Kraszewski JI - 13 Jelita.pdf

(752 KB) Pobierz
1036721949.001.png
Józef Ignacy Kraszewski
JELITA
Panu Gracjanowi Ungrowi
wdzięczny autor
Drezno, 1 stycznia 1881
TOM PIERWSZY
I
Pora była jesienna, jeszcze letnim ciepłem ogrzana; na polach stały tam tylko nie
pozwożone do brogów i stodół kopy, gdzie duchowieństwo dziesięciny z nich swojej nie oddzieliło.
Mało który zagon pochylonym od wiatru i deszczów zbożem był okryty. Na skoszonych łąkach pasło
się bydło swobodnie, na ścierniach rozproszone czerniały owce. Wśród żółtych pól, pasami zorane
na przyszłą siejbę widać było role czarne, nad którymi ulatywało ptactwo szukające w świeżej ziemi
robaczego żeru.
Na niebiesiech jeszcze jesień nie rozwiesiła była szarych opon deszczowych, porozrywane
tylko obłoki przesuwały się po bladym błękicie, złotymi i pomarańczowymi bramowane pasami
słonecznych promieni. Wiejska cisza otulała osadę wielką, z dala lasami otoczoną.
Siedziała ona tu zakryta od napaści nieprzyjaciela, który tak często kraj niszczył i pustoszył, bo
nigdzie koło niej zgliszcz widać nie było, a chaty czas miały postarzeć w spokoju.
W pośrodku na wzgórzu, opasany wałem porosłym zielenią, a obwarowanym częstokołem,
rozsiadał się dwór duży, drewniany, z dachem wysokim. Brama wyższa jeszcze od niego wjazd
wskazywała. Stała ona teraz otworem.
W podwórzu dosyć pustym, wśród którego studnia z żurawiem i korytami najwidniejszą
była, rozłożyły się wozy jakieś, od których konie odprzęgano. Jezdni zsiadali, gwarno było i czeladzi
dużo, wybiegłszy z szop, kręciło się pospiesznie około dworu.
Włodarz miejscowy, w długiej opończy podpasanej rzemieniem, w czarnych skórzniach, z
twarzą ogorzałą, z długimi włosy spadającymi na ramiona, czapkę wysoką w ręku trzymając, w
drugim kij biały, zdawał się zajęty i zakłopotany ugaszczaniem przyjezdnych. Spadli tu widać
niespodziewani, bo wszystko się koło nich kręciło, potraciwszy głowy.
Dwór pański, który w podwórzu się rozglądał, wcale był wspaniały i znamionował
dostatniego człeka. Kilkudziesięciu zbrojnych w nie lada oręż, na koniach dobrych i strojnych,
wozów kilka, odzież czeladzi barwna, postawy dworu i żołnierza dumne a rzezkie mogły bodaj
udzielnego książątka w podróży kazać się domyślać.
Gospodarowało tu owo rycerstwo jakby w domu. Jeden, starszy widać nad orężnymi, do
włodarza nakazująco przemawiał, a ten, czapki nie nakładając, zafrasowany czeladź popędzał.
Trzeba było pomieścić ludzi i konie, na wypadek słoty kędyś pod dach zaciągnąć wozy, choć one
skórami ponakrywane były, w ostatku garść tę znużoną i zgłodniałą karmić i poić. Włodarza też głos
ochrypły a krzykliwy co chwila nawoływał parobków, a ci biegali, to i owo chwytając postraszeni.
Jeden pochwycił już był żuraw i, stanąwszy na zrębie studni, co rychlej wodę w koryta nalewał, bo
konie spragnione do suchych się cisnęły; drugi siano z szopy ciągnął. Rycerstwo nakrzykiwało i
klęło.
Ten sam ruch widać było przy dworze, którego drzwi wszystkie otworem stały i okna były
odsunięte. Lecz tu, oprócz czeladzi, przybyłych gości nie widać było.
W sieniach dwu zbrojnych spoczywało na ławie, żelazne hełmy pozdejmowawszy z głowy;
siedzieli znużeni, nic nie mówiąc do siebie. W izbie sąsiedniej, której drzwi nie zamknięte były,
tylko przywarte, dawał się słyszeć krok ciężki mężczyzny, który z wolna, dziwnie się jakoś poruszał.
Po tym chodzie znać było, jak by go droga odbyta nie uspokoiła i nie znużyła. Zbrojni, co słuchali
pode drzwiami, spoglądali czasem na siebie, jak by się pytali, co on robi.
W istocie ktoś tam się poruszał jakby bez myśli, a pod władzą uczucia, co nim miotało.
Szedł to żywo bardzo i jak by pędził za czymś, to stawał nieporuszony, to wlókł się, nogi za sobą
ciężkie pociągając. Ruchom tym towarzyszył to szczęk oręża, który musiał mieć na sobie, to dychanie
piersi zmordowanej. Czasami przysiadał ciężko na ławę. Słychać było uginające się pod nim suche
drzewo, to wstawał pospiesznie i biegał po izbicy, zbliżając się ku drzwiom samym i oddalając w
drugi koniec, skąd głucho stąpania dochodziły.
Orężna straż, ile razy się przysunął ku drzwiom, zdawała się gotować do powstania, a gdy się nie
doczekała pana, opadała znużona, swobodniej oddychając.
Tymczasem w podwórzu orszak pański zabierał się na nocny spoczynek, bo wieczór
nadchodził.
W chacie stojącej niedaleko dworu baby już roznieciły były ognisko wielkie, widne przez
drzwi roztwarte, którymi dym wilgotnych, nagle podpalonych polan wychodził kłębami. W drugiej
obok, gdzie łaźnia była, także parobcy co rychlej nakładali drzewo, aby dla podróżnych, choć późno,
kąpiel była gotowa.
Z wolna słońce blade spuszczało się, poza chmurami przeświecając ku zachodowi. Od wsi
dochodził teraz gwar i beczenia a ryk trzód, które z pastwisk powracały. Z dala u stawu kołatał
młyn. Stada kaczek sznurami i gromadami przeciągały na błota.
Z izby, po której się przechadzał przybyły pan czy gość, niekiedy przez okno odsunięte,
otwarte, pokazywała się głowa. Ile razy ona wyszła z tych ram, na ciemnym tle głębi izby, ci, co w
podwórzu stali, a ujrzeli ją — jak by po nich mrowie przechodziło, prostowali się, milkli, stawali
pokorni i gotowi na skinienie.
Była to głowa, która na lada ramionach siedzieć nie mogła, ni do lada kogo należeć. Pańskie oblicze,
groźne, straszne, piękne razem i trwogę wrażające. Dwoje oczów siwych, ale bladym wejrzeniem
zimnym przeszywających, nos orli, czoło wysokie, usta ściśnięte, policzki blade, zorane już bruzdami
trosk i lat. Dokoła włos bujny, siwiejący.
Z ust dziwnie złożonych, niby do uśmiechu i kąsania razem, duma, pycha, panowania siła i żądza
dyszeć się zdawały. Gdy wargi te zadrgały, a oczy im szarym blaskiem swym szklannym zawtórowały
— najmężniejszy poczuł trwogę, która czeladź na widok tego bladego oblicza
przejmowała.
Głowa ta wysuwała się nagle, jak popchnięta czymś ze środka, ale nie spoglądała na ludzi, co się nią
czuli zagrożeni — patrzała gdzieś w dal, jakby wyczekiwała i nasłuchiwała... Chwilę tak malowała
się na czarnym tle, z dwojgiem rąk silnych, spartych na zrębie okna, i ginęła w mroku.
Naówczas straż siedząca na ławie w sieni słyszała znowu chód niecierpliwy, chrzęst i stękanie...
Zmierzchać zaczynało, gdy z dala ziemia zadrgała, jakby od kopyt końskich.
Zbrojni ludzie u studni pozwracali oczy ku gościńcowi i głowa w oknie błysnęła. Stanęła, nie
chowając się długo do głębi. Rękę przyłożył nasłuchujący do ucha, czekał...
Słychać było kłusem nadjeżdżających, których za drzewy i budowlami widać jeszcze nie
było. Zbliżali się. Rozeznawali już w podwórzu nie tętent pędzonego stada, co się płosząc rozpędza,
ale mierzone kroki gromadki ludzi, których konie nawykły iść razem. Szczękało jakby żelazo. Chód
był ciężki.
Głowa w oknie poruszała się żywo, wychyliła więcej jeszcze. Zza opłotków ukazały się
żelazne hełmy spiczaste i dzid kilka. Patrzący znikł, odbiegłszy stanowiska.
Kilkanaście koni zmierzało ku wrotom otwartym. Przodem jechał w pięknej zbroi
czarnowłosy, silnie zbudowany mąż, na koniu ciężkim i spoconym. Żelazem był okryty na pół, choć w
podróży, obyczajem tych, co go nigdy nie zwykli byli zrzucać, aby ramion nie oduczać od rycerskiego
brzemienia. Za nim tuż pachole tarcz wiozło i miecz, a dalej zbrojni, wąsaci, zarośli, chłop w chłopa
ludzie dobrani a rośli, różnie pouzbrajani, pędzili na koniach postrojonych, jak kogo stało, w
rzemienne i mosiężne rzędziki.
Na tarczy, którą pachole wiozło, i na hełmie u tego, co przodem jechał, widać było znamię
zawołania, chustę białą, zwiniętą, ze spuszczonymi końcami. Po znaku tym ludzie w podwórzu
musieli się domyślać kogoś, bo między sobą żwawo szeptać zaczęli, rozstępując się i drogę wolną
czyniąc przyjezdnym.
Jadący na przedzie, zobaczywszy orszak u studni, trochę żywiej podjechał pod dwór i,
osadziwszy konia, zsiadł z niego nie troszcząc się oń, bo już pachole u cugli stało. Sam krokiem
pospiesznym wbiegł, ledwie na straż w sieni spojrzawszy, która, zobaczywszy go, powstała, i drzwi
do izby otworzył, gdzie w progu czekał nań wcześniej przybyły.
Ten, któregośmy siwą głowę tylko widzieli w oknie, stał teraz cały, czekając na gościa,
jeszcze z podróżnej zbroi nie rozdziawszy się, przy mieczu, głowę tylko mając od hełmu
wyswobodzoną, który na stole wśród izby rzucony świecił blaskiem, jaki okno nań ciskało.
Spojrzeli sobie w oczy i przybyły rękę wyciągnął ku siwemu gospodarzowi. Nie powiedzieli słowa
do siebie, oczyma mierząc się tylko.
— Bóg płać — głuchym, stłumionym głosem odezwał się wreszcie siwy mąż. — Bóg płać,
żeście przybyli. Sroga potrzeba była rozmowy...
Postąpili kilka kroków ku przodkowi wielkiej a pustej izbicy. Czysta ona była, ale snadź
dawno nie zamieszkiwana, bo w niej okrom niezbędnego sprzętu, ław i stołu, jakby wrosłego w
podłogę, nie było nic. Na stole hełm się świecił i dzban stał a kubek. Na ławie leżał płaszcz ciśnięty
od niechcenia.
— Biegłem, jakom mógł i co sił starczyło, do Pomorzan — począł teraz, hełm zdejmując i
czoło ocierając z potu przybyły. — Poseł wasz mi napędził strachu, bo mi na łeb spieszyć kazał do
was. Obawiałem się zastać tu co złego.
— I niceś tu dobrego nie zastał — odparł głosem drżącym siwy.
— Cóż? wojna? Krzyżacy znowu na karku. Nie nowina to — odezwał się gość. — Jeżeli ich
nie mamy, zawsze się ich spodziewamy. Rozejm pono wypowiedziany, więc już niszczą pewnie w
Mazowszu albo gdzie na granicy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin