Maria Rodziewiczówna - Gniazdo Białozora.rtf

(361 KB) Pobierz
Gniazdo Bia³ozora

Maria Rodziewiczówna

 

 

 

Gniazdo Białozora

 

Tekst powieści według Wydawnictwa Polskiego R. Wegnera. Poznań

Maria Rodziewiczówna „Pisma”, t. 36).


Prolog

 

Jezioro leżało, lśniąc srebrem w triumfie słonecznym majowego odwieczerza. Wszystko żyjące było barwą, wonią i śpiewem: łozy*[1] i trzciny, olchy i brzozy, porosty wodne, jałowe piachy nadbrzeżne i powietrze aż mgławe od kwietniowego pyłu. Cały kraj święcił gody!

Otulony w gąszcz łóz, w zatoczce skąd widna była bezkresna, gładka toń wodna, niewidzialny w nawisłych warkoczach brzozy, strojnej w wielki kierz*[2] jemioły, stał człowiek ze strzelbą i patrzył. Słońce miał za sobą, więc wzroku nic nie ćmiło i biegł po widowisku cudnym dla przyrodnika. Bliżej w czerotach*[3] roiło się od kaczek wrzaskliwych, swarliwych, łapczywych i rozpustnych.

Zielonogłowe kaczory hulały zapamiętale lub tłukły się do pół śmierci. Wrzask panował jak w karczmie. Smyrgały wśród tej kaczej czeredy kuliki i rybitwy, bekasy i czajki — czasem porywał się i odlatywał zgorszony gomonem*[4] ciężki kulon*[5] lub bąk*[6], spłoszony w swej medytacji.

Na gładzi jeziora, jak zjawy, wytryskiwały z głębi nury*[7] i nikły, przepływały majestatycznie jak nawy czarne łabędzie, przemykały śmiesznie czubate perkozy, muskały lotkami o toń w tańcach i korowodach, w igrzyskach i łowię czajki, zabłąkane mewy, przelotne miękopióry*[8] i burzyki*[9], którym w tej rozkoszy godów nie spieszno było na daleką północ.

Wrzaski, poświsty, chrapliwe wabię*[10], chichoty, trąbienia, hejnały, bitewne wyzwiska — cała orkiestra wiosennej gry życia.

Parę razy, na widok rzadkiego gościa, myśliwy kładł prawicę na strzelbie, jakby ją od boku do oka chciał podnieść, i wpół ruchu ustawał w refleksji — przed mordem.

A wtem w błękicie nieba zamajaczył ciemny punkt i ozwał się gwizd drapieżny.

Jezioro nagle opustoszało, co żyło, skryło się pod wodę lub w chaszcze i zapanowało milczenie lęku.

Wielki ptak zatoczył krąg nad wodą, białawymi, potężnymi skrzydły prawie musnął toń i odpłynął w dal błękitu.

Uśmiechnęła się cała twarz człowieka.

 Witaj bracie! Dobrych ci łowów! Długą chwilę obumarło jezioro trwogą.

Pierwsze nabrały rezonu kaczki, bezpieczne w trzcinach, ale nie śmiały wytknąć się na szeroką gładź — buszowały bezczelnie w ukryciu. Tedy myśliwy powoli sięgnął do torby u boku.

 Bracie, pomogę ci! — cisnął daleko na wodę ciemny przedmiot i zawabił jak cyranka.

Natychmiast z łóz porwały się dwa kaczory i spadły z pluskiem na wodę otwartą.

Jak aksamity świeciły ich zielone głowy — płynęły na wab samicy.

Nie zdążyły — jak pocisk spadł na nich ptak mocarny i już trzymał jednego w szponach stalowych, bez wysiłku uniósł zdobycz w powietrze i popłynął w błękicie ku ciemniejącym w dali borom.

Patrzył za nim człowiek z wyrazem przyjacielskim w oczach. Patrzył długo, aż dal pochłonęła skrzydlatego władcę i wyszeptał:

 Użyj, bracie, sytości! I tobie i nam już tu niedługie trwanie i panowanie!


I.

 

Katastrofa zdarzyła się na piaszczystym gościńcu — w pustce. Samochód zatoczył się jak człowiek kulą tknięty, skręcił w bok, uderzył o krzywą sosnę i przewrócił się.

Szofer wyleciał w powietrze i padł z jękiem na ziemię. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, krzyki — potem z rozbitego pudła wydostał się mężczyzna z okrwawioną twarzą i jął ratować resztę towarzyszy.

Było ich dwoje. Kobieta wyszła bez szwanku i wydobyta na drogę, machinalnie zaczęła poprawiać kapelusz, wołając:

 Jureczku!… Panie hrabio, co z Jurkiem?

Okrwawiony hrabia pomógł wydobyć się Jureczkowi, który okazał się szczupłym mężczyzną z trochę tylko nadwichniętą ręką. I oto stanęli wszyscy nad zepsutą maszyną, w pustce — zupełnie bezradni.

 Gdzie my właściwie jesteśmy? Trzeba wydobyć mapę. Ach, do diabła, ręką nie władam.

Hrabia zaczął szukać mapy we wnętrzu samochodu.

 Panie hrabio! I moją torebkę proszę mi wydostać! — wołała kobieta. — Ach, dziękuję panu. Mówiłam ci dawno, mężusiu, że ten komunard*[11] szofer zrobi sam na złość rozbicie*[12]! Pewnie był pijany.

Wtedy dopiero właściciel obejrzał się wokoło.

 Do diabła, a toć on leży bez ruchu. Zabił się.

 Ech! — mruknęła lekceważąco dama, wydobywając z torebki puder i przeglądając się w lusterku.

Szofer nie był zabity — leżał zapatrzony w niebo, obojętny na wszystko.

 Potłuczeni jesteście mocno, Sawicki? — spytał, stając nad nim chlebodawca.

 Nogę mam złamaną! — odpowiedział spokojnie.

 Co się stało?

 Kierownica pękła!

 A do diabła! Co teraz robić?

 Do ludzi iść — po pomoc i szukać innego szofera. Ja mam miesiąc szpitala.

Hrabia rozłożył mapę na piasku i orientował się.

 Jesteśmy tutaj… Do Zahosta siedem kilometrów. Ale tu na zachód powinna być niedaleko Nietroń — wieś i dwór. Zaraz się rozejrzę! — Wyszedł na piaszczyste wzgórze i po chwili obserwacji przez lornetkę wrócił.

 Zaraz się kończą piaski i widać na prawo wieś — na lewo pewnie dwór. Nie dalej jak kilometr na oko. Pójdę tam po pomoc.

 Pójdziemy wszyscy. Ja tu za nic nie zostanę — zaprotestowała dama.

 Sawicki — miejcie oko na maszynę! — rzucił pan.

Szofer nic nie odpowiedział, a oni ruszyli: dama uczepiona ramienia hrabiego, jej mąż utykając na nogę i piastując wykręconą kiść.

Był to żałosny pochód. Pantofelki damy grzęzły w piasku, przewracała się co krok z powodu wysokich obcasów, piszczała, jęczała, bliska płaczu, zanim przebrnęli wydmę. Potem znaleźli ścieżkę wydeptaną od wsi i ruszyli ku dworowi.

Znaczył się gromadą starych drzew i wrzaskiem czarnej chmury gnieżdżących się w pobliżu gawronów.

 Ach, cóż to za straszny kraj! — jęczała dama. — A te komary! Jak ja będę wyglądała! A kto tam mieszka! Dzicy ludzie!

 Zapewne jakiś zbankrutowany szlagon. Znam tę nazwę Nietroń, ale nie pamiętam właściciela.

 Polowanie na kaczki musi tu być wspaniałe — ozwał się mąż damy.

 Chyba mi nie każesz towarzyszyć!

 Nie. Znajdziemy lepsze u hrabiego!

 Niezawodnie.

Ścieżka zmieniła się w polną drożynę, pełną wybojów i kałuż z widocznymi śladami, że wożono świeżo nawóz. Po obu stronach były już pola uprawne, przygotowane pod kartofle.

I oto znaleźli się w obejściu dworskim. Podwórze otaczały drzewa dzikie i resztki płotów, połatane starym drutem kolczastym. Wprost otworu, gdzie niegdyś była brama, stały resztki spalonego domu i dalej sad. Na lewo długa, niska, słomą kryta oficyna była widocznie zamieszkała, bo kręciły się tam kury i szczekały psy.

Zresztą nie było widać śladu człowieka i wielka cisza południowego posiłku i spoczynku panowała nad tym dworem, zmącona tylko zgiełkiem gawronich lęgów w olszynie opodal.

Skierowali się ku oficynie, a że nikt na spotkanie nie wychodził, hrabia otworzył środkowe drzwi pod gankiem z daszkiem i znaleźli się od razu w izbie niskiej, drugiej i pomimo słońca trochę mrocznej, gdzie przy stole obiadowało sporo osób.

 Przepraszam państwa! — rzekł hrabia. — Rozbił się nam samochód na trakcie — jesteśmy poturbowani, bezradni w tym bezludziu i prosimy o ratunek.

Od stołu powstał mężczyzna wysoki, szczupły, z gęstą szpakowatą czupryną.

 Proszę państwa! — rzekł spokojnie, bez wielkiego zapału.

 Jestem Wiesztorp z Rydwian, a to moi towarzysze podróży, pan wicewojewoda Siecki z małżonką — przedstawił się hrabia.

 Białozor! — mruknął gospodarz. — Proszę — niech się państwo rozgoszczą. Pan hrabia potrzebuje opatrunku, widzę — Michale!

Na to wezwanie wstał od stołu drugi mężczyzna, taki sam szczupły i szpakowaty, a reszta obiadujących poruszyła się ze swych miejsc.

Stary jegomość z wielką brodą patriarchy wycofał się zaraz w głąb domu, podeszła jejmość znikła w bocznych drzwiach, dwoje dzieci, chłopak i dziewczynka, smyrgnęły za nią. W izbie zostali dwaj mężczyźni i dziewczyna, która się zajęła rozkładaniem na stole nakryć dla gości.

 To mój brat, trochę doktor — rzekł Białozor. — On pana opatrzy. Czy nikt na miejscu wypadku nie został ciężko ranny?

 Owszem. Szofer tam leży ze złamaną podobno nogą — i samochód trzeba zabezpieczyć.

Michał już zbadał hrabiego.

 No — to głupstwo. Jodyną zalać i benzyną krew zmyć. Ida — daj mi tu apteczkę.

Dziewczyna wyszła i wróciła z pudełkiem. Podstawiła je pod oknem na ławce, przy czym ani spojrzała, ani okazała zajęcia gośćmi.

Za to dama nie spuszczała z niej szyderczych, krytycznych oczu. Żeby ujrzeć takiego raroga, trzeba było zajechać w ten deskami zabity kraj. Była wprawdzie dorodna, swobodna w ruchu i nawet niebrzydka, ale kiedy była, i czy w ogóle była między ludźmi?…

Głowę oplatał warkocz, gruby i tęgo spleciony, barwy dojrzałej pszenicy. Miała na sobie ciemną bluzkę pod szyją i z długimi rękawami, spódnicę tak długą, że ledwie widać było ciemne pończochy i skórzane sandały bez obcasów. Ręce i twarz były opalone jednolicie a brąz, a ręce miały zgrubiałe stawy.

 Dziewka do trzody! — zdecydowała dama.

Tymczasem gospodarz wyszedł i po chwili zajechał pod gmach wozem pojedynczym, wysłanym słomą.

 Michale, jedźmy po szofera… Ido, podaj państwu obiad i przyrządź posłanie w stryja pokoju dla tego biedaka.

 A co zrobić z samochodem? — zakłopotał się wicewojewoda.

 Radzę odstawić go końmi do Zahosta. Jest tam poczta. Wyślę depeszę do Rydwian — do wieczora mój przyślą, i będziemy mogli dalej jechać. Pan będzie tak uprzejmy wynająć na wsi konie i posłańca na mój rachunek — hrabia sięgnął do pugilaresu.

Ale Białozor odparł spokojnie:

 Posłałem już cztery fornalskie konie po samochód — i oto chłopak — co z depeszą konno do Zahosta pojedzie. Proszę, niech się państwo tymczasem posilą. Ruszajmy. Michale, tam człowiek bardzo nas wygląda.

 Proszę na obiad! — rozległ się cienki głosik i dziewczynka dziesięciolatka postawiła na stole półmisek kartofli i zaczęła rozlewać barszcz na talerze.

Zasiedli. Nakrycie było złożone z grubego fajansu i wytartego frażetu*[13]; czarny chleb, dzban mleka i bukiet bzu na stole.

 Pauwes gueux! Comme c’est rustique! — rzekła dama. — La petite est gentille*[14]

 Jak się nazywasz kochanie?

 Terka. Ale ja umiem po francusku.

 Taak! A któż cię nauczył? — zaśmiał się hrabia.

 Ciocia.

 A ty tu dawno mieszkasz?

 My tu jesteśmy zawsze. A tylko stryj i ciocia przybyli do nas z Rosji. Mamusi nie pamiętam, bo umarła na tyfus, gdy miałam trzy lata, a Michaś pięć. Nas hodowała Ida.

 A któż jest Ida?

 Nasza najstarsza, co tu wszystkim rządzi.

Gwarząc, przysuwała półmiski, kroiła chleb, zmieniała talerze, przejęta swą rolą gospodyni. Na zakończenie przyniosła foremkę czerwonego kisielu z żórawin i rzekła:

 To już wszystko — i zniknęła.

Towarzystwo zapaliło papierosy, po czym wyszli na ganek, a potem ścieżką — w stronę sadu. Stał jeszcze w pełni kwiecia, rozgrodzony, zdziczały, ale pełen subtelnej woni i brzęku pszczół. Damę jednak rychło wypłoszyły komary i wróciła ku domowi.

 I trzeba tu tkwić do wieczora! A jeśli samochód hrabiego się spóźni, to może nawet przenocować! — pomyślała z rozpaczą.

Szofer, pozostawiony na drodze, cierpiał bez skrzywienia. W wojsku był kilka razy ranny — nauczył się cierpliwości. Ułożył się trochę wygodniej i trwał w swej bezradności.

I oto ujrzał jak z pomiędzy krzaków jałowca, czając się i rozglądając, wyszło na drogę czterech chłopców i dziewczyna, wiejskie, obdarte, dzikie pastuszki.

Zawahali się na jego widok, ale gdy pozostał nieruchomy i oczy przymknął — obstąpili samochód, obejrzeli i zaczęli rewidować, jeden, najśmielszy, ściągnął derę, drugi dobrał się do koszyka z zapasami, dziewczyna ściągnęła szal jedwabny damy — czwarty, najstarszy, zbliżył się do niego — pochylił się — sięgnął do kieszeni skórzanej kurty.

Szofer błyskawicznym ruchem wydobył rewolwer i wypalił w powietrze.

Zgraja rzuciła się do ucieczki, porzucając zrabowane rzeczy, a jednocześnie ukazał się na drodze wóz i nadbiegł Białozor.

 Strzelał pan? — spytał. — Do kogo?

 Do luftu*[15]. Jakieś dranie chłopskie już przyszły rabować.

 Nie ma czemu się dziwić. Cała wieś niedawno wróciła z bolszewii. Co pan ma złamanego?

 Lewą nogę — polskim szczęściem pod kolanem. Bez doktora się nie obejdzie.

 Damy rady. Je jestem „kostopraw”*[16] — odparł Michał Białozor.

 Ale musi pan przecierpieć przewóz pod dach. To niedaleko.

 Choćby i daleko! Byłem w korpusie Dowbora*[17], znam się z tym krajem i drogami. A moi burżuje?

 We dworze u nas. A ot konie i ludzie po samochód… No — dźwigniemy pana. Weźcie mnie za szyję — i zaciśnijcie zęby. Gdy go złożono na słomie zbielał aż do warg z bólu, ale nie syknął.

Dał mu doktor łyk wina z blaszanej manierki i powoli, stępa ruszyli ku domowi. Białozor został, dyrygując transportem rozbitego samochodu.

Gdy zajechali przed dom, dama zakryła oczy i schroniła się do wnętrza.

 Hej — jest tam kto? Chodź, Ida — zawołał doktor. — Weź go krzepko za szyję — dobrze. — Michaś, otwórz drzwi szeroko do naszej stancji. Ostrożnie, powoli — równo. Zemdlał — nic to — zaraz się ocknie. Teraz go rozebrać. Zamknij, Michaś, drzwi. To nie widowisko dla gapiów, a człowiek, co cierpi.

Stosowało się to zapewne do damy, która zaglądała do pokoju, skrapiając sobie czoło wodą kolońską.

Od sadu nadeszli mężczyźni, ale zajęli się chłopakiem, który na spienionym koniu wrócił z kwitem depeszy i zaczęli rachować, kiedy może nadejść zbawczy samochód hrabiego.

Nudzili się i niecierpliwili niesłychanie. Miejscowi byli niewidzialni i nikt się nimi nie zajmował. Stary pan z brodą patriarchy snuł się między ulami w sadzie, panna na grzędach warzyw obrabiała motyką kapustę, ciotka karmiła chmarę kurcząt — gospodarz jeszcze nie wrócił z dostawy samochodu do miasteczka, doktor był przy szoferze.

Oglądać nie było wiele. Parę gospodarskich budynków było skleconych ubogo po wojennym zniszczeniu, bydło było na paszy — z obór wyjeżdżały fury nawozu i wlokły się wolno w pole, kilkoro cieląt hasało po okólniku, dwa psy łańcuchowe, schrypnięte szczekaniem na obcych, ukryły się w budzie przed komarami, i jak zwykle na wsi cała wielka praca, trud i mozół walki o byt odbywał się w cichości i niepozornie. Darły się tylko bezustannie gawrony.

 I ci ludzie to znoszą — i mogą tu wytrzymać — oburzała się dama. — Panie hrabio, jak pan myśli? Depeszę już otrzymano? Kiedy przyjdzie wyzwolenie z tej męki?

 Myślę, że o zachodzie słońca!

 Ciekawym, czy to duży obiekt ten majątek? — zagadnął wicewojewoda. — Za powrotem sprawdzę w urzędzie ziemskim.

 Zdaje mi się, że to graniczy z Rydwianami. Mam doskonałe mapy sztabowe, niemieckie, zobaczymy! Bogactwa tu nie czuć.

 Ani kultury rolnej.

Nareszcie na drodze ukazała się wracająca fornalka i Białozor, a jednocześnie Terka z ganku zawołała piskliwie:

 Proszę na podwieczorek! Weszli do jadalni i Białozor rzekł:

 Samochód zostawiłem pod opieką policji i najlepszego kowala w miasteczku — drobiazgi zabrałem na wóz. Jakże szofer? — spytał wchodzącego brata.

 Wyliże się, ale przeleży ze sześć tygodni. Organizm ma mocno zużyty.

 U mnie służy zaledwie od miesiąca. Zostawię mu pieniądze na kurację i odszkodowanie, i sprawy za niedozór*[18] maszyny mieć nie będzie. Nie chcę go niszczyć, ani mu psuć opinii, ale to zupełny bolszewik!

 Tymczasem nie warto z nim mówić, bo bardzo wyczerpany i zaczyna się gorączka.

 Zostawię polecenie u komendanta policji, aby nim się zajęli. Przepraszam stokrotnie za ambaras, a koszta wszelkie zwrócę.

 My nie Kasa Chorych*[19], panie wojewodo, i rachunku prowadzić i przedstawiać nie będziemy — odparł doktor spokojnie.

Dygnitarz spojrzał na mówiącego.

 Pan przecie jest lekarzem.

 Ale nie praktykuję. Odpoczywam w domu po podróży.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin