Opowiadania (mandragora76).doc

(641 KB) Pobierz
Kir Bułyczow

Kir Bułyczow

Opowiadania

 

Czy mogę rozmawiać z Niną?

 

- Czy mogę rozmawiać z Niną?

- To ja, Nina.

- Tak? Dlaczego masz taki dziwny głos?

- Dziwny głos?

- Nie twój. Cienki. Jesteś czymś zmartwiona?

- Nie wiem.

- Może nie powinienem dzwonić?

- A kto mówi?

- Od kiedy przestałaś mnie poznawać?

- Kogo poznawać?

Głos był młodszy od Niny o dwadzieścia lat. A w

rzeczywistości głos Niny był od niej młodszy o pięć lat.

Jeśli się kogoś nie zna, to po głosie trudno odgadnąć jego

wiek. Głosy często starzeją się wcześniej niż ich

właściciele. Albo długo pozostają młode.

- No dobrze - powiedziałem. - Słuchaj, dzwonię do ciebie

poniekąd w pewnej sprawie.

- Pan chyba pomylił numer - powiedziała Nina. - Ja pana

nie znam.

- To ja, Wadim, Wadik, Wadim Nikołajewicz! Co się z tobą

dzieje?

- No właśnie! - Nina westchnęła, jakby żal jej było

kończyć rozmowę. - Nie znam żadnego Wadika i Wadima

Nikołajewicza.

Odczekałem chwilę, zanim wykręciłem ten numer jeszcze

raz. Zdaje się, że po prostu dodzwaniałem się gdzie indziej.

Moje palce nie chciały dzwonić do Niny. I wykręciły inny

numer. A dlaczego nie chciały?

Odszukałem na stole paczkę kubańskich papierosów. Mocnych

jak cygara. Robią je pewnie z obrzynków cygar. A jaką ja

mogę mieć sprawę do Niny albo poniekąd sprawę? Żadnej. Po

prostu chciałem się dowiedzieć, czy jest w domu. A jeśli jej

nie ma, to też niczego nie zmienia. Może być na przykład u

mamy. Albo w teatrze. Wieki całe nie była w teatrze.

Zadzwoniłem do Niny.

- Nina? - zapytałem.

- Nie, Wadimie Nikołajewiczu - odpowiedziała Nina. -

Znowu się pan pomylił. Jaki numer pan wykręca?

- 149-40-89.

- A mój to Arbat. Jeden - trzydzieści dwa - pięć trzy.

- Oczywiście - powiedziałem. - Arbat to cztery?

- Arbat to G.

- No cóż - powiedziałem. - Przepraszam, Nino.

- Proszę - powiedziała Nina. - I tak nic nie robię.

- Postaram się więcej do pani nie dzwonić - powiedziałem.

- Gdzieś się zaklinowało i dodzwaniam się do pani. Telefon

źle działa.

- Tak - zgodziła się ze mną Nina.

Odłożyłem słuchawkę.

Trzeba poczekać. Albo wykręcić setkę. Zegarynka. Coś się

tam połączy w zaplątanych liniach na centrali. I dodzwonię

się. "Dwudziesta zero zero" - powiedziała kobieta w

zegarynce. Nagle pomyślałem, że jeżeli jej głos nagrali

dawno, dziesięć lat temu, to ona wykręca "setkę", gdy jej

nudno, gdy jest sama w domu i słucha swojego młodego głosu.

A może ona umarła. Wtedy jej syn albo człowiek, który ją

kochał, wykręca "setkę" i słucha jej głosu.

Zadzwoniłem do Niny.

- Tak, słucham - powiedziała Nina młodym głosem. - To

znowu pan, Wadimie Nikołajewiczu?

- Tak - powiedziałem. - Najwidoczniej nasze telefony

połączyły się na amen. Tylko niech się pani nie gniewa,

niech pani nie myśli, że ją żartuję. Bardzo uważnie

wykręcałem numer.

- Oczywiście, oczywiście - powiedziała szybko Nina. -

Nawet przez chwilę tak nie pomyślałam. Bardzo się panu

spieszy Wadimie Nikołajewiczu?

- Nie - powiedziałem.

- Ma pan ważną sprawę do Niny?

- Nie, po prostu chciałem się dowiedzieć, czy jest w

domu.

- Stęsknił się pan?

- Jakby to pani powiedzieć...

- Rozumiem, jest pan zazdrosny - powiedziała Nina.

- Pani jest zabawna - powiedziałem. - Ile pani ma lat?

- Trzynaście. A pan?

- Czterdzieści kilka. Jest między nami grubaśny mur z

cegieł.

- I każda cegla to jeden miesiąc, prawda?

- Nawet jeden dzień może być cegłą.

- Tak - westchnęła Nina. - Wtedy to naprawdę gruby mur. O

czym pan teraz myśli?

- Trudno powiedzieć. W tej chwili o niczym. Przecież

rozmawiam z panią.

- A gdyby miał pan trzynaście lat albo nawet piętnaście,

moglibyśmy się poznać - powiedziała Nina. - To by było

bardzo śmieszne. Powiedziałabym: "Niech pan przyjedzie jutro

wieczorem pod pomnik Puszkina. Będę na pana czekać punkt

siódma". I byśmy się nie rozpoznali. Gdzie się pan spotyka z

Niną?

- Jak kiedy.

- I pod Puszkinem?

- Niezupełnie. Jakoś tak wyszło, że spotykaliśmy się pod

"Rosją".

- Gdzie?

- Pod kinem "Rosja".

- Nie znam.

- No, na Puszkińskiej.

- I tak nie wiem. Pan pewnie żatruje. Dobrze znam plac

Puszkina.

- Nieważne - powiedziałem.

- Dlaczego?

- To było dawno.

- Kiedy?

Dziewczynka nie chciała odkładać słuchawki. Z jakiegoś

powodu z uporem ciągnęła rozmowę.

- Jest pani sama w domu? - zapytałem.

- Tak. Mama jest na wieczornej zmianie. Pracuje jako

pielęgniarka w szpitalu. Zostanie na noc. Mogłaby wrócić

jeszcze dzisiaj, ale zostawiła w domu przepustkę.

- Aha - zgodziłem się. - Dobrze, kładź się spać,

dziewczynko. Jutro idziesz do szkoły.

- Powiedział pan to jak do dziecka.

- Nie, coś ty, rozmawiam z tobą jak z dorosłą.

- Dziękuję. Tylko sam niech się pan kładzie o siódmej. Do

widzenia. I niech pan więcej nie dzwoni do tej swojej Niny.

Bo znowu się pan do mnie dodzwoni. I obudzi mnie, małą

dziewczynkę.

Odłożyłem słuchawkę. Potem włączyłem telewizor i

dowiedziałem się, że pojazd księżycowy przeszedł odcinek 337

metrów. Pojazd księżycowy pracował, a ja się obijałem.

Postanowiłem, że ostatni raz zadzwonię do Niny po

jedenastej. Całą godzinę zajmowałem się głupstwami.

Zdecydowałem, że jeśli jeszcze raz trafię na dziewczynkę, to

od razu odłożę słuchawkę.

- Wiedziałam, że pan jeszcze raz zadzwoni - powiedziała

Nina, gdy odebrała telefon. - Tylko niech pan nie odkłada

słuchawki. Strasznie się nudzę, słowo honoru. I nie mam co

czytać i za wcześnie na spanie.

- No dobrze - powiedziałem. - Rozmawiajmy. Dlaczego pani

jeszcze nie śpi? Już późno.

- Dopiero ósma - powiedziała Nina.

- Późni się pani zegarek - powiedziałem. - Już prawie

dwunasta.

Nina roześmiała się. Miała ładny, miękki śmiech.

- Strasznie chce się pan mnie pozbyć - powiedziała. -

Teraz październik, dlatego zrobiło się już ciemno i wydaje

się panu, że to noc.

- Teraz pani żartuje? - zapytałem.

- Nie, ja nie żartuję. Nie tylko zegarek, ale i kalendarz

panu kłamie.

- Dlaczego kłamie?

- Zaraz mi pan powie, że u pana jest nie październik,

tylko luty.

- Nie, grudzień - powiedziałem. I z jakiegoś powodu sam

sobie nie uwierzyłem, spojrzałem na gazetę leżącą obok, na

kanapie. Dwudziesty trzeci grudnia - było napisane pod

nagłówkiem.

Pomilczeliśmy trochę, miałem nadzieję, że ona zaraz powie

"Do widzenia". Ale ona nagle zapytała:

- Jadł pan kolację?

- Nie pamiętam - powiedziałem szczerze.

- To znaczy, że nie jest pan głodny.

- Nie, nie jestem.

- A ja jestem głodna.

- W domu nie ma nic do jedzenia?

- Nic! - powiedziała Nina. - Pusto jak wymiótł.

Śmiesznie, co?

- Nawet nie wiem, jak pani pomóc - powiedziałem. -

Pieniędzy też nie ma?

- Są, ale bardzo mało. I wszystko jest już zamknięte. A

poza tym co by można kupić?

- No tak - zgodziłem się. - Wszystko już zamknięte. Chce

pani, to zajrzę do lodówki, zobaczę, co mam?

- Ma pan lodówkę?

- Starą - powiedziałem. - "Siewier". Zna pani taką?

- Nie - powiedziała Nina. - A jeśli pan coś znajdzie, to

co potem?

- Potem? Złapię taksówkę i podwiozę pani. A pani zejdzie

na podwórko i weźmie.

- A daleko pan mieszka? Bo ja na Siwcewom Wrażku, 15/25.

- A ja na Mosfilmowskiej. Przy Lenińskich Górach. Za

uniwersytetem.

- Znowu nie wiem. Ale to nieważne. Dobrze pan to

wymyślił, dziękuję panu. A co pan ma w lodówce? Ja tylko tak

pytam, niech pan sobie nie myśli.

- Żebym to ja pamiętał - powiedziałem. - Zaraz przeniosę

telefon do kuchni i zobaczymy.

Przeszedłem do kuchni, a sznur od telefonu ciągnął się za

mną jak żmija.

- No więc - powiedziałem - otwieram lodówkę.

- Może pan nosić telefon ze sobą? Nigdy o takim nie

słyszałam.

- Oczywiście, że mogę. A pani telefon gdzie stoi?

- W przedpokoju. Wisi na ścianie. No i co ma pan w

lodówce?

- To znaczy, tak... co my tu mamy w tej torebce? Jajka,

nic ciekawego.

- Jajka?

- Aha, kurze. O, chce pani, przyniosę kurę? Nie, to

francuska, mrożona. Zanim ją pani ugotuje, zgłodnieje pani

na dobre. I mama wróci z pracy. Wezmę lepiej kiełbasę. Albo

nie, znalazłem marokańskie sardynki, sześćdziesiąt kopiejek

za puszkę. Mam do nich pół słoika majonezu. Słyszy pani?

- Tak - powiedziała Nina cichutko. - Dlaczego pan tak

żartuje? Najpierw chciałam się roześmiać, ale potem zrobiło

mi się smutno.

- A to dlaczego? Naprawdę pani tak zgłodniała?

- Nie, pan wie.

- Co wiem?

- Wie pan - powiedziała Nina. Przez chwilę milczała,

potem dodała: - No i dobrze! Niech mi pan powie, ma pan

czerwony kawior?

- Nie, ale za to mam filety z pałtusa.

- Nie trzeba, wystarczy - powiedziała Nina twardo. -

Zmieńmy temat. Już wszystko zrozumiałam.

- Co zrozumiałaś?

- Że pan też jest głodny. A co pan widzi z okna?

- Z okna? Domy, fabrykę lalek. Akurat wpół do dwunastej.

Koniec zmiany. Sporo dziewcząt wychodzi z portierni. Poza

tym widzę jeszcze "Mosfilm". I straż pożarną. I kolej. O,

właśnie jedzie pociąg.

- I widzi pan to wszystko?

- No tak, pociąg jedzie daleko. Widać tylko łańcuszek

ogników, okien!

- No i kłamie pan!

- Nie należy tak rozmawiać ze starszymi - powiedziałem. -

Nie mogę kłamać. Mogę się mylić. A więc gdzie się pomyliłem?

- Pomylił się pan mówiąc, że widzi pan pociąg. Nie można

go zobaczyć.

- A co on niewidzialny, czy co?

- Widzialny, tylko okna nie mogą się świecić. No i w

ogóle, pan nie wyglądał przez okno.

- Dlaczego? Stoję przy samym oknie.

- A pali się u pana w kuchni światło?

- Oczywiście. Przecież po ciemku nie zaglądałbym do

lodówki. Spaliła mi się w niej żarówka.

- No i proszę, już trzeci raz pana przyłapałam.

- Nina, kochanie, wytłumacz mi, na czym mnie przyłapałaś?

- Jeśli patrzy pan przez okno, to odchylił pan

zaciemnienie. A jeśli odchylił pan zaciemnienie, to zgasił

pan światło. Zgadza się?

- Nie zgadza się. Po co mi zaciemnienie? Wojna czy co?

- Ojejej! Jak można się tak zapomnieć! A co, może pokój?

- No, jak rozumiem, Wietnam, Bliski Wschód... Ja nie o

tym.

- Ja też nie o tym... Chwileczkę, czy pan jest kaleką?

- Na szczęście, wszystko mam na swoim miejscu.

- Ma pan broń?

- Jaką broń?

- To dlaczego nie jest pan na froncie?

Właśnie w tym momencie zacząłem podejrzewać coś

niedobrego. Wyglądało na to, że dziewczynka robi sobie ze

mnie żarty. Ale była przy tym tak naturalna i poważna, że

omal mnie nie przestraszyła.

- Na jakim froncie powinienem być, Nino?

- Na najzwyklejszym. Gdzie są wszyscy. Gdzie tata. Na

froncie niemieckim. Mówię poważnie, nie żartuję. To pan tak

dziwnie ze mną rozmawia. A może pan nie kłamie o kurze i

jajkach?

- Nie kłamię - powiedziałem. - I żadnego frontu nie ma.

Może ja naprawdę do pani przyjadę?

- Ale ja naprawdę nie żartuję! - prawie krzyknęła Nina. -

I niech pan też przestanie. Na początku to było ciekawe i

wesołe. A teraz zrobiło się jakoś dziwnie. Przepraszam. To

tak jakby pan nie udawał, tylko mówił prawdę.

- Słowo honoru, dziewczynko, że mówię prawdę -

powiedziałem.

- Nawet się przestraszyłam. Nasz piec prawie nie grzeje.

Jest mało drzewa. I ciemno. Tylko kaganek. Dzisiaj nie ma

światła. I strasznie mi się nie chce siedzieć samej.

Powkładałam na siebie wszystkie ciepłe rzeczy.

I w tym momencie ostro i jakoś tak gniewnie powtórzyła

pytanie:

- Dlaczego nie jest pan na froncie?

- Na jakim ja mogę być froncie? - Rzeczywiście, żarty

zaszły za daleko. - Jaki może być front w siedemdziesiątym

drugim roku!

- Śmieje się pan ze mnie?

Głos znowu zmienił ton, stał się nie dowierzający,

malutki, trzy wierszyki od podłogi. I przed moimi oczami

pojawił się niesamowity, zapomniany już obrazek: to, co

działo się ze mną wiele, trzydzieści albo więcej lat temu.

Gdy ja też miałem dwanaście lat. A w pokoju stała burżujka.

A ja siedzę na kanapie z podwiniętymi nogami. I pali się

świeczka, a może to była lampa naftowa? A kura wydaje się

nierealnym, bajkowym ptakiem, który jedzą tylko w

powieściach. Chociaż ja wtedy nie myślałem o kurze...

- Dlaczego pan zamilkł? - zapytała Nina. - Niech pan

lepiej mówi.

- Nino - powiedziałem. - Jaki mamy teraz rok?

- Czterdziesty drugi - powiedziała Nina.

Zacząłem układać sobie w głowie kawałeczki

niedorzeczności, które były w jej słowach. Nie zna kina

"Rosja". I numer telefonu ma tylko sześć cyfr. I to

zaciemnienie...

- Nie mylisz się? - zapytałem.

- Nie - powiedziała Nina.

Wierzyła w to, co mówiła. A może głos mnie oszukał? Może

ona nie ma trzynastu lat? Może to czterdziestoletnia

kobieta, która zachorowała jeszcze wtedy, będąc dziewczynką

i wydaje się jej, że została tam, gdzie wojna.

- Niech pani posłucha - powiedziałem spokojnie. Przecież

nie odłożę słuchawki. - Dzisiaj jest dwudziesty trzeci

grudnia 1972 roku. Wojna skończyła się dwadzieścia siedem

lat temu. Wie pani o tym?

- Nie - powiedziała Nina.

- Wie pani. Jest godzina dwunasta. No, jak ja mam to pani

wytłumaczyć?

- Dobrze - powiedziała Nina pokornie. - Ja też wiem, że

nie przywiezie mi pan tej kury. Powinnam się domyślić, że

francuskich kur nie ma.

- Dlaczego?

- Bo we Francji są Niemcy.

- We Francji od dawna nie ma żadnych Niemców. Chyba że

turyści. Ale niemieccy turyści przyjeżdżają również do nas.

- Jak to? Kto ich wpuszcza?

- A dlaczego mielibyśmy ich nie wpuszczać?

- Tylko niech mi pan nie próbuje wmówić, że fryce nas

zwyciężą. Pan pewnie jest szkodnikiem albo szpiegiem.

- Nie, pracuję w RWPG, w Radzie Wzajemnej Pomocy

Gospodarczej. Zajmuję się Węgrami.

- No i znowu pan kłamie! Na Węgrzech są faszyści.

- Węgrzy dawno temu przepędzili swoich faszystów. Węgry

są republiką socjalistyczną.

- Ojej, a już się bałam, że pan naprawdę jest

szkodnikiem. A pan to wszystko wymyśla. Nie, niech pan nie

zaprzecza. Lepiej niech pan opowie, jak będzie potem. Niech

pan wymyśli, co pan chce, żeby tylko było dobrze. Proszę. I

przepraszam, że tak niegrzecznie z panem rozmawiałam. Po

prostu nie zrozumiałam.

Przestałem się sprzeczać. Jak to wy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin