dali mi do ręki lampę i kompas. W pierwszym rzędzie dziękuję moim pro­fesorom, którzy poprowadzili mnie przez męczące nieraz, ale zawsze emocjonujące szlaki wiedzy. Z uczniowską wdzięczno­ścią wspominam o pomocy i poparciu, jakie otrzymałem od mego Profesora Lajosa Ligetiego, członka Węgierskiej Akade­mii Nauk, który nie tylko był mi przewodnikiem po bogatym materiale naukowym z zakresu mongolistyki i tybetystyki, lecz również udzielił mi wielu cennych rad metodologicznych w wy­korzystaniu tego materiału. Jak najbardziej popierał też zorga­nizowanie dla mnie podróży naukowych. Dziękuję członkowi Węgierskiej Akademii Nauk, Gyuli Ortutayemu, oraz Istva- nowi Talasiemu, profesorom katedr etnografii, którzy udzielili mi pierwszych wskazówek, a później wielu pożytecznych rad w dziedzinie etnografii.

Kto kiedykolwiek pracował w oddaleniu o w.iele tysięcy kilometrów od ojczyzny, ten zdaje sobie sprawę, ile znaczy świadomość, że za nim stoi kolektyw, który wyprawił go w dro­gę. Wielką pomocą w mej pracy na bezkresnych stepach Mon­golii była braterska atmosfera, jaka wytworzyła się w naszym zespole trzech młodych mongolistów węgierskich. Koleżanka Katalin U. Kóhalmi, kolega Gyórgy Kara i ja przebyliśmy ra­zem pierwszą trzymiesięczną wyprawę badawczą, w czasie której przeżycia wspólnych naszych studiów wzbogaciły się

o              doświadczenia wspólnej pracy. Dzień w dzień — często po I wyczerpujących, 200—300-kilometrowych odcinkach drogi — znajdowaliśmy czas na podzielenie się doświadczeniami, na wzajemną kontrolę nowych wiadomości i skorygowanie pomy­łek. Praca niniejsza ściśle wiąże się z wynikami tej przyjaciel­skiej współpracy. Część z bogatego i wartościowego materiału zebranego przez moich towarzyszy podróży ujrzała już światło dzienne w naszych czasopismach naukowych.

Wyrażam podziękowanie osobom i instytucjom, bez których poparcia moralnego i materialnego nie byłoby możliwe zorga­nizowanie mojej podróży. Węgierska Akademia Nauk umożli­wiła mi pierwszy wyjazd, drugi natomiast zawdzięczam delego­waniu mnie przez Ministerstwo Oświaty. Znaczną pomoc otrzy­małem również od innych instytucji naukowych i kulturalnych, a wśród nich Uniwersytetu im. Loranda E6tvósa, Instytutu Współpracy Kulturalnej z Zagranicą, Węgierskiego Towarzy­stwa Językoznawczego, Węgierskiego Towarzystwa Etno­graficznego i Krajowego Muzeum Etnograficznego. Do wy­posażenia nas na drogę przyczyniły się zakłady pracy, a więc fabryki „Orion", „Magyar Optikai Muvek", „Forte" i „Ozalid".

Od podróży naukowej, czyli od notowania materiału, do na­pisania książki podróżniczej wiedzie długa droga. Na tej dro­dze otrzymałem wiele cennej pomocy od dwóch recenzentów

mej książki — Lajosa Ligetiego i Imre Patkó. Ich pożyteczne rady wykorzystałem tam, gdzie nadarzała się okazja.

Teksty folkloru mongolskiego, występujące w książce, przy­bliżył czytelnikowi Gćza Kepes na podstawie moich surowych przekładów przez nadanie im lormy wierszowanej. Za piękno przekładu artystycznego składam Mu w tym miejscu podzię­kowanie.

Pracę dawnych podróżników uprzykrzała i utrudniała usta­wiczna walka z władzami miejscowymi. Dziś na badacza wę­gierskiego oczekuje w Mongolskiej Republice Ludowej brater­ski, zaprzyjaźniony naród, Składam podziękowanie organom państwowym Mongolskiej Republiki Ludowej, przede wszystkim Komitetowi Nauk i Szkolnictwa Wyższego MRL, którego kie­rownicy udzielili mi w mojej pracy jak najdalej idącej pomocy, zapewniając odpowiednie warunki naukowe i materialne do mej podróży. Jest mi szczególnie miło, że w tym miejscu mogę wspomnieć o moich kolegach z Ułan Batoru, starszych i młod­szych, którzy w czasie mego pobytu w Mongolii udzielili mi wielu pożytecznych wskazówek. Ponadto pragnę podziękować za serdeczną gościnność, z jaką w czasie podróży mongolscy pasterze, robotnicy i urzędnicy przyjmowali mnie i z jaką dzielili się ze mną swym jadłem, napojem i czasem. Książka ta, mówiąca o nich, będzie może cząstką spłaty mego długu wdzięczności.

CHŁOPIEC BOJĄCY SIĘ PSÓW

Dwaj jeźdźcy na stepie. Chłopca oddają na zięcia. Jisiigej zostaje otruty przez Tatarów. W osamotnieniu na stepie. Pogoń za Temudźynem i wzię­cie go do niewoli. W kryjówce. Ucieczka. Na tropie koniokradów. Dżyngis>chan.

Na ogromnym stepie panuje pozorna cisza. Tylka zrywający się raz po raz wiatr czesze niską szatę trawy, która faluje jak wielkie jezioro zwane przez okolicznych mieszkańców Tengiz. Między źdźbłami trawy biegną do swych siedzib drobne dziw­ne zwierzątka wielkości małych psów. Tarbagan spieszy do swej wyrytej w ziemi kryjówki. Staje przy norze, unosi dwie przed­nie łapy i nadsłuchuje. Z dala dochodzi miarowy tętent. Wzla­tujące nagle sępy znaczą drogę mącicieli ciszy. Zachodzące słońce oświetla dwóch jeźdźców. Starszy mężczyzna prowadzi dwa zapasowe konie. Za jego siodłem zwisa skórzany worek, odbijający się rytmicznie od boku konia. Drugi jeździec na­ciąga na oczy czapkę, by nie oślepiało go tkwiące nisko nad nieboskłonem słońce, ale i tak łatwo poznać po jego twarzy, że nie jest w nadzwyczajnym humorze. Jego wzrost i ruchy na pierwszy rzut oka zdradzają, że nie ma jeszcze chyba dziewię­ciu lat. Niespokojnie ogląda się wkoło, jakby w obawie przed

jakimś nagłym atakiem. Co chwila spogląda na starszego męż­czyznę, szukając otuchy i pocieszenia w jego twarzy. Twarz ta jest jednak dziś niezwykle surowa. Niczego pocieszającego nie można w niej wyczytać.

Mężczyzna ściąga nagle wodze i koń z jeźdźcem staje nieru­chomy jak posąg. Chłopiec śledzi za wzrokiem ojca. Na hory­zoncie między stokami dwóch niewielkich wzgórz, które starzy nazywają Czekczer i Czikurku, coś się poruszyło. Może to tylko zmienny cień igra sobie z kawałkiem skały, ale chłopiec wie, że ostrożność nigdy nie zawadzi. Po paru minutach niewielki tuman kurzu oznacza, że wzrok starego mężczyzny nie zawiódł. Zbliża się do nich cwałem jakiś inny jeździec. Na twarzach starego i młodego widać niepokój. Nie ma powodu do ucieczki, bo są na znanym terenie, osiadłym przez szczep Olkunout spo­krewnionego z nimi (plemienia Torgutów. Starszy mężczyzna popędza konia do cwału. Chłopiec nie pozostaje w tyle. Okolicę ogarnia zmierzch, gdy trzej jeźdźcy spotykają się. Wierzchowce drżą od dużego wysiłku, nerwowo tupią kopytami. Ich wła­ściciele siedzą nieruchomo. Badają się nawzajem wzrokiem, spokojnie, bez słowa. Twarze dwóch starszych już spogodniały, tylko chłopiec przygląda się badawczo i podejrzliwie to obce­mu, to temu, z którym przyjechał. Potem i on uspokaja się, bo widać, że spotkali się dobrzy znajomi. Długą ciszę przerywa wreszcie obcy jeździec:

              Dokąd to tak, szwagrze Jisugej — pyta, a twarz chłopca zalewa się rumieńcem, to radości, to niepewności. Ze słów tych wynika, że są u celu. Ale co go tu czeka?

              Przyjeżdżam — odpowiedział jeździec nazwany Jisiigejem, przyjmując z należytym szacunkiem pozdrowienie — by wśród członków szczepu Olkunout szukać narzeczonej dla tego oto mego syna, u jego wujów ze strony matki.

Chłopiec drgnął na te słowa, nie dlatego, że nie wiedział,

jaki cel miała długa droga, ale dlatego, że trudno było mu pogodzić się z nową rolą. Najchętniej zostałby w domu i bawił się ze swymi trzema młodszymi braćmi, Dżuczi-kasarem, Ka- cziun-elczi i Temuge, nie mówiąc już o siostrzyczce, urodzonej niedawno Temiiliin, którą chętnie nosił na plecach, gdy wycho­dzili na brzeg rzeki. Jego nie pytano jednak o nic, a tyle już wiedział, że ojca ma bardzo surowego. Obcy człowiek zmierzył chłopca oczyma od stóp do głów. Wpatrywał się badawczo w jego przerażone oczy. Rzekł do Jisiigeja z zadowoleniem:

              W oczach twego syna błyszczy ogień, a spojrzenie jego jest pełne światła.

Chłopiec uśmiechnął się nieznacznie. Wiedział, że uprzej­mych pochwał nie należy brać dosłownie, mimo to zrobiło mu się ciepło. Patrzył przyjaźnie na mężczyznę, w przekonaniu, że jest to Dei seczen. Matka chłopca często opowiadała o tym człowieku wieczorami przy mrugającym ogniu. Chętnie opo­wiadała o własnej rodzinie, unikała tylko tematu, jak dostała się do jurty jego ojca. Chłopiec od krewnych dowiedział się, że jego ojciec porwał niebywałej piękności Hóelun-udżin od wojownika Jeke Cziledu. Historia ta przechodziła w rodzinie i ust do ust, podobnie jak inne opowieści, słyszane po sto­kroć. Nie miał teraz czasu zastanawiać się nad tym, bo Dei se­czen mówił dalej:

              Szwagrze Jisiigej. Dziś w nocy miałem dziwny sen. Biały sokół usiadł mi na ręce, trzymając w szponach księżyc i słoń­ce. Ja rzekłem do ludzi w ten sposób :„Słońce i księżyc można oglądać zawsze, ale tym razem sokół przyniósł mi je w szpo­nach, osiadając na mojej ręce. Biały sokół usiadł mi na ręce. Co za piękny znak. Szwagrze Jisiigej. Sen ten oznaczał ciebie przyprowadzającego swego syna za rękę. To fyył dobry sen. A co to oznacza? Oznacza, że wy, szczep Kijat, przychodzicie do nas jako zwiastuni szczęścia. My, ród Ongirat, słyniemy ,od

dawien dawna z piękności naszych kobiet. Dlatego nigdy nie wyjeżdżaliśmy na żeniaczkę do innych szczepów, lecz po wy­braniu u was nowego panującego, sadzaliśmy piękne nasze dziewczęta na wóz, zaprzęgaliśmy czarnego wiebłąda i wieź­liśmy je, by posadzić na tronie chana. My naprawdę nie dąży­liśmy do podboju krajów i ludów, lecz wychowywaliśmy nasze śliczne dziewczęta. Sadzaliśmy je na wóz, zaprzęgaliśmy szare­go wielbłąda i zawoziliśmy po to, by na wysokim tronie zasia­dały obok was. Od dawien dawna dzieje się tak u nas, w ro­dzie Ongirat. Nasze żony należą do wspólnoty małżeńskiej z wami, nasze dziewczęta wychowujemy dla was, a wnuki nasze są tak piękne, jak śliczne są nasze córki. U naszych chłopców, gdy się żenią, dbamy o majątek, u dziewcząt —

o              piękność. Chodźmy, szwagrze Jisiigej, do mnie. Córka moja jest jeszcze maleńka, ale zobacz ją.

Zanim Dei seczen skończył swe wywody, w ciemności uka­zały się świecące białe wojłokowe jurty. Przybywających po­witało szczekanie psów. Z niskich drzwi jednej z nich wychyliła się głowa starszej kobiety. Na jej krzyk psy pochowały się. Przybysze zsiedli z koni i zza pasów wyjęli skórzane pęta, któ­rymi związali wierzchowcom nogi. Chłopcu ciężko szedł ten zabieg, bo jego koń wciąż cofał nogę, wreszcie przy pomocy ojca wszystko poszło gładko. Weszli do jurty. Starsza kobieta powitała przybyłych gości głębokim ukłonem. Pan domu za­prowadził ojca chłopca za ognisko i posadził naprzeciwko wej­ścia. Chłopiec usiadł skulony na lewo od drzwi. Dla niego tu było miejsce. Kobieta dorzuciła do ognia suchego krowiego nawozu, a następnie umyła kocioł i napełniła wodą. Zanim herbata była gotowa, dwaj mężczyźni spędzali czas na obojęt­nej rozmowie.

Jisiigej rozglądał się ciekawie po jurcie. Wiedział, że szwa­gier ma duży majątek. Wszak jego konie,. owce i wielbłądy

znane są w dalekich stronach. Mimo to starał się wykorzystać czas na zorientowanie się, w jakie to miejsce przyprowadził swego syna. Jurta była prosta i czysta, ale można było zauwa­żyć, że jej właściciela stać również na jedwabie i piękne porce­lanowe filiżanki. Wzmagający się chwilami płomień ogniska oświetlał pstrokate posłanie i białe wojłokowe dywany. Chłopiec wodził tymczasem wzrokiem za ulatującymi iskrami, które zy­gzakami uchodziły z jurty przez górny otwór, by zmieszać się z zaglądającymi do wnętrza gwiazdami. Chłopiec myślał, jak dobrze byłoby teraz leżeć na wznak w trawie i przyglądać się pięknym gwiazdom, słuchać monotonnych opowiadań starych pasterzy o ich sławnych przodkach. W takich chwilach czuł w sobie wielką, niespożytą siłę, marzył o swej przyszłości. Tu będzie musiał służyć, by otrzymać .żonę. Myśl o tym przypra­wiła go o jakieś niezrozumiałe, dziwne uczucie. Chłopcu podrzu­cono kawał sera. Zaczął spokojnie żuć.

Igrający blask ognia padł w pewnym momencie na twarzycz­kę zaciekawionej gośćmi dziewczynki. Jej buzia pełna była pogody, oczy błyszczały jak węgielki. Na imię miała Bórte i była o rok starsza od chłopca.

Wszyscy zjedli kolację i po krótkiej rozmowie położyli się spać. Gościowi przypadł dywan w lewej części jurty. Przykrył się swym płaszczem i usnął. Tylko przyczajonego w kącie chłopca omijał sen.

Nazajutrz Jisiigej w ładnym, długim i kwiecistym przemówie­niu poprosił w imieniu syna o rękę małej Bórte. Dei seczen przerwał mu:

              Jeżeli długo każę siebie prosić, zanim ci ją dam, to zbyt wysoko ją cenię. Jeżeli szybko się zgodzę, nisko ją cenię. Los dziewczyny jest taki, że nie powinna się ona zestarzeć w jur- cie, w której przyszła na świat. A więc daję ci moją córkę.

Skoro chcesz, to zostaw tu swego syna na służbę. Przyjmuję go na zięcia.

Dwaj ojcowie doszli do porozumienia i omówili szczegóły.

              Dobrze, zostawiam ci syna, niech będzie twoim zięciem. Ale chłopiec .boi się psów. ¡Proszę cię, szwagrze, nie dopuść do tego, aby psy przestraszyły mego syna.

Wyrzekłszy to Jisugej podarował szwagrowi jednego z zapa­sowych koni, zostawił syna do dyspozycji Dei seczena i wsko­czył na swego konia. W oczach chłopca zakręciły się łzy, ale je połknął. Przykro mu było, że ojciec zdiadził jego słabostkę. W tej chwili myśl o tym zaprzątała bardziej jego umysł niż to, że już może nigdy więcej nie zobaczy ojca. Z zamyślenia wyr­wały go słowa starszej kohiety. Powiedziała mu, aby ze sługą poszedł zobaczyć owce. Chłopiec głęboko westchnął, odpętał swego konia, dosiadł go i odjechał. Doznał przyjemnego uczu­cia, że teraz on jest panem na własnym koniu, a może nawet nad całą okolicą, nad wszystkim, od miejsca, skąd słońce wscho­dzi, aż do miejsca, gdzie zachodzi.

Po kilku minutach zdążył nawet zapomnieć o wszystkim innym, mimo że miał wiele powodów do niepokoju. Ojcu jego bowiem groziło poważne niebezpieczeństwo.

Jisugej jechał na koniu w stronę domu, niczego nie podejrze­wając. Coś go ściskało za serce, dusiło go jakieś nieznane uczu­cie. Obawiał siię o syna. O sobie prawie nie myślał. Gdyby jednak bardziej uważał, dostrzegłby, że droga jego prowadzi teraz przez teren będący w posiadaniu odwiecznych wrogów

              Tatarów. Zmogło go pragnienie, a więc ucieszył się, gdy przed sobą zobaczył towarzystwo ucztujące dokoła płonącego ogniska. Jisugej pojechał odważnie w tamtą stronę. Siedzący przy ognisku mężczyźni przyjęli gościa serdecznie, poczęstowali go jadłem i napojem. Jisugej chciał się dowiedzieć, do kogo trafił, ale nie wypadało spytać o to wprost. A ponadto, jeżeli

nawet zabłądził wśród Tatarów, to nie mogą mu zrobić krzyw­dy, ponieważ chroni go prawo gościny. Na wszelki wypadek zachował jednak czujność.

Tatarzy byli jego dawnymi, zaciekłymi wrogami. Wyzywał ich wzajemnie obowiązek krwawej zemsty. Kto zaczął, trudno powiedzieć. Od niepamiętnych czasów toczyła się walka ze zmiennym szczęściem. Szczególnie Jisiigej „przysłużył" się Ta­tarom. Niebawem po porwaniu dla siebie żony musiał stoczyć walkę z jej panem, kahanem Mongołów Kutulą i następcą tronu Kadaanem. Wyprawa wojenna skończyła się dlań zwycięsko, i nawet on sam wziął dwóch jeńców. Jeden z nich ¡nazywał się Temudżyn ige. Gdy Jisiigej powrócił do domu, żona jego była już w odmiennym stanie. Dlatego zgodnie ze zwyczajem prze­znaczył dla swego mającego przyjść na świat pierworodnego syna imię jeńca Temudżyna. Wiedział, że Tatarzy nigdy mu tego nie darują. Teraz cieszył się, że małego Temudżyna nie ma tu przy nim.

Kilku z rozbawionych ludzi poznało Jisiigeja, a kiedy on ¡na­stępnego dnia jechał konno dalej, czuł, że coś z nim niedobrze. Ledwie wrócił do domu, zaczęły go męczyć potworne boleści. Zrozumiał wówczas, co zaszło. Wezwał do siebie swego krew­nego Mónglika i rzekł doń:

              Mónglik, bracie mój. W drodze powxotnej otruli mnie Tatarzy. Bardzo źle się czuję. Weź w opiekę moje małe dzieci, wdowę po mnie i moją szwagierkę. Jedź i przywieź do domu Temudżyna.

Po tych słowach Jisiigej zmarł.

Mónglik wyruszył w drogę i przywiózł z powrotem małego Temudżyna, by jako najstarszy w rodzinie chłopiec został przy matce. Nadeszły ciężkie czasy. Krewni, słudzy i inni ludzie odeszli, pozostawiając osieroconą niewielką rodzinę, bo już nie wiązały ich z nią autorytet i władza Jisiigeja, głowy szczepu.

Roznieśli ich majątek, uprowadzili bydło. Hóeliin pozostała sa­ma z drobnymi dziećmi. Rodzina nie popadła jednak w zwąt­pienie. Zbierali korzenie i jagody, zakrzywionym dTutem łowili ryby, łapali bobaki i w ten sposób wegetowali.

Gdy krewni widzieli, że biedny ród, pozostawiony całkowicie na pastwę losu, nie wyginął, postanowili go zlikwidować. Ród bronił się rozpaczliwie. Jego członkowie okopali się w środku gęstego lasu. Atakujący zażądali okupu w postaci głowy Te- mudżyna. Chłopiec musiał uciekać. Otoczony, przez trzy dni ukrywał się w gęstwinie lasu, o głodzie i chłodzie, aż wreszcie dalej nie wytrzymał. Próbował wydostać się z otoczenia. Jednak gdy jechał na koniu wąską ścieżką, rozluźniło mu się siodło. Pomyślał, że to zły o»en, i zawrócił z drogi. Po trzech dniach znów próbował wydostania się z zasadzki i dojechał do skraju lasu. Tu drogę jego tarasował ogromny głaz wielkości jurty. Chłopiec uważał to znów iza ostrzeżenie i ponownie zawrócił. Dziewiątego dnia nie mógł już dłużej wytrzymać i za pomocą noża do strugania strzał przedarł się przez nieprzebyty gąszcz. W polu został jednak natychmiast schwytany do niewoli.

Krewni uprowadzili pojmanego Temudżyna, założyli mu na szyję i obie ręce kłody, więc nie mógł się prawie poruszać. Pilnujący go ludzie poszli na ucztę, gdy on niespodziewanie uderzył kłodą pilnującego go strażnika i uciekł. Drewniane kajdan...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin