Agnieszka Głowacka
Dmuchawce
NSB
Do najpiękniejszych cnót człowieka należy zdolność przebaczania. Zemsta niszczy zarówno wroga, jak i nas samych, nas samych o tyle groźniej, że pustoszy naszą duszę, gdy wrogowi możemy odpłacić tylko szkodą cielesną. Przebaczenie nas pomnaża.
Jan Parandowski
Środek lata na wsi to czas największej krzątaniny. Zbieranie siana, przygotowania do żniw, robota przy inwentarzu, to wszystko sprawiało, że kto tylko mógł, pomagał w gospodarstwie. Każdy znał swoje obowiązki, a było ich co niemiara. Dorośli nie interesowali się zbytnio, w co bawią się ich małe pociechy, byleby nie szły same do lasu, ani nad rzekę i nie zaglądały do studni. Najważniejsze zaś, by nie sprawiały kłopotu. I bez nich było dużo do zrobienia.
Na szczęście dzieci wiejskie same umiały znaleźć sobie zabawę. Grały w piłkę, bawiły się z kotami i psami, te nieco starsze ganiały rowerami po wiejskiej drodze, maluchy zaś bawiły się w rozsianych tu i ówdzie stertach żwiru, nawiezionego przez ich rodziców na wszelakie budowy.
Dwoje dzieci z sąsiadujących ze sobą gospodarstw siedziało tego dnia za stodołą. Dziewczynka – na oko siedmioletnia i chłopczyk starszy o dwa lata, bawili się w trawie, dmuchając w biały puch letnich dmuchawców, które wyjątkowo obrodziły na ugorze. Ważne było, by dmuchnąć tak, aby cały puch zerwał się z łodygi za pierwszym razem. Dziewczynka mocno przyłożyła się do wyznaczonego przez kolegę zadania, ale tylko nieliczne dmuchawce udało jej się ogołocić słabym podmuchem z młodych płuc. Za to jemu udawało się bezbłędnie za każdym razem. Nie ukrywał z tego powodu swojej dumy.
– Nie masz siły czy co? – pokpiwał z niej.
Starała się więc jeszcze bardziej, nabierając mocno powietrza, ale osiągnęła tylko tyle, że zakręciło jej się w głowie od nadmiaru tlenu. Zauważyła za to, że chłopczyk oszukuje. Dmuchał mocno w dmuchawiec, a gdy widział, że jednak nie cały puch zamierza odpaść z łodygi, nabierał ponownie powietrza i dmuchał przeciągle raz jeszcze. Nabranie powietrza trwało ułamek sekundy, ale mimo to mała dostrzegła oszustwo.
– Ależ! – zawołała. – Widziałam! Oszukujesz!
– Wcale nie – oburzył się. – Jesteś zazdrosna, że ty tak nie potrafisz, ot co. Jak nie chcesz, to możemy przestać się w to bawić, ale i tak wygrałem – zaznaczył podnosząc się z klęczek.
Dziewczynka nie chciała się z nim sprzeczać. Był starszy i należało mu ustąpić. Wiedziała swoje, ale wolała zachować to dla siebie. Dla niej taka nieuczciwa gra się nie liczyła. Skoro oszukiwał, to ona była zwyciężczynią. Nie musiała mówić o tym na głos, wystarczyło, że sama miała tego świadomość.
– Idziemy do domku na lipie – rozkazał.
Posłusznie podreptała za kuzynem.
– Wiesz, znalazłem u mojej siostry w szafce taką książkę – oznajmił, gdy znaleźli się w chłodnym cieniu, jaki dawały gałęzie starej lipy rosnącej nieopodal ich domostw. – Nazywa się Sztuka Kochania. Są tam różne ciekawe rzeczy na temat współżycia ludzi.
Dziewczynce słowo współżycie kojarzyło się ze zgodnym życiem w grupie ludzi. Chłopczyk jednak miał dziwnie tajemniczą minę. Wspięli się do domku zbitego z desek na dwóch rozłożystych gałęziach drzewa.
– Współżycie to seks – powiedział.
– Co?
– Seks. Dwoje ludzi się ze sobą kocha, no wiesz, a potem mają dzieci.
– Wielu ludzi się kocha – wzruszyła ramionami. – Mój brat na przykład kocha tę rudą z domu na początku wsi, a mama mówi, że...
– Aleś ty głupia – skwitował jej opowieść. – Nie kochać kogoś, ale sypiać ze sobą. Jak mąż i żona.
Dziewczynka niewiele słuchała. Patrzyła, jak mrówka dzielnie dźwiga na grzbiecie jakiś patyczek, pnąc się po pniu w górę drzewa. Ciekawe po co lazła w górę, przecież nie miała tam mrowiska. Może zabłądziła?
Chłopczyk rozzłościł się, że go nie słuchała. Chciał zabłysnąć przed młodszą kuzynką mądrościami zarezerwowanymi tylko dla dorosłych, a ona, głupia, kompletnie go ignorowała.
– Pobawimy się w klasy? – zapytała znienacka, doprowadzając go do jeszcze większej złości tym brakiem zrozumienia dla jego wywodów.
– Sama baw się w klasy, jak jesteś taka dziecinna!
– Nie jestem dziecinna – obruszyła się. – I nie muszę czytać żadnych głupich książek, by wiedzieć, że wszystkie małżeństwa śpią ze sobą po ślubie! Chociaż... – na jej buzi odmalowało się zamyślenie – kiedyś u Borkowskich widziałam, jak pan Borkowski spał na jednym łóżku z panią Basią, a ona wcale nie jest jego żoną.
– Jednak jesteś dziecinna. Nie wystarczy jedynie spać. Trzeba uprawiać seks. Być nago, dotykać swoich tyłków, całować się, wiesz, takie rzeczy. O tym właśnie jest ta książka.
Dziewczynka zgłupiała. Nie pamiętała, żeby jej rodzice kiedykolwiek sypiali nago. To było... obrzydliwe! Skrzywiła się.
– Musiałeś coś pokręcić. Jak można nie wstydzić się być nago?
– Można. Zobaczysz – zaśmiał się chłopczyk. – Ty też tak będziesz, jak dorośniesz.
– Nigdy nie rozbiorę się do naga przed żadnym facetem! – stwierdziła stanowczo.
– Rozbierzesz, rozbierzesz. Jeszcze będziesz chciała, żeby to on cię rozbierał. – Jego szyderczy śmiech zaczynał działać jej na nerwy.
– No to ożenię się z takim, który nie będzie chciał, żebym się rozbierała! – Była bliska łez. Zaczęła schodzić po konarach lipy. Głos chłopca doścignął ją, gdy była już u podnóża drzewa.
– Więc twój mąż poszuka sobie innej!
– Nieprawda!
– Ależ tak! Facet zawsze odchodzi do innej kobiety, gdy nie dostaje od żony tego, czego chce!
– Jesteś głupi! – odgryzła się. – Mam dość tych twoich opowieści o dorosłym życiu. Skąd ty możesz wiedzieć, jak to jest być dorosłym, skoro sam masz tylko dziewięć lat?! I wiesz co? Nie będę już więcej ćwiczyć z tobą całowania z języczkiem! Całowanie powinno się robić z narzeczonym, a nie z kuzynem. Nauczę się, jak będę miała narzeczonego! I dorosła też nauczę się być wtedy, gdy dorosnę. Teraz chcę się bawić! Ale nie z tobą, bo ty jesteś... ty jesteś... – nie dokończyła, tylko pognała w kierunku gospodarstwa swoich rodziców.
– Ewka, zaczekaj! – wołający ją głos kuzyna gonił ją do samej furtki jej podwórka. Dziewczynka zupełnie go zignorowała.
W domu nie było nikogo. Rodzice byli zajęci na łące. Kiedyś sianokosy trwały dłużej, ale teraz, kiedy tata kupił urządzenie do zbierania siana, było o wiele łatwiej, powinni byli skończyć do niedzieli.
Dziewczynka włączyła telewizor. Telewizja polska nadawała właśnie szósty odcinek serialu „Czterej pancerni i pies". Janek Kos uśmiechał się z czarnobiałego ekranu. Był taki śliczny. Jak dorosnę – pomyślała – mój mąż będzie wyglądał równie przystojnie. – Ponownie przypomniała sobie niedorzeczności, jakie wygadywał jej starszy kuzyn. – I będzie taki dobry, że nigdy mnie nie zostawi dla żadnej innej kobiety – postanowiła – bo będę najlepszą żoną na świecie.
Dzień urodzin jest na swój sposób wyjątkowy. Przecież to wielkie święto dla rodziny, przyjaciół, wreszcie dla samej jubilatki. Miłe drobiazgi, upominki, serdeczne życzenia stu lat w szczęściu i zdrowiu. Wspomnienia, snucie dalszych planów na przyszłość, to nieodłączna część tego dnia.
Dla Ewy dzień jej trzydziestych urodzin przyniósł przygnębienie. Już nie było dwójki z przodu. Pamiętała, jak czekało się na upragnioną osiemnastkę, która otwierała drogę do dorosłości, jak po niej przyszła dwudziestka, dosłownie szczyt marzeń, przypieczętowanie tej dorosłości. Dziś dwójka kojarzyła się jej z czymś młodzieńczym, radosnym, wręcz beztroskim niekiedy, chociaż Ewa od dawna była kobietą zamężną, matką dwóch całkiem sporych córek. Zastąpiła ją bolesna trójka, w szkole stopień dostateczny, czyli ni tak ni siak.
Ciężar tej cyfry ciążył Ewie przez cały dzień i nie rozwiał go prezent od męża – kolczyki z czarnego srebra, ani sms-y z życzeniami od przyjaciół. Mówią, że w chwili śmierci staje człowiekowi przed oczyma całe życie. Ewa, chociaż wcale tego nie pragnęła, cały dzień dokonywała podsumowania swoich trzydziestu lat. Trzydzieści lat! Nie czuła się staro, o nie! Mimo ustabilizowanego życia, doskonałej pracy na kierowniczym stanowisku w firmie projektowej, urządzonego własnego mieszkania, pełnego rodzinnego ciepła, męża i dzieci, nadal była kobietą z błyskiem w oku, z charakterkiem i olbrzymim temperamentem. Była ładna, zgrabna i wysoka. Miała miły wyraz twarzy, który nadawały jej wielkie niebieskie oczy otoczone woalką długich rzęs i lekko zadarty nosek. Brązowe włosy sięgające jej do ramion, Ewa zwykła nosić rozpuszczone, jednak w takim dniu, jak dziś, kiedy wiosenne porządki ruszyły pełną parą, związała je w zabawne kucyki. Nie wyglądała na swój wiek. Ci, którzy jej nie znali, brali ją za dwudziestosześcio-, siedmioletnią kobietę. I choć Ewa zaszufladkowała się już dawno jako typowa mamuśka z obowiązkami, to jednak ta trzydziestka do niej nie pasowała.
Ewa zacisnęła zęby. Trudno, pomyślała, przecież nic na to nie poradzę, że czas upływa. Lepiej skupić się na kolejnej dekadzie, przeżyć ją nie gorzej niż tę poprzednią, postanowiła. Rozmarzyła się. Ciekawe, co przyniesie kolejne dziesięć lat? W końcu nie ma o co kruszyć kopii. Dziesięć minionych lat to jedna trzecia jej życia. Miało prawo wydarzyć się wiele rzeczy, tych nieprzyjemnych, o których wolałaby na zawsze zapomnieć i tych miłych, które na zawsze pragnęła pozostawić w sercu, choć i o nich wspomnienie z czasem blakło.
Rozwód po krótkim burzliwym i nieudanym małżeństwie zawartym z powodu przypadkowej ciąży, ukończenie szkoły policealnej, praca zawodowa w paru firmach, kilka przelotnych romansów, znajomość z Tomkiem i ślub, własne mieszkanie, długo planowane, oczekiwane i upragnione narodziny drugiego, wspólnego dziecka, rozpoczęcie studiów, zdobycie pozycji kierowniczej w firmie projektowej Pro-Wap – w zasadzie nie sposób mówić o porażce. Ewa miała wiele powodów do dumy. Dużo osiągnęła w życiu i wciąż nie powiedziała ostatniego słowa. Kariera zawodowa stała przed nią otworem, dzieci rosły jak na drożdżach, były zdolne i utalentowane.
– Mają to po mamusi – żartował często Tomek.
Ewa kochała męża całym sercem. Nie zastanawiała się nad powodami tej miłości. Była ona spontaniczna. Tomek był wspaniałym mężem, chociaż i do ich mieszkania zaglądały czasem czarne chmury. Nigdy jednak nie kłócili się ze sobą długo, chociaż to Tomek przeważnie wyciągał rękę na pojednanie. Ewa była bowiem zbyt zawzięta w swej złości i niezwykle pamiętliwa. Za zło jej wyrządzone odpowiadała trzykrotnie większym.
Stanowili prawdziwą rodzinę. Córkę Ewy z pierwszego małżeństwa, jedenastoletnią Olę, Tomek traktował jak własną, nawet może był bardziej pobłażliwy w stosunku do niej niż do ich wspólnej córeczki, czteroletniej Ewelinki. Ewa szanowała go za to i była dumna z męża. Może czasem nie był słodki i miły, ale Ewa tłumaczyła to jego kłopotami w interesach. Miał dziwny charakter – frustracje wyładowywał na niej, czepiał się czasem o byle co i wszczynał kłótnie o błahostki, które dzień wcześniej wcale mu nie przeszkadzały, a to, że stół nie jest starty, choć to on odszedł od niego ostatni i nakruszył najwięcej, a to, że talerze nie są pozmywane od razu po śniadaniu, chociaż ona nawet nie tknęła jedzenia, tylko popędziła do pracy, a to, że w łazience suszy się za dużo prania, by za chwilę narzekać, że zbyt rzadko pierze jego skarpetki.
Parę tygodni temu, wracając razem po pracy, skręcili samochodem w leśną dróżkę. Czasem tak robili, by nie popaść w rutynę w ich małżeństwie.
– Dla ciebie seks ma sens wtedy – zarzucał jej często Tomek – gdy założysz koszulę do ziemi, zgasisz światło i szczelnie przykryjesz się kołdrą! W dodatku, jeśli sam cię nie zaczepię, nigdy pierwsza nie wykażesz się inicjatywą.
Jednak jej odpowiadała rutyna, wypracowana przez lata, sądziła, że to dobrze, że są razem tak długo. Dawało to poczucie bliskości i pewności co do partnera. Wiedzieli, jak się za siebie zabrać, gdzie pocałować. W dodatku spokój małżeńskiej sypialni był ich spokojem, ich intymną bliskością. Ewa nie potrzebowała dodatkowych doznań czy podniet, ani ekwilibrystycznych wygibasów. Jednak dla Tomka gotowa była uprawiać miłość nawet w samochodzie w lesie. W końcu, czyż nie tak robią nastolatki? Ale Ewa już od dawna nie była nastolatką i nie widziała większego sensu w urozmaicaniu ich małżeńskiego pożycia przy pomocy stresujących wypadów do lasu. Jej faktycznie wystarczała sypialnia i wieczorowa pora, która w dodatku z uwagi na dzieci i tak była jedynym możliwym wyborem.
Spędzili kilka całkiem upojnych godzin w samochodzie. Wrócili późno do domu.
– Kładź się spać, Ewuniu – zaproponował Tomek. – Nic już dzisiaj nie rób.
Na drugi dzień, po jej powrocie z pracy, mąż wszczął Ewie awanturę.
– Na twoich talerzach w zlewie można znaleźć jadłospis z całego minionego tygodnia! – wyjął łyżkę ze zlewu. – Proszę bardzo! Sos! Kiedy to jedliśmy sos? – udał wielkie zamyślenie – Przedwczoraj? – Rzucił łyżkę na stos brudnych naczyń.
– To są tak samo twoje talerze – próbowała tłumaczyć.
Tomek nie słuchał. Wyszedł z domu, zamykając z trzaskiem drzwi.
Po chwili Ewa usłyszała zapalający się silnik samochodu. Rozpłakała się. Wiedziała, że mąż wróci w najlepszym przypadku koło północy. Pewnie znowu coś mu nie wyszło w interesach, pomyślała. Zawsze się tak zachowywał, gdy brakowało mu pieniędzy. A przecież mógłby się przed nią otworzyć, zwierzyć ze swoich zmartwień, przecież była jego żoną. Ostoją pełną ciepłą, kochającą i gotową kochać jeszcze mocniej. Czuła się strasznie wobec tej jawnej niesprawiedliwości z jego strony. Przecież mogła wcale nie gotować. Nie byłoby problemu brudnych naczyń. Mogła też nie chodzić do pracy, zająć się domem i biegać bez końca ze ścierką po mieszkaniu. Skąd w takim razie miałaby pieniądze? Szemrane interesy męża czasem dawały duży zysk, czasem pociągały olbrzymie straty. Nie chciała liczyć na jego garnuszek. Była matką i przynajmniej dzieciom musiała zapewnić stabilne życie.
Nie przyszło jej do głowy, że to Tomek mógłby raz pozmywać, czy pomóc jej w innych zwykłych domowych zajęciach. A przynajmniej mógł postarać się docenić bardziej jej nawał obowiązków i to, z jaką pieczołowitością je wykonywała.
Ale w końcu przecież wiedziała, że i on ją kochał, a gdy się kogoś kocha, to przecież akceptuje się jego wady, zalety, wszystko, co ten ktoś posiada. Ewa też nie była bez wad. Któż jest od nich wolny?
Kobieta westchnęła po raz tysięczny chyba tego dnia i z zapałem wzięła się do sprzątania. Przyjęcie urodzinowe dziś nie miało się odbyć. Z pieniędzmi było krucho, jej studia pochłaniały znaczną część pensji. Za kilka dni miała nadejść Wielkanoc i na tym skupiały się ich skromne wydatki. Ewa dostała kilka dni urlopu i postawiła sobie za szczyt honoru uporządkować ciuchy w szafach, wysprzątać mieszkanie, upiec ciasta. Zaprosili na Wielkanoc swoich rodziców i rodzeństwo z małżonkami, należało się odpowiednio przygotować. Na pomoc ze strony męża nie liczyła. Nie rozumiał, czy też nie chciał zrozumieć, co to są wiosenne porządki. Uważał, że jest stworzony do wyższych celów niż trzepanie dywanów, czy krojenie warzyw na sałatkę.
– Zawsze robisz dużo niepotrzebnego szumu przed przyjęciem – twierdził. – Łazisz po domu ze ścierką godzinami, a i tak jest brudno. Mnie by wystarczyła godzina, żeby zrobić to samo, co ty próbujesz od dwóch dni.
Milczała. Nie było sensu wytykać mu absurdu.
– Jeśli ciężko ci robić te ciasta i sałatki – mawiał – to ich nie rób. Można kupić ciastek w sklepie.
Tej wiosny nawet nie prosiła o pomoc. Nie chciała prowokować kłótni, po której na koniec on i tak wmawiałby, że to ona jest wszystkiemu winna. Na szczęście dostała ten urlop, teraz wszystko będzie, jak należy.
Wielkanoc była tej wiosny wyjątkowo ciepła i słoneczna.
– Wspaniałe przyjęcie – pochwaliła Ewę teściowa. – Wszystko takie pyszne.
– Ewa bardzo się napracowała – powiedział Tomek. – Wszystko przygotowała sama. Nie miałem czasu jej pomóc – dodał na usprawiedliwienie.
– Nie do wiary – kuzynka Marta mówiła z pełną buzią – jak ci się udaje pogodzić to wszystko, praca, dom, dzieci.
Marta nigdy nie pracowała. Była na rencie i bardzo dobrze się z tym czuła.
– Jakoś tak samo przychodzi – Ewa była skromna.
– Ewa to złota osoba – znów odezwał się Tomek. – Od czasu do czasu ma swoje humory, ale daje się z nią wytrzymać – zażartował.
Ewa obdarzyła go czułym spojrzeniem. Co ja od niego czasem chcę, zbeształa się w duchu. Faceci powinni znać się na samochodach, interesach, a nie odkurzaniu dywanów.
– A jak w pracy, czy już zakończyliście wdrożenie systemu? – zapytał ją szwagier Romek.
Ewa była odpowiedzialna za wdrożenie systemu zarządzania jakością w swojej firmie, systemu, który miał pomóc w zarządzaniu, usprawnić działanie firmy i przynieść określone korzyści finansowe.
– Wszystko jest dopięte na ostatni guzik – pochwaliła się. – Mamy już wyznaczony termin certyfikacji. Dokładnie za miesiąc okaże się, czy moja roczna praca była coś warta.
Tak naprawdę wartość tej pracy mogła docenić jedynie sama Ewa na podstawie tego, co za miesiąc ustalą kontrolujący tę pracę auditorzy. Nikomu oprócz niej nie zależało na faktycznym działaniu systemu. System miał być udokumentowany na papierze, bowiem jej firma uzyskała na to sporą unijną dotację. W grę wchodziło pokrycie sześćdziesięciu procent kosztów kwalifikowanych projektu. Na ironię zakrawał fakt, że oficjalnie system zaczął działać jeszcze przed tym, jak Ewa zatrudniła się w Pro-Wap, natomiast w rzeczywistości to dopiero ona zaczęła wczytywać się w odpowiednie normy, rozmawiać z wynajętą do pomocy we wdrażaniu firmą konsultingową, w efekcie czego powstał projekt dokumentacji dotyczącej zarządzania jakością. Następnie należało sporządzić odpowiednie zapiski, notatki i sprawozdania tak, aby udowodnić podczas auditu certyfikacyjnego zgodność z wymaganiami norm ISO. Wszystkie te zapiski miały obowiązywać oczywiście od oficjalnego terminu rozpoczęcia działania systemu jakości.
Przed Ewą stanęło zatem trudne zadanie, musiała wpłynąć na oporny personel, aby stosował się do procedur, które jeszcze były w trakcie projektu, musiała też dopilnować, by wszystkie te zapiski zgadzały się choćby pobieżnie ze stanem faktycznym działań firmy. Wobec zupełnego braku zainteresowania ze strony dyrekcji, Ewa sporządzała także sprawozdania za zarząd i dawała im do podpisu coś, o czym tak naprawdę nie mieli pojęcia. Oni zaś chętnie podpisywali, nie racząc nawet przeczytać dokumentów.
O prawdziwych korzyściach, jakie daje firmom skutecznie prowadzony system zarządzania jakością, w Pro-Wap nie mogło być mowy. Dla zarządu znaczenie miał jedynie fakt, że na konto ich firmy wpłynęło niemal pięćdziesiąt tysięcy złotych dotacji, stanowiących owe sześćdziesiąt procent kosztów projektu. Pozostałe czterdzieści procent, jakie firma poniosła na opłacenie firmy konsultingowej, pomagającej Ewie wdrożyć system, firma owa zwróciła Pro-Wapowi w formie zapłaty za projekt termomodernizacji budynku, który w rzeczywistości nigdy nie istniał.
Choć Ewa bała się certyfikacji, była pewna, że nie powinno być większych trudności z otrzymaniem certyfikatu jakości. Była solidną i skrupulatną osobą, nawet gdy produkowała dokumenty ze wstecznymi niekiedy nawet o rok datami, pilnowała, by w zapisach wszystko grało.
Pro-Wap powinien otrzymać certyfikat jakości, dający prestiż i zaufanie klienta, a już na pewno nie powinien utracić owych pięćdziesięciu tysięcy dotacji, co było w zasadzie najistotniejsze dla zarządu firmy.
Dla Ewy liczył się certyfikat. Nie jako potwierdzenie prestiżu i solidnej marki firmy, ale jako potwierdzenie zdolności Ewy do pokonywania trudności i osiągania celów. Wdrożenie systemu jakości w firmie, gdzie każdy, od dyrektora po sprzątaczkę, ma to gdzieś, dla niej stanowiło swoiste wyzwanie. Było zmierzeniem się ze swymi zdolnościami, umiejętnościami i słabościami. Ewa czuła przykrość, że jej praca nie służy tak naprawdę niczemu, działanie systemu miało grać tylko na papierze i należało się z tym pogodzić. Zarząd Pro-Wapu nie dorósł do odpowiedzialności za podjęte decyzje, choćby nie wiadomo jak były słuszne w swym założeniu.
Jednak dopóki jej za to płacono, Ewa chętnie sprawowała swe obowiązki, zarówno związane z wdrażaniem systemu jakości, jak i te inne, powszednie, związane z kierowaniem pracą biura, przygotowywaniem umów z klientami, spotkaniami biznesowymi, nadzorowaniem kosztów, przygotowywaniem zaplecza dla sprawnej realizacji usług, słowem, tym wszystkim, czym zajmuje się kierownik biura.
Śniadanie wielkanocne upłynęło w miłej rodzinnej atmosferze i skończyło się późnym popołudniem. Tomek, ku zaskoczeniu żony, bez żadnej jej prośby, sprzątnął stół i pozmywał naczynia, a przecież gościli na śniadaniu ze dwadzieścia osób.
– Jesteś najwspanialszą żoną na świecie – wyszeptał wieczorem, gdy siedli przed telewizorem. – Nigdzie nie ma takiej drugiej, jak ty. Kocham cię.
Była szczęśliwa. Nadeszła wiosna, a ona rozpoczęła kolejną dekadę swego życia, mądrzejsza o trzydzieści lat. Pamięta przecież inną wiosnę, gdy uciekła od pierwszego męża, potem inną, gdy ogłaszano ich rozwód. Ale przecież nie można mówić o pechu. Przecież i Tomka poznała wiosną. Dziewięć lat temu. Miała kochającego męża u boku, udane córeczki, które teraz już smacznie spały, fajną, choć może nieco niewdzięczną i nie tak płatną, jakby sobie tego życzyła, pracę, za rok miała ukończyć studia, na których była przodującą studentką.
– Ja też cię kocham.
Tego wieczora Ewa czuła się najszczęśliwszą kobietą na ziemi.
Dwa dni później odkryła, że Tomek ma romans.
Nie wydarzyło się nic szczególnego, nie znalazła żadnej szminki na jego kołnierzyku, do drzwi nie zapukała żadna kobieta w ciąży, ani z dzieckiem na ręku. Tomek nie spakował rzeczy i nie wyniósł się do żadnej kochanki. W zasadzie w ogóle nic by się nie wydało, gdyby nie wrodzona ciekawość i dociekliwość Ewy.
Zaniepokoiło ją zdarzenie z telefonem komórkowym Tomka z poprzedniego dnia i gdyby Tomek nie zareagował w sposób dla niej drastyczny i niezrozumiały, nigdy nie zaczęłaby grzebać w jego wiadomościach tekstowych. Podczas Wielkanocy dostawali przecież w sms-ach różne życzenia świąteczne, jedne poważne i uroczyste, inne zaś wesołe i zabawne, zwłaszcza te na temat kasy i seksu. Wiedziała, że i Tomek takie dostał, zwłaszcza, że chwalił się nimi szwagrowi podczas śniadania. Chciała zajrzeć im przez ramię i też się pośmiać. Ot, zwykła babska ciekawość.
– Zostaw to! – warknął Tomek, zrywając się z fotela.
Ta reakcja zaskoczyła wszystkich gości, zwłaszcza, że powód wybuchu był błahy w stosunku do jego mocy. Tomek wyłączył skrzynkę odbiorczą wiadomości i tego dnia nie rozstawał się z ukochaną komórką.
...
BlackMessiah