Po kostki we łzach, czyli polski melodramat międzywojenny.pdf

(217 KB) Pobierz
345876325 UNPDF
PO KOSTKI WE ŁZACH...
(fragment książki St. Janickiego „W starym polskim kinie”)
Jednym z pierwszych filmów, jakie oglądał Tadeusz Konwicki był głośny melodramat
polski „Wrzos", według powieści Marii Rodziewiczówny. Rzecz działa się w Wilnie tuż
przed wybuchem II wojny światowej. Kino — wypełnione po brzegi. Podczas seansu słychać
było coraz donośniejsze pochlipywanie co wrażliwszych pań i dziewcząt... „A kiedy —
wspominał Konwicki — na widowni zapaliło się światło i widzowie podnieśli się z krzeseł —
wszyscy staliśmy po kostki we łzach..."
I po to właśnie kręcono melodramaty, by publiczność wzruszyć do łez. Jeśli podczas
projekcji widzowie nie płakali — melodramat był kiepski i żadne tłumaczenie nic nie
pomagało. Dlatego też precyzyjni Japończycy od lat dzielą melodramaty na jedno-, dwu, a
nawet pięciochusteczkowe!
Nazywanie melodramatu pogardliwie „wyciskaczem łez" jest nieporozumieniem, bo na
tym wszak jego istota, polega. Zastanawiać się można jedynie nad sposobami, jakich użyli
realizatorzy i scenarzyści, by wywołać wzruszenie i płacz. A z tym bywało nie najlepiej w
naszym przedwojennym filmie. Na . ogół nie starano się mniej lub więcej klasyczny schemat
pogłębić, uczynić bardziej subtelnym czy szlachetnym. Przeciwnie — realizacja wydobywała
zazwyczaj to co szablonowe, uproszczone, banalne.
Wyjątków od tej reguły było niewiele. Należał do nich chyba „Znachor", a to przede
wszystkim dzięki znakomitemu aktorstwu Kazimierza Junoszy-Stępowskiego i Jacka
Woszczerowicza. Wśród melodramatów historycznych prym wiodła „Barbara
Radziwiłłówna" w reżyserii Józefa Lejtesa, z Jadwigą Smosarską i Witoldem Zacharewiczem
w rolach głównych. Lejtes starał się osadzić ów „romans stulecia" na nieco szerszym tle
politycznym.
Melodramaty, choć w swych podstawowych konstrukcjach szablonowe, były jednak
dosyć urozmaicone. Handel żywym towarem („Szlakiem hańby" i „Kobiety nad
przepaścią" ), nawrócenie na drogę cnoty członkini przestępczej szajki ( „Sygnały"), śmierć
nieślubnego dziecka ( „Wyrok życia" ), małżeństwo dla zachowania pozorów („Biały
murzyn"), miłość starszego pana — ziemianina — do młodej żądnej życia tancerki
( „Zabawka" ) i miłość starszej pani do znacznie młodszego mężczyzny ( „Druga młodość" ),
miłość do egzotycznej Tahitanki ( „Czarna perła" ), dramat rodziców, którym zginęło
dziecko ( „Przeznaczenie" ), dramat dziecka, którego rodzice chcą się rozwieść ( „Moi
rodzice rozwodzą się" ), dramat kobiety — żony i matki, która ukryła przed mężem swą
dwuznaczną przeszłość ( „Skłamałam" ), rozliczne dramaty typu: w jednej kocha się dwóch;
ona wyszła za mąż, bo sądziła, że on zginął, a on tymczasem wraca; ona zdradza albo on
zdradza itd.
Filmy te powstawały bądź według oryginalnych scenariuszy, bądź na podstawie drugo-
lub trzeciorzędnej literatury, nieraz wręcz brukowej. Czasami przerabianoteż na melodramaty
klasyczne utwory literackie. Prasa wtedy podnosiła larum, ale nie Wiele to się zdawało.
Najbardziej spektakularnym w tej mierze przedsięwzięciem było przerobienie
Sienkiewiczowskiego „Janka Muzykanta". W filmie tytułowy bohater nie ginie, lecz zostaje
osadzony w domu poprawczym, z którego zresztą po pewnym czasie wraz z innymi
„pensjonariuszami" ucieka. W miasteczku zaczyna występować w restauracji. Tu widzi i
słyszy go sławna śpiewaczka która nim się zajmuje. To, że ogarnął ich ogień miłości i że film
345876325.002.png
zwieńczony został klasycznym happyendem — nie muszę już dodawać!
Nie wymieniłem do tej pory trzech, moim zdaniem, najsławniejszych, najwspanialszych
naszych melodramatów: „Trędowatej", „Ordynata Michorowskiego" i „Gehenny" .
Wszystkie, jak wiadomo, oparte na niezwykle poczytnych powieściach Heleny Mniszkówny.
Z tych trzech opowieści stworzyliśmy (Wojciech Dzieduszycki, Jerzy Wittlin i moja skromna
osoba) przed kilku laty jeden supermelodramat filmowy nazwany „W starym parku" .
Ciceronem był Wojciech hr. Dzieduszycki — znawca wszelkich tajników życia pałacowego.
*
Oto przez wielką, ozdobną bramę wchodzi nasz cicerone, wytworny starszy pan –
cylinder, biały szal, laseczka. Prawdziwy arystokrata w najlepszym przedwojennym stylu.
Przechodzi przez park, mija stare drzewa.
— Ileż wspomnień wiąże się z tym parkiem... Ten dąb mógłby mieć już ze sto lat,
nawet więcej, może ze sto pięćdziesiąt... Ta akacja – chyba też nie mniej...
A to mogło być świetne miejsce do pojedynków (odmierza krokami odległość).
Odległość nawet by się zgadzała, ale — nie! Ani w ogrodach, ani w parkach się nie
pojedynkowano. Do tego celu wybierano najchętniej jakąś ustronną polankę za miastem,
gdzie można było spokojnie przyjechać przed świtem, nie zarywając nocy i skąd trafionego
można było przewieźć bez trudu do kliniki. 0 ile pojedynek odbywał się do pierwszej krwi...
No, ale chyba pora stąd odejść. Zima ostra, mróz tego roku siarczysty, a parki i ogrody, i tak
właściwie były tłem, pejzażem oglądanym przez okno. Najważniejsze rzeczy bowiem
rozgrywały się w samym pałacu...
Ordynat Michorowski (Franciszek Brodniewcz) gra na fisharmonii i patrzy na obraz
wiszący przed nim na ścianie.
Napis: „Stefanja Rudecka, narzeczona Waldemara Michorowskiego, XII-go Ordynata
na Głębowiczach — zgasła przedwcześnie ".
W salonie ciotka ordynata (Mieczysława Ćwiklińska) z seniorem Michorowskim,
księciem Maciejem (Kazimierz Junosza-Stępowski). On czyta gazetę, a ona stawia kabałę.
— Ach, ta muzyka! Wyjątkowo wstałam dziś w dobrym humorze, a teraz znowu czuję,
że melancholia mnie ogarnia...
— To była ulubiona jej melodia...
— Dobrze, ale nie można tego grać przez trzy lata z rzędu!
— Cicho...
— Ja nie wiem, jak papa, ale ja czuję, że dostaję migreny...
Ordynat, wpatrując się intensywnie w obraz Stefci, gra i szepce: — Stefcia...
W tym momencie drzwi się otwierają i z tacą wchodzi służący. Patrzy na ordynata,
który na chwilę przestał grać i kilkakrotnie powtarza imię zgasłej przedwcześnie narzeczonej:
— Stefciu... Stefciu...
Służący smutnym wzrokiem patrzy na ordynata, potem na tacę, a gdy Waldemar
kontynuuje grę — wychodzi.
(„Ordynat Michorowski")
345876325.003.png
*
Wojciech Dzieduszycki przy fisharmonii — gra, po pewnym czasie przestaje, prostuje
się. Ten utwór, który swojej świętej pamięci narzeczonej grał ordynat był ongiś bardzo
modny. Nie trafił jednak nigdy na listę przebojów... W tamtych czasach nie istniała zresztą
żadna lista przebojów. A jednak w tym pałacu ta melodia była prawdziwym przebojem...
Podejmuje grę.
Przez ażurowe drzwi kaplicy wchodzi lokaj. Na srebrnej tacy niesie białą różę.
Podchodzi do siedzącego już w fotelu Dzieduszyckiego. Przed nim, tonący w kwiatach
„ołtarzyk" ku czci narzeczonej. Dzieduszycki wpina różę w ramę obrazu Stefci. Kontempluje
przez chwilę, po czym wraca na miejsce.
— Historia ta skończyła się tragicznie. A zaczęła się w pewien letni, słoneczny dzień...
*
Wszyscy pamiętamy moment poznania, kiedy to Stefcia bierze ordynata za praktykanta,
a ten nie wyprowadza jej z błędu. Potem podwieczorek, a po podwieczorku ta piękna scena...
Baronowa (ciotka Waldiego): — Może pani napije się kawy?
Stefcia: — Dziękuję pani.
Baronowa: — Tak? Nie?... Bardzo dobrze. No, to może zagra coś na fortepianie?
Stefcia: — Jeśli pani pozwoli, dawno już nie grałam.
Wstaje i wychodzi do drugiego salonu.
Baronowa: — Panna Rudecka jest świetną pianistką, dawała nawet lekcje.
Ordynat: — Wyobrażam sobie, że gra bardzo kiepsko.
Baronowa: —Dlaczego?
Ordynat: — Za ładna, ciociu, za ładna...
Baronowa: — Tak uważasz?
Piją kawę, słychać pierwsze takty muzyki. Zdumiona i zaciekawiona mina ordynata,
który aż odstawił filiżankę,.
Stefcia przy fortepianie, ordynat staje w drzwiach. Stefcia widzi ordynata w lustrze.
Ordynat staje za Stefcią:
— Ślicznie pani gra...
— Dziękuję.
— Czy pozwoli pani, że usiądę obok?
— Proszę, jest pan u siebie.
Ordynat siada przy Stefci.
— A nie przeszkadzam?
— To nieważne.
345876325.004.png
— A w lesie była pani taka swobodna i miła, a teraz zmraża mnie pani.
— Wobec pana Bujalskiego, praktykanta, mogłam być swobodna, teraz muszę
zachować dystans dzielący skromną nauczycielkę od samego pana ordynata.
Ordynat położył swoją dłoń na klawiszach obok ręki Stefci. Stefcia łagodnie:
— Nie mogę grać prawą ręką.
— Niech pani gra lewą. Wyręczę panią.
Grają wspólnie. On patrzy na nią, nagle sfałszował. Ona przestaje grać. Ordynat
usprawiedliwiająco:
— Pomyliłem się.
Stefcia spogląda na niego:
— Pan się pomylił od pierwszej chwili, panie ordynacie.
— Zrozumiałem. Przepraszam panią.
(„Trędowata")
*
Lokaj otwiera drzwi — długa amfilada pokoi, w głębi hrabia-cicerone wstaje od
fortepianu i zbliża się, przechodząc z jednego pokoju do drugiego.
W mieszkaniu dwu-, a nawet trzypokojowym wyjście z takiej sytuacji równoznaczne
było z wyjściem z domu. Natomiast w pałacu... oh... w pałacu liczono się zawsze, i to już
nawet w czasie budowy, z możliwością zaistnienia takich konfliktów. I między innymi
dlatego właśnie budowano tak wielką liczbę pałacowych wnętrz.
Wystarczyło przejść do innego skrzydła pałacu, ażeby z kimś niepożądanym nie spotkać
się przez długie, bardzo długie miesiące.
Ażeby pchnąć akcję naprzód trzeba było wydać bal, bal, który znakomicie ułatwiał
wprowadzenie dalszych powikłań i dalszych komplikacji...
*
Wirują pary. Mamy, ciocie, kuzynki komentują. Uwagę wszystkich zwrócił fakt, że
ordynat Michorowski, zwany poufale Waldim, już raz któryś tańczy zpanną Stefanią, a nie z
przeznaczoną mu hrabianką Barską.
Przerwa w tańcach. Do ordynata podchodzi hrabianką Bita i z troską powiada:
— Żal mi jej, zasługuje na to, aby ją traktować poważnie. Ożenić się z nią pan nie
może. Nie należy jej asystować, nie mając uczciwych zamiarów.
Waldi, po chwili zastanowienia:
— Przyrzekam, nie będę jej asystował, nie mając uczciwych zamiarów.
Tymczasem do Stefci, odpoczywającej w saloniku, podchodzi hrabia Barski. Zwraca się
do niej z nieskrywaną wyższością:
— Zapewne czuje się pani tu dość obco.
345876325.005.png
Stefcia zdumiona:
— Dlaczego?
— No, bo znalazła się pani, bądź co bądź, pośród najlepszego towarzystwa.
Stefcia niespeszona, ironicznie:
— Korzystam z tego. Uczę się dobrych manier i taktu w nawiązywaniu rozmowy.
Hrabia odchrząknął znacząco:
— Kto za wysoko mierzy, ten często chybia!
— Kogo pozory mylą, chybia zawsze!
W tym momencie podszedł do nich ordynat:
— O czym państwo tak dyskutują?
Stefcia:
— Przemiła rozmowa...
I odchodząc dodaje:
— Podziwiałam niezrównany dowcip pana hrabiego i lotność umysłu!
Hrabia: — Ta osóbka ma tupet!
Waldi oburzony: — O kim pan mówi?!
Hrabia prawie z obrzydzeniem: — O guwernantce!
— Panna Rudecka zasługuje na największy szacunek!
— Mówi pan o niej tak, jakby należała co najmniej do naszej sfery.
— Jest tego warta.
— Nie wchodzi się tak łatwo do naszego towarzystwa. Ta osoba będzie dla nas
zawsze... trędowata!
— Trędowata?... Co za niesmaczne określenie, drogi hrabio!
(„Trędowata")
*
Dalszy ciąg tej sceny rozgrywa się na balkonie, gdzie ordynat wyznaje Stefanii swą
miłość i ją namiętnie, choć wbrew jej woli, całuje.
*
Hrabia-cicerone wyłania się spośród dziwacznych liści, łodyg, kwiatów. Wędruje przez
palmiarnię.
— Jedne komplikacje pociągały za sobą całą lawinę następnych. A kiedy sprawy
wikłały się do tego stopnia, że nawet w pałacu zabrakło salonów, buduarów, hallów, wtedy w
odwodzie pozostawała jeszcze oranżeria, gdzie wdychając odurzającą woń egzotycznych
roślin można było ochłonąć od intryg... Czy jednak na długo?
345876325.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin