Kraszewski JI - 6 Królewscy synowie t.2.pdf

(715 KB) Pobierz
1036719598.001.png
JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI
KRÓLEWSCY SYNOWIE
POWIEŚĆ Z CZASÓW WŁADYSŁAWA HERMANA
I KRZYWOUSTEGO
TOM II
I
Zamknięty więźniem w tych izbach kruszwickiego zamku, w których szukał
po bitwie schronienia, nie wiedział Zbigniew nawet, co się działo dokoła, oprócz swej straży
milczącej nie widując nikogo.
Przygotowywał się, rozmyślał nad obroną swej sprawy, gdyby go badano, ale od króla nikt do niego
nie przyszedł, głucha cisza go otaczała. Zahoń towarzyszący mu trochę miał więcej swobody, lecz go
przynajmniej na podwórce wypuszczano, mógł też czasem coś posłyszeć i przynieść. Lecz wieści te
skąpe były. Wojska królewskie od zatrutych brzegów Gopła odciągnęły, obóz zwinięto, na grodzie
tylu tylko ludzi pozostało, ile do strzeżenia go było potrzeba. Na pobojowisku nad jeziorem dla
niedostatku wody i wielkiej ilości nie pogrzebionego trupa królewscy długo nie mogli pozostać.
Zgnilizna z ciał tylu śmiertelnymi wyziewy napełniała powietrze, z miasta nie pozostało nic oprócz
węgłów nie dopalonych i zamku, który ocalał; biskup nawet wyniósł się z tego pustkowia, jednego
kapłana tylko zostawiając przy kościele.
Zbigniewa jak prostego więźnia zaopatrywano w pierwsze do życia potrzeby, nie troszcząc się o nic
więcej, jak, by nie umarł z głodu. Strawę mu dawano tęż samą, co straży, nikt ani spytał, czy czego
nie potrzebuje. Dumnego królewicza więcej bolała ta wzgarda i zapomnienie, niżby może zemsta i
męczarnie wymyślne dręczyły. Cierpiał milczący, lecz w duszy zbierało się zemsty pragnienie. Od
wszystkich w świecie, nawet przez ojca był zapomniany. Zahoń pytany przynosił
mu zawsze prawie jednostajne wieści z ust straży pochwytane, osobiście go nie obchodzące — nikt
ani się zgłosił, ani spytał, ni dowiedział o niego. Zdawał się przeznaczonym na powolne gnicie w
tych murach, razem z trupami na Gople.
Upłynęło tak tygodni parę, gdy dnia jednego wpadł Zahoń z wiadomością, że na kruszwickim zamku
dla wody zepsutej i chorób między ludźmi załoga wytrwać nie może, zatem ją i ich gdzieś zapewne
indziej przesadzą. Dokąd? Zahoń się nie mógł dowiedzieć.
Jednego mroźnego ranku jesieni ujrzał Zbigniew przez drewniane okien
kraty, że konie z szop wyprowadzano i ludzie się krzątali żywo. Ruch na pustym zwykle i cichym
zamczysku był nadzwyczajny, radość jakaś nieznana brzmiała w głosach ludzi, bo wszystkim
szczęściem się wydawało uciec z tej pustki, w której oddychać było ciężko, żyć straszno i powolnie
konać musiał każdy, czując, jak zeń życie ucieka.
Wysłany Zahoń potwierdził, iż z Kruszwicy wyciągać mają. Zimny był
dzień, a królewicz odzieży innej nie miał nad tę, którą w dzień bitwy wdział na siebie. Gdy sotnik, co
mu miał towarzyszyć, wszedł do izby, zażądał Zbigniew kożucha na drogę. Dano mu prosty, nie
powleczony niczym, barani, zdjęty z któregoś z ludzi, bo innego dlań nie było. Koń też, na którym
miał podróż odbywać, z szerścią najeżoną, obrosły, dziki, niepańsko wyglądał. Podesłano kawał
sukna grubego, a sznury za wodze służyły. W podwórcu gęsta straż otoczyła Zbigniewa z oszczepami
w ręku i tak ruszyli za wrota. Pierwszy raz od pamiętnego dnia bitwy Zbigniew miał spojrzeć na
dzieło swoje. Z Kruszwicy nic prawie nie zostało. Tam, gdzie było miasteczko, ani jednej całej
chałupy ogień nie oszczędził, w kilku tylko miejscach powracające zbiegi sklecili ubogie szałasy.
Czarne zgliszcza szeroko zalegały stopy wzgórza, gdzieniegdzie sterczały na nich nie dogorzałe belki
i ściany.
Od jeziora wiatr przynosił woń jakąś straszną, która upajała i truła. Wody stały gęste i mętne,
gdzieniegdzie brudną pleśnią okryte. Nad nimi ptacy podlatywali, krzycząc żałośnie. Nigdzie
człowieka, bydlęcia, znaku życia — śmierć dokoła i zniszczenie.
Na zrytym końskimi kopytami pobojowisku trawa porosnąć nie miała czasu, czerniało nierówne,
poszarpane, świecąc gdzieniegdzie kośćmi, jak przez kruki i dzikiego zwierza odartymi.
Zbigniew, choć niewiele czucia miał, wzdrygnął się patrząc. Jakby
naumyślnie straż go powiodła kawał drogi wzdłuż tego pobojowiska mogiłami zasianego, na którym
czaszki pod kopyty końskimi chrupały zgniecione, ponad zagniłymi wody jeziora, pluszczącymi
skargą umarłych. Wiatr jakiś nagle zerwał
się od Gopła i świstał, jęczał, szumiał głosami dzikimi. Zahoń spuścił głowę, spojrzeć nie śmiał,
uszy sobie zatulił kołnierzem, drżał cały, zdało mu się, że duchy zabitych widzi przed sobą. Rad był
popędzić konia, ale straże wolno jechały, pospieszać nie dając.
Do Zbigniewa nikt nie mówił słowa, jechał sam z Zahoniem, jak
opuszczony, wzgardzony winowajca, którego na stracenie prowadzono. Sotnik Mrowiec, człek
prosty, raz czy dwa z ukosa na królewicza spojrzawszy, nie okazywał dlań dobrej woli ani się myślał
zbliżyć do niego. Zahoń go zagadywał
kilka razy, dokąd jechali, nie odpowiedział mu nic, tylko ramionami potrząsnął.
Zbigniew trwożyć się zaczynał. Drugiego dnia, gdy Zahoń próbował znów sotnika badać z pokorą,
prosty człek odrzekł szydersko:
— Nie bójta się, będzie wam dobrze! Kto się dostał w ręce naszego pana miłościwego, wojewody
Sieciecha, z rąk się jego żyw nie wydobędzie. Wy jemuście pod straż oddani, czego więcej chcieć?
Przykazanie jest, gdyby który uciekać chciał, oszczepem go!
Słyszał to Zbigniew, dreszcz poszedł po nim. Ani on, ani Zahoń kraju
otaczającego nie znali, odgadnąć więc nie mogli, dokąd ich prowadzono. Na noclegu, zza ściany
przysłuchując się ludzi rozmowie, Zbigniew pochwycił
nazwisko Gniezna kilkakroć powtórzone. Z tego się domyślił, że zapewne ich na gród ten
prowadzono. Skłonny do tłumaczenia sobie na dobre tego, co go spotykało, nabrał królewicz lepszej
myśli. W Gnieźnie prędzej żywą twarz zobaczyć, głos ludzki posłyszeć mogli. Przy kościele
znajdowali się księża liczni, do których Zbigniew uciec się miał nadzieję i przez nich coś może u
króla uzyskać.
Myśli różne snuły mu się zawczasu po głowie. Roił przez drogę całą. Zahoń, który w początkach
widział go ponurym i niemal zrozpaczonym, zdziwił się, gdy drugiego dnia zobaczył pana
uśmiechniętym, mrugającym oczyma,—dosyć żwawo i ochotnie zabierającym się do dalszej drogi.
Powolnie bardzo posuwał się ów orszak królewiczowski, wynędzniałe mając konie, słabych Ludzi.
Stawano ciągle na spoczynki, popasano często i długo nad miarę, na noclegi stawano zawczasu,
ruszano z nich późno. Nikomu widać spieszno bardzo nie było. Wreszcie nad wieczorem dnia
jednego pokazała się Lechowa góra i gnieźnieńskie zamczysko. Z dala już widać było bielejące
jaśniej mury kościoła, który teraz dopiero, po zniszczeniu owym za bezkrólewia po Mieszku i łupieży
czeskiej, odbudowywano. Zmierzchło zupełnie, nim się, powoli wlokąc, do okopów i bramy zamku
dostali.
Tu, dokoła grodu, cale inne niż w Kruszwicy było życie, ludu mnóstwo, wozów wieśniaczych po
drodze, pieszych i konnych żołnierzy na zamek i z zamku spieszących. Podwórce obszerne, do których
się dostali, pełne też były różnego tłumu. Wśród żołnierzy przesuwało się duchowieństwo, które w
części kościoła odrestaurowanej już nabożeństwo odprawiało; robotnicy też obcy, jak z odzieży
poznać było łatwo, do budowy i ozdoby świątyni sprowadzeni, w znacznej się liczbie kręcili. I języki
słychać było rozmaite wśród tłumu.
Gdy gromadka przybyła stanęła w dziedzińcu, wyszedł zaraz starosta
grodowy (castellan), człek stary, szubą okryty, w czapce ogromnej, za nim klucznik i inna czeladź,
aby przyjąć królewicza z rąk straży. Nikt mu jednak i głową nie skinął. Z konia zsiadłszy, pod strażą
iść musiał pieszo na tylną, część zamku, gdzie dlań izba stała gotowa jedna, a przed nią druga, w
której stróże pilnować go mieli. W oknach tej izby pustej, w której ledwie ławy brudne, stół
prosty, a w rogu tarczan był sianem przyrzucony, błon nawet na zimę nie wprawiono, tylko kraty
gęste i okiennice zasuwane.
Zawiedziono go tu, nie mówiąc doń, nie spytawszy o nic, ledwie nań patrząc, jak prostego
winowajcę, którego jutro tracić mają. Starosta drzwi i okien mocy próbował, stróżom wydał rozkazy
i poszedł precz, jak by Zbigniewa unikał.
Zahoń się musiał upominać o skórę na posłanie, o jadło po drodze głodnej, o ogrzanie izby zimnej.
Zbigniew milczał. Naniecono ognia trochę z mokrych gałęzi, który więcej dał dymu niż ciepła. Noc
zaszła ich słuchających świstu wichru, który szalał do rana, bijąc o ściany, wciskając się do środka,
mimo pozasuwanych okiennic.
Choć przyjęcie to złą wróżbą było dla królewicza, Zbigniew nie stracił
nadziei. Zahoń patrzał mu w oczy zdziwiony, przybity, nie rozumiejąc go, zbywany szyderstwy i
łajaniem. Jemu tu nie lepiej było, cudzo jeszcze i z ludźmi obcymi ciężko, bo się obchodzili z nim
ostro i surowo. Trzeciego dnia rano Zbigniew stał z twarzą rozjaśnioną, jak by mu się co
szczęśliwego zdarzyło, zawołał do siebie Zahonia i zburczał go za ponure wejrzenie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin